17

Budzę się przed szóstą i jak to mam we zwyczaju, podchodzę do okna, żeby pooglądać nowy dzień. W sadzie wsparty o płot stoi Jacek, zapatrzony w rozległy pejzaż ozdobiony samotnym drzewem, naśladującym kształtem korony, w sposób niemal doskonały, drzewo oliwne. Jakby poczuł mój wzrok, szybko się obraca. Cofam się gwałtownie, bo przy tym upale spałam bez odzienia, co jednak zobaczył, to zobaczył. Pocieszam się, że w końcu nie muszę się swojego wyglądu wstydzić. Narzucam podkoszulek i wyglądam powtórnie. Jacek przyszedł pod okno. Serce mi zatrzepotało, bo scena balkonowa z „Romea i Julii” mignęła jak meteoryt w mojej pamięci. Niestety, nie zaczął od wyznań miłosnych.

– Dzień dobry! Szkoda, że nie mam tutaj farb – i spojrzał wymownie za płot.

– Jakaś okazja jeszcze się nadarzy.

Choć zawiedziona tym niezbyt fortunnym początkiem, uśmiecham się przy tym uwodzicielsko jak najprawdziwszej Majce przystoi – wieczorem w łóżku zdążyłam przeczytać Leśmianowską klechdę o czyhającej w  zbożu, a zamieszkałej w  głębi jeziora, rusałce zakochanej w Marcinie Dziurze. W klechdzie Majka była stroną aktywniejszą. Może powinnam wziąć z niej przykład? Czuję jednak przed tym pewien opór.

– Zejdziesz zaraz?

– Zejdę za jakieś dwadzieścia minut – odpowiadam takim tonem, że może to uznać za obietnicę, czystą informację bądź też groźbę, jak tam sobie chce. Nie będę przecież rezygnowała z jogi dla dodatkowego kwadransa w jego towarzystwie.

Wreszcie schodzę. Jacek siedzi zaczytany w mojej kolejnej powieści. Trochę mi to pochlebia, bo na regale miał do wyboru sporo lepszej literatury. Zgłasza chęć pomocy przy robieniu śniadania, więc daję mu do krajania chleb, a sama zaczynam szatkować kapustę na surówkę.

– Przeczytałam wieczorem tę klechdę o Majce. Czyżbyś zauważył między nami jakieś podobieństwo?

– Oczywiście!

Mówi to z taką pewnością, że mnie zadziwia.

– Zaraz, zaraz. Ani u mnie złocistego warkocza, ani błękitnych oczu, ani rybiego ogona, ani nie czyham w plenerze na przedstawicieli płci odmiennej…

– A jednak jesteście podobne – stwierdza z uporem.

– Na Boga! Niby w czym?

– Na przykład pachniesz tatarakiem.

Może to i prawda. Zwykle płuczę włosy w wywarze z tataraku, ale przy jakiej okazji zdążył to wywąchać?

– I to już wszystko? – pytam trochę drwiąco.

– Ach, nie.

Nie usłyszałam jednak żadnych dalszych rewelacji, bo po schodach zbiegają i wpadają do kuchni Kaśka z Rysiem.

– Zabieramy jakieś żarcie? Może wstawić do gotowania jajka? No i chyba weźmiemy pomidory, co? – Kaśka za jednym zamachem zadaje kilka pytań.

– Wszystko, czego pragniesz – powiadam wspaniałomyślnie, mieszając kapustę z oliwą.

Przy wsiadaniu do samochodu zapraszam Jacka, żeby usiadł obok mnie. Przejeżdżamy przez wieś, a potem zagłębiamy się w piękny stary las. Drzewa są tutaj ogromne, słońce z trudem przedziera się przez ich korony. Panuje przyjemny chłód. Jadę wolno, żeby nadmiernie nie zakłócać panującego spokoju, do młyna mamy około siedmiu kilometrów.

– Ale tu muszą być grzyby… – wzdycha Kaśka.

– Albo grzyby, albo młyn, decyzja zależy od nas.

– Oczywiście, że młyn. – Rysio zapobiega odmiennemu życzeniu żony.

Zresztą jesteśmy już blisko. Stawiam samochód na leśnym parkingu i wysiadamy. Stąd do młyna prowadzi zarośnięta ścieżka.

Spostrzegamy go wkrótce w całej okazałości. Nie tyle młyn, ile to, co z niego zostało. Powiedzmy – pół młyna. Czas przez te lata nieubłaganie robił swoje, a jednak nadal jest piękny. Dach z gontów i drewniane ściany nabrały subtelnego popielatosrebrzystego tonu. Ogromne koło wisi nieruchome, zapatrzone w białą pianę wytwarzaną przez wodę spadającą ze stawidła, od wielu lat tęskniące za ruchem, wspaniałe. Stoimy i gapimy się przez dłuższy czas, a potem próbujemy obejść młyn dokoła, co okazuje się niewykonalne, bo mostek przerzucony niegdyś przez rzekę jest całkiem spróchniały.

– Chyba już to wszystko nie nadaje się do renowacji – stwierdza z żalem Rysio.

– Jeszcze na razie nie będziemy wracali, co? To chodź, Rysiu, rozejrzymy się, czy nie ma grzybów – proponuje Kaśka.

Zostajemy z Jackiem sami. Siadamy i zapatrzamy się w spadającą wodę.

– To w czym dostrzegasz moje podobieństwo do Leśmianowskiej Majki? – Jestem naprawdę ciekawa, co jeszcze wymyśli.

Milczy dość długo. Zaczynam wątpić, czy się czegoś doczekam. Wreszcie mówi:

– To nie takie proste. Musiałabyś zobaczyć siebie samą, jak wyłaniasz się nagle spośród zboża albo jak siedzisz wśród kwiatów na łące, albo jak płyniesz tak lekko i bez wysiłku, jakby woda była twoim naturalnym żywiołem. Ale przecież nie możesz zobaczyć siebie. Nawet nie można by tego nakręcić kamerą wideo, bo byłoby to sztuczne, a to właśnie polega na absolutnej naturalności. Po prostu jesteś Majką.

Nic na to nie potrafię odpowiedzieć. Fala tkliwości zalewa mnie niespodzianie. Chcę krzyknąć, coś zrobić – nie krzyczę i nie robię nic. Nadal się gapię na spadającą wodę. Potem wstaję i idę ku krzewom malin. Zaczynam skubać niezbyt liczne i niezbyt dorodne owoce. Dla odmiany zachciewa mi się płakać. Ty głupia! – mówię do siebie, sama nie wiedząc dlaczego. Kucam i zwijam się w ciasny kłębek, tak mi jest lepiej. Chcę już tak zostać, wcale się nie rozwijać. Dolatuje do mnie monotonny szum wody. Opieram skroń na kolanach i mocno zaciskam powieki. Teraz jest już dobrze.

Potem wraca Kaśka z Rysiem. Kaśka zaraz do mnie podchodzi i pyta zaniepokojona.

– Co ci jest?

– Głowa mnie rozbolała – kłamię. – Było tu trochę malin, ale już oskubałam.

– To pewnie z głodu. Chodź, coś przekąsisz, zaraz ci przejdzie.

Zjadam jajko owinięte w listki sałaty, ale wcale mi nie przechodzi. Na Jacka, na wszelki wypadek, nie patrzę. Kaśka, zniechęcona brakiem grzybów, proponuje po jedzeniu powrót. Jakoś nikt się nie sprzeciwia. Idziemy do samochodu.

Kiedy już jedziemy, Kaśka zwraca się do Jacka:

– Co ci się śniło na nowym miejscu? Podobno ten pierwszy sen się sprawdza.

– Bodaj się sprawdził. Śniło mi się, że ktoś stojący obok szeptał mi do ucha: „O, tam jest Atka”. Tyle że tam stało kilkanaście dziewcząt i nie wiedziałem, o którą chodzi. Zapytałem go, ale obudziłem się, zanim odpowiedział.

– Do luftu taki sen. Trzeba było zaczekać, aż odpowie – stwierdza z przyganą moja siostra.

– Wskazanie kierunku, to zawsze coś.

– Ta Atka to podejrzana numer jeden? – pyta Rysio.

– Raczej ważny świadek.

Nie mam najmniejszej ochoty włączyć się do rozmowy. Prowadzę samochód. To jest moje zadanie na teraz.

Wiatr się wzmógł i drzewa zaczynają głośno szumieć. Gdy wyjeżdżamy z lasu, okazuje się, że nie wiadomo skąd napłynęło sporo ciemnych chmur.

– No, Rysiu, jedziemy zaraz do domu. Nie będziemy czekać, aż szosa będzie mokra.

– Fakt, wygląda to podejrzanie. – Rysio patrzy na niebo i zgadza z żoną. Koło domu rozgląda się jeszcze raz. – Chyba zdążymy.

Wyprowadzają w pośpiechu rowery. „Cześć! Cześć!” i zaraz odjeżdżają.

– A ty nie chcesz zdążyć? – zwracam się do Jacka.

– Próbujesz się mnie pozbyć. – Patrzy uważnie. – Dlaczego?

– Bo już od dwu godzin chce mi się ryczeć, a nie będę ryczała przy obcym człowieku! – krzyczę z oczami pełnymi łez.

– Rozumiem. – Rusza w kierunku motocykla.

Wpadam do sieni, po schodach na górę i rzucam się na łóżko, mogę teraz ryczeć do woli. I ryczę, aż mi się odechciewa. Za oknem raz i drugi zagrzmiało. Siadam w półlotosie i pogrążam się w kontemplacji nadchodzącej burzy. Grzmoty są coraz częstsze i bliższe, w końcu zaczyna padać deszcz. Bębni z zawziętością w dach i szyby. A ja siedzę i duchem unoszę się aż nad chmury, skąd obserwuję to piękne zjawisko przyrody póki trwa. W końcu deszcz ustaje, wygląda słońce, czuję głód, więc schodzę na dół.

W kuchni przy stole – siedzi Jacek. A ja przed zejściem nawet nie rzuciłam okiem w lustro. Ale czy mogłam się czegoś takiego spodziewać? Stoję i gapię się na niego zdumiona, bo już wcześniej wyobraziłam sobie, jak mknie na swoim motorze wśród burzy i nawet mi się ten obraz podobał.

– Nie mogłem cię tak zostawić – usprawiedliwia się widząc moje osłupienie.

– Rozumiem. – I ruszam w kierunku piwniczki, żeby wyciągnąć garnek z zsiadłym mlekiem. Absolutnie nie chce mi się brać do gotowania.

Siedzimy milcząc po obu stronach stołu, zapatrzeni w trzymane w rękach kubki. Gdyby ktoś obserwował nas z boku, mógłby odnieść wrażenie, że jesteśmy dwojgiem upijających się na smutno alkoholików. W końcu Jacek spogląda na mnie i jakby właśnie podjął decyzję, pyta:

– Naprawdę uważasz mnie za zupełnie obcego człowieka?

– Nnno, może trochę przesadziłam.

– A za kogo?

– Żadnych więcej zeznań bez obecności adwokata, panie podinspektorze – rzucam zdecydowanie.

– Myślałem że…

– No, słucham cię. Co też takiego myślałeś? Czegóż to się spodziewałeś po tej udzielonej mi wcześniej własnoustnie informacji, iż nie ulegasz kobietom?

Patrzy przez chwilę nierozumiejącym wzrokiem. Potem kręci głową w prawo i lewo.

– Naprawdę tak powiedziałem? Nie pamiętam. Ale jakie to ma znaczenie, skoro właśnie dzisiaj próbowałem ci wytłumaczyć, że nie jesteś żadną kobietą, tylko Majką. – Po chwili jednak dodaje: – Mam wrażenie, nie bardzo ci się to podobało.