20

Siedzę w więzieniu. Doigrałam się. Cela jest nieduża. Prycza, kibel, stolik, krzesło – wszystko jak należy. Po wcześniejszych lokatorach zostały na ścianach napisy: „Kocham Józka”, „Paluch jest gruba świnia”, „Czarna Lilka to ja”, „Życie jest piękne!”, „Życie to gówno”, „Przysięgam!!! rozwalę Mariuszowi łeb!!!”, „Pierdnij se Krysiuniu”, „Jak ty mnie – to ja ciebie” i całe mnóstwo innych. Trzonkiem ułamanej łyżki wydrapuję kolejny napis: „Zamordowałam – bo chciałam”. A więc to tak! Nie mam jednak pojęcia, kim była moja ofiara.

W kącie celi pająk usnuł wręcz wzorcową pajęczynę. Łapię muchę i wrzucam mu w sieć. Dopada zdobyczy. Mucha w sieci, ja w celi – tak się dopełnia nasz podwójny los. Zgrzyt klucza. Drzwi zaczynają się powoli uchylać.

Niestety, nie jest mi dane poznać, kto i w jakim celu otwiera drzwi celi. Jak karta z niedbale tasowanej talii wypadam ze snu w stan pełnej świadomości; wychodzę z więzienia na wolność.

Po godzinie jestem już w drodze do Lublina. Mój samochodzik w kolorze zielonego groszku, jak na rodzimą produkcję przystało, zachowuje się bardzo przyzwoicie. Kierowca też. Nie wyprzedza, nie blokuje, nie trąbi bez nijakiej potrzeby – po zrównoważeniu ciała i umysłu kolejnym zestawem ćwiczeń jogi spokojnie sobie jedzie i tyle. Prawdą jest, że nigdzie mi się nie śpieszy. Wyjechałam wcześnie, żeby dopaść Kaśkę i Rysia w domu. Przeczytają tekst, powiedzą, co myślą, umówię się z Kaśką na zakupy, potem podjadę do redakcji (jak trzeba będzie coś poprawić to poprawię na miejscu), następnie zabiorę swoją siostrzyczkę i pojedziemy do supersamu, ugotujemy i zjemy jakiś obiad, później może się wybierzemy do kina – wyświetlają „Amelię”, która zebrała tyle dobrych recenzji, że chyba warto zaryzykować – tak wygląda mój plan. Dosyć bogato.

Na miejscu kupuję trochę pomarańczy, żeby nie przyjść z pustymi rękami i wsiadam do windy. Razem ze mną wsiada pani z pieskiem. Piesek zaczyna starannie obwąchiwać moje buty. Może zechce podnieść tylną nogę? Na szczęście zaraz wysiadają.

Kaśkę z mężem zastaję przy śniadaniu i dzisiejszej prasie. Bez najmniejszych więc wyrzutów sumienia zamieniam im tę bezwartościową lekturę na swoje dzieło i po chwili Kaśka mówi:

– To jasne! Trzepnął ją ten wysoki koszykarz. Kręcił z panną Mariolą i nie podobało mu się, że jej baba naubliżała.

– Kobieto, opanuj się – jęczy Rysio. – To kot, strącił kulę z regału.

– Niech żyje umysł ścisły! – Jestem zadowolona z wyniku jeden do jednego i uradowana, że obejdzie się bez poprawiania.

Wkrótce Rysio wychodzi otworzyć galerię, a ja przedstawiam Kaśce swoje plany na dziś. Okazuje się jednak, że na „Amelii” już byli. Reszta propozycji zostaje zaakceptowana.

– Spadłaś mi jak z nieba, muszę zrobić większe zakupy przed powrotem Darka. Gdzie pojedziemy, do Realu, czy do Leclerca?

– Do Realu. Niedawno śniły mi się znaczne korzyści materialne związane z tym miejscem.

– Nie sądzę, żebyśmy osiągnęły aż „znaczne korzyści materialne”, ale kilka złotych zaoszczędzimy – stopuje mnie Kaśka.

Wtedy opowiadam jej swój wspaniały sen o żółtych rękawiczkach i zesłanym niespodzianie przez los pliku dolarów, ale ona znowu prezentuje zdrowy rozsądek.

– Po pierwsze: musiałabyś kupić żółte rękawiczki, które, jak wiesz, do niczego by ci nie pasowały, a po drugie: i tak nie mogłabyś wystawiać ręki za okno samochodu, skoro prowadzisz.

No cóż, ma rację.

Jadę do redakcji. Oddaję tekst, przez chwilę plotkujemy i zaśmiewamy się ze Stasiem Piaseckim, opowiadam Monice Fronczek, jakie świetne bluzki udało mi się kupić za bezcen w odzieży używanej – zresztą jedną mam na sobie – i wtedy Stasio pyta, czy nie poszłabym z nim na „Amelię”, bo właśnie ma wejściówkę dla dwu osób. Oczywiście, że bym poszła. Umawiamy się na godzinę szesnastą trzydzieści.

