13

Następny dzień spędzam na doprowadzaniu Kaśki do stanu normalnego. Zaraz po śniadaniu zaganiam ją do wydziabania motyczką chwastów pod płotem, potem wysyłam na rowerze do sklepu, a po obiedzie idziemy się kąpać. Tak więc do pisania zasiadam dopiero późnym wieczorem.

Rozdział trzynasty powinien być rozdziałem szczególnym.

Agata Christie, być może, dołożyłaby w nim kolejnego trupa, który do tego poprzedniego pozornie wcale by nie przystawał. Albo przynajmniej panna Jane Marple zapobiegłaby w nim dokonaniu kolejnego zabójstwa strącając brzegiem szala, niby to niechcący, filiżankę z herbatą zaprawioną przez bezwzględnego mordercę trucizną. Bądź też Herkules Poirot poprosiłby w tym rozdziale swojego serdecznego przyjaciela kapitana Hastingsa, aby dyskretnie obserwował, kto z domowników rezydencji lorda Ankatgela będzie w najbliższych dniach sprawdzał pułapki na myszy porozstawiane po zakątkach zabytkowej budowli, sensu której to prośby kapitan zupełnie nie zrozumie, a jednak będzie ona następnie prowadziła, co prawda nieco okrężną drogą, do zdemaskowania mordercy.

Nie jestem Agatą Christie.

Dzielny prywatny detektyw Filip Marlowe stoczyłby w tym rozdziale ciężką walkę z najgroźniejszym z całej szajki przestępcą, pozbawiając go życia, sam doznawszy przy tym zaledwie podbicia oka i stłuczenia kolana, po czym zaspokoiłby żądze własne i pewnej uroczej platynowej blondynki, niewątpliwie kochanki tegoż przestępcy, która na wynik ich zmagań oczekiwała leżąc we wdzięcznym negliżu na kanapie obitej skórą białego nosorożca.

Nie jestem Raymondem Chandlerem.

Narratorce Joanny Chmielewskiej właśnie w tym rozdziale wyleciałby z rąk i stłukł się czajniczek do parzenia herbaty z chińskiej porcelany w kwiatki, co jednoznacznie nasunęłoby jej myśl, że osobą najbardziej podejrzaną o morderstwo znanego jej przez wiele lat Tadzia jest jego ciotka staruszka, po której to ciotce Tadzio miał dziedziczyć spadek w postaci kawalerki na Mokotowie, czarnego kota i znacznej ilości własnoręcznie haftowanych przez ciotkę poduszek, a która, jak to sklerotyczka, została opanowana przez idée fixe, iż Tadzio czyha na jej kawalerkę i lada dzień ją otruje, jeśli to ona go nie ubiegnie.

Nie jestem Joanną Chmielewską.

Sherlok Holmes, siedząc na fotelu w zaciszu swojego gabinetu i paląc ulubioną fajkę, wydedukowałby, iż skoro list został napisany na różowym papierze pachnącym subtelnie paryskimi perfumami, to jest oczywiste, że napisała go blondynka, a skoro jedyną blondynką w gronie podejrzanych, która niestety zdążyła już dobrze zawrócić w głowie jego przyjacielowi i „asystentowi” doktorowi Watsonowi, jest lady Temple…

Nie jestem Arthurem Conan Doyle’em.

Wspaniała inspektor brygady śledczej skośnooka Margerite Cing, jedna z tych absolutnie uczciwych, właśnie w rozdziale trzynastym odkryłaby, iż śledztwo zostało celowo skierowane na fałszywy trop przez dwu skorumpowanych policjantów, zresztą za poparciem ich zwierzchnika, pułkownika Wattsa, który z kolei działał na zlecenie samego senatora Brodleya, a ten przed samymi wyborami doskonale obejdzie się bez tego rodzaju skandalu, co nie znaczy, że Margerite zaprzestanie poszukiwania prawdy, bo o czym by były kolejne rozdziały?

Nie jestem jednak Dorothy Uhnak.

Z trzynastką od zawsze łączono złe moce, nic więc dziwnego, iż Joe Alex siedząc z fajką na piaszczystym wzgórku i obserwując, jak jego ukochana doktor archeologii Karolina Beacon stoi w wykopie i omiata pędzelkiem znalezioną właśnie skorupkę, dostrzegłby, w tle za ukochaną oraz kolejnym piaszczystym wzgórkiem, który miano rozkopywać w drugiej kolejności, migające – po raz pierwszy – rogi diabła.

Nie jestem Maciejem Słomczyńskim

Komisarz Maigret skończyłby przesłuchiwanie Rudej Loli i wyszedł z hotelu na ulicę – idzie zwalisty, przygarbiony. W domu żona popatrzyłaby na niego zatroskanym wzrokiem: „Nie wyglądasz najlepiej. Przeziębiłeś się?” Może tak. Komisarz nie ma apetytu. Siedząc przy stole układa w głowie kawałki śledztwa. „Dali ci tę sprawę z ulicy Pigalle?” – spyta żona. Komisarz kiwnie głową wpatrując się w zielony groszek na talerzu. Nagle odkrywcza myśl: „To musiało być tak! Właśnie tak! Dowody się znajdą”.

Nie jestem Georgesem Simenonem.

Jestem Adą Barcz i mam swojego komisarza Kota, który tropi mordercę skutecznie i wytrwale jak pies. Młody, przystojny, trochę piegowaty, oczy niebieskie i rudawa czupryna. Energiczny, zdolny, uczciwy, sympatyczny. Niemal ideał zaledwie lekko skażony marzeniami (w czasie służbowym) o Różyczce Kuciukównie. Jakoś tak przylepiła mu się do serca. Może mu przejdzie, a może i nie. Nie będę właziła z butami do cudzej duszy. Na kursie samoobrony był w czołówce. Strzela znakomicie. Jednym słowem mężczyzna super! Oj, chyba zbyt super. Zapewne ma jakąś słabość, poszukajmy.

Coś trzeba by wymyślić. Że lubi wypić z kolegami parę kieliszków i zdarza się, że o jeden za dużo? Nie, to nie jest wada dla wzorowego policjanta. Że dymi jak komin, papieros zapala od papierosa? A fe, nie wytrzymałabym w tym dymie ani pół dnia. Już mam!

A jak myślicie? Skąd wzięło się wśród kolegów komisarza powiedzenie: „Komisarz Kot – to pies na baby”. Zdaje się, że nie ma w komendzie ani jednej koleżanki w stosownym wieku i stanu wolnego, z którą by się nie umówił do kina czy na dyskotekę. Nie bardzo ma czas na inne znajomości, ale i z tym jakoś daje sobie radę. W takiej sytuacji czarno widzę wspólną przyszłość komisarza i Róży Kuciuk. No cóż, niech sobie przez jakiś czas komisarz pomarzy, skoro okazuje się to w jego przypadku stanem przejściowym. Zresztą Różyczce na pewno bardziej potrzebny ktoś przydatniejszy do obrabiania gospodarki. Prawdopodobnie paru chętnych już się nawet w okolicy znalazło.

Teraz kiedy komisarz Kot wrócił ze Szczecina z materiałami obciążającymi Edwarda Kapicę jako członka gangu fałszerzy pieniędzy i niemal jasne się stało, że fałszywe stuzłotówki, które ukazały się w rodzinnych stronach Edzia, choć już po jego śmierci, najprawdopodobniej właśnie on przywiózł, może łatwiej, a może jeszcze trudniej, będzie znaleźć mordercę.

Najbardziej by komisarzowi pasowali bracia Babulowie. Tylko że nie było ich już od dłuższego czasu w domu i nie mogli w miejscowym sklepie wydać stuzłotówki. Chyba też Edzia nie wykończono z powodu, iż umknął ze Szczecina z plikiem, nie koniecznie własnych, fałszywek, bo aż taki głupi to on z pewnością nie był. To raczej ktoś z miejscowych połakomił się na sztucznie podniszczone pieniądze Edzia. Choć to wniosek nieco pochopny, bo kto inny mógł Edzia zamordować, a kto inny obrabować. Czyli kumple ze Szczecina nadal są w kręgu podejrzanych.

Albo jednak zadziałał ktoś miejscowy, jeśli Edzio akurat miał przy sobie pieniądze warte morderstwa i postanowił się nimi pochwalić. Tylko czy rzeczywiście idąc w odwiedziny miał ze sobą te wszystkie pieniądze? Przecież nawet nie wiadomo, ile ich naprawdę było. Może zaledwie kilka czy kilkanaście banknotów.

Tu pojawia się coś, co może poważnie utrudnić śledztwo. Czy pieniędzy Edzia, po śmierci syna, nie schowali po prostu jego rodzice. Na zajrzenie do jego bagaży mieli trochę czasu. Oj, komisarzu, komisarzu, błąd w śledztwie! Trzeba było bagaże denata obejrzeć zaraz po zidentyfikowaniu ciała.

W tym miejscu dochodzę do wniosku, że prawdę powiedziawszy lepiej by było, gdyby Edward Kapica nie został otruty, a stuknięty czymś w głowę, bo ta trucizna raczej wyklucza udział koleżków ze Szczecina i zawęża w ten sposób pole działania komisarza.

No cóż, taka zmiana to nic łatwiejszego. Coś się skasuje, coś dopisze. Komputer to przydatna rzecz. Jeszcze jednym plusem tego rozwiązania byłoby zwiększenie różnicy między śledztwem moim a śledztwem podinspektora Kurczyka. Zaczyna mi na tym zależeć. Niech Jacek nie myśli, że już zupełnie brakuje mi fantazji i muszę wszystko opisywać „z natury”.

Jestem także Mają Borowską.

W tej rzeczywistości śledztwo prowadzi podinspektor Jacek Kurczyk. Szarooki szatyn po trzydziestce. O jego zaletach i wadach wiem niewiele. O osiągnięciach zawodowych jeszcze mniej. Wiem, że skończył liceum plastyczne i studiował prawo. Że wykazał się pewną sprawnością fizyczną, ale czy przeszedł kurs samoobrony i z jakim wynikiem nie mam pojęcia. Pływa raczej średnio. Jak strzela, nie wiem. Maluje świetnie i jest na tym tle uwrażliwiony – czy to ostatnie to wada czy zaleta? Nie jest chyba kobieciarzem. Stwierdziłam to jednak zaledwie na podstawie jego zachowania wobec siebie i Kaśki – innych nie miałam okazji obserwować. Możemy obie być nie w jego guście? W każdym razie na moje subtelne prowokacje, jak dotychczas, nie reagował nazbyt spontanicznie. Pewnie jak wszyscy wrażliwcy bierze życie za poważnie. Albo też jest szczęśliwie ożeniony (wcale nie znam jego stanu cywilnego. Cóż za błąd! Kaśka oczywiście już dawno by go znała). Lub ma uroczą narzeczoną i swojej reputacji nie będzie szlajał z byle podejrzaną.

Dopiero w tym momencie naprawdę jasno sobie uprzytomniam, że należę do kręgu osób podejrzanych. Dotychczas było to dla mnie coś równie mało realnego, jak któryś z akapitów mojej powieści. Uprzytomniam sobie także, że skromne objawy zainteresowania wykazywane przez Jacka moją osobą, mogą być czysto zawodowe – gdzieś, od kogoś musi zebrać trochę informacji.

Gdyby mnie jednak podejrzewał, czy zajadałby bezczelnie z takim apetytem moje bezmięsne leczo? Czy opowiadałby o śmierci swojego przyjaciela? Czy podarowałby mi akwarelę? Nie! Akwareli by nie podarował. Tylko że obiecana akwarela nadal nie wisi na mojej ścianie, zaś podinspektora Kurczyka ani widu, ani słychu. A w ogóle, to stanowczo zbyt częste, wielokrotne wyliczanie sobie rzekomych dowodów sympatii Jacka nabiera cech obsesji. Trzeba z tym skończyć.

Uznaję, że dość tego, pora do łóżka. Kaśka w swoim spoczywa co najmniej od godziny.

Już leżąc, przypominam sobie list Darka. Dostałam go dzisiaj przed południem. Nasz dzielny wywiadowca Dariusz S. skarży się w nim gorzko, iż koledzy na koloniach zamiast go podziwiać za jego działalność wywiadowczą, uznali ją za pospolite kłamstwo, rzucając obelżywe uwagi typu: „Takie głupoty to w telewizji” albo: „Ale walisz kity!” i tym podobne. Mało, wołają teraz do niego: „Te, wywiadowca!”, co go „wkurza”, a przecież absolutnie nie powinno, skoro zyskał przydomek, na którym mu zależało. No cóż, nie musiał się przechwalać. Niech się dziecię uczy życia.

Jadę z Darkiem autobusem PKS. Autobus jak autobus – brudny, stary, roztrzęsiony. Kierowca w wypłowiałej koszuli khaki bezczelnie popala papierosa. Głowy pasażerów rytmicznie podskakują w jakimś skomplikowanym rytmie. A my pogryzamy pestki słonecznika gapiąc się w okno.

Mam świadomość, że właśnie jedziemy objąć z Darkiem posterunek policji w miejscowości X. Darek ma być komendantem. A ja? Nie mam pojęcia. Zastępcą?

Jedziemy tak i jedziemy. Za oknami różnokolorowe pola. Czasem drzewo. W końcu zaczynają się jakieś domy i – przystanek. Wysiadamy.

Posterunek obejmujemy bez żadnych zbędnych formalności. Po prostu wchodzimy i jesteśmy. Rozglądamy się. We wnętrzu dwa biurka. Jest gdzie urzędować.

Jeszcze jednak nie zdążyliśmy usiąść, a tu wpada miejscowy obywatel. „Komendancie! – krzyczy – Marczak zarąbał siekierą brata!” „Dlaczego?” – pyta surowo Darek. „Popili i poooszło” – dyszy miejscowy. „Idziemy” – mówi do mnie komendant Dariusz S. Wychodzi, a ja zaraz za nim.

Niestety, nie było dane przeprowadzić Darkowi jego pierwszego śledztwa w sprawie o morderstwo. Budzę się, bo księżyc świeci mi prosto w oczy. Muszę wstać, zaciągnąć zasłonę.

Tak się okazuje, że wątki kryminalne jak podstępne węże zadomowiły się na dobre nawet w mojej podświadomości.

Doprawdy, przedziwna rzecz z tymi snami. Skąd na przykład wzięłam tego Marczaka? Marczaka znałam tylko jednego, szlachetnego i mądrego lekarza, który stanowczo używał innych narzędzi niż siekiera, a już szczególnie do porachunków z bratem, bo brata w ogóle nie miał.

Może czas skończyć z tym umacnianiem świata w jego nieprawościach. Zacząć pisać na przykład o miłości szczęśliwej. Miłość szczęśliwa – wiem! To tytuł. Ale czego? Miłość szczęśliwa– chyba Szymborska! Tak, to Szymborska pyta: Miłość szczęśliwa. Czy to jest normalne, czy to poważne, czy to pożyteczne…