Zakupy w Realu przebiegają bez emocji. Kupuję kilogram suszonych daktyli do zagryzania gorzkiej herbaty, robocze rękawice, 3 kilogramy proszku do prania po promocyjnej cenie, dużą paczkę zielonej herbaty, trzy paczki ryżu w torebkach, także po promocyjnej cenie, oraz dwie ryzy papieru do drukarki, oczywiście po cenie promocyjnej. Zakupy Kaśki są o wiele obfitsze, ale mniej zróżnicowane. Jest to po prostu ogromna góra produktów żywnościowych. Okazuje się, że nakarmienie dwóch chłopów nie jest rzeczą prostą. Jak słusznie przewidywała moja droga siostra, pieniędzy nam nie przybyło, a ubyło. Trudno.

Moja obecność okazuje się naprawdę przydatna. Nie wiem, jak by sobie Kaśka beze mnie poradziła. We dwie ledwo dotaszczamy jej zakupy do windy. Chwila relaksu na balkonie i trzeba się wziąć do obiadu. Zrobimy zapiekankę z kaszy i pieczarek, oczywiście z dodatkiem podduszonej cebulki oraz ziół rozmaitych, a do tego surówkę z kiszonej kapusty.

– Jak tam twój Jacuś? – Kaśka właśnie przysmaża cebulę. – Już odkrył mordercę?

– Dlaczego niby ma być mój? A poza tym czy sądzisz, że policjant będzie się dzielił z osobą podejrzaną swoimi przemyśleniami?

– Jeśli nawet jeszcze nie jest twój, to jak się postarasz, może twój być. Nie wydaje mi się też, żeby uważał cię za podejrzaną, choć moooże…

– Bez względu na to czy uważa mnie za podejrzaną, czy też nie, nie będzie paplał o sprawach służbowych z osobą postronną. – Zezłościła mnie tym „moooże”.

– Niby nie powinien, ale różnie bywa – stwierdza Kaśka, jakby znała co najmniej kilkunastu policjantów, z których połowa opowiada jej o przebiegu właśnie prowadzonych śledztw.

– Kiedy przyjeżdża Darek?

– Pojutrze. A wiesz, to pismo z komendy nie było chyba najlepszym pomysłem. Po jego odczytaniu ujawniło się grono zawistników i nasz wywiadowca wpadł z deszczu pod rynnę. Niestety, ciężkie jest życie małolata.

– Nasza wina. Powinniśmy to przewidzieć. No cóż, do pojutrza jakoś przeżyje. A jak właściciel kantoru?

– Coraz lepiej. Ciekawe, czy odważy się dalej prowadzić kantor, czy zmieni branżę. No, to możemy nakładać.

Zapiekanka jest doskonała. A może, ponieważ jestem bardzo głodna, smakuje mi bardziej, niż na to zasługuje? Zjadamy po pokaźnej porcji, a resztę Kaśka zawija z garnkiem w kocyk i postanawia dostarczyć Rysiowi do galerii. Podwiozę ją po drodze, jadąc do kina.

„Amelia” okazuje się filmem rzeczywiście dobrym, choć ja, wychowana w klubie filmowym na klasyce, nie lubię tego modnego obecnie wideoklipowego montażu. Nie jestem też miłośniczką francuskiego poczucia humoru. Pomimo to uznaję, że pochwały recenzentów nie były bezpodstawne.

– Wiesz, Stasiu – powiadam do Piaseckiego – jeśli chodzi o montaż i sposób prowadzenia narracji, to jakbym już to kiedyś widziała, i to wcale nie ostatnio. Woody Allen i jego „Zelig”. Inna rzecz, że obecna widownia może tego nie pamiętać.

– Gdybyś musiała wciąż oglądać miernoty bieżącej produkcji filmowej, nie wybrzydzałabyś na taką „Amelię”.

– Ależ ja nie wybrzydzam. Naprawdę miło spędziłam czas. Dziękuję ci serdecznie.

Rozstajemy się przed kinem. Wsiadam do swojego malucha zadowolona, że dotrę do domu jeszcze za dnia. Nie może mi w tym przeszkodzić nawet utknięcie w korku na rogu Lipowej i Krakowskiego Przedmieścia, toteż spokojnie siedzę czekając, aż rozplączą, a potem pozakładają jak trzeba pałąki trolejbusów. Właśnie wtedy ukazuje się mym oczom znajoma sylwetka podinspektora Kurczyka z reklamówką w ręku. Otwieram drzwiczki i krzyczę:

– Cześć, Jacek! Wsiadaj!

Wykazuje znakomity refleks. Wsiada na tyle szybko, choć nieprzepisowo, że mogę ruszyć w odpowiednim momencie.

– Gdzie cię podwieźć?

– Wracam do domu z zakupami. – Trudno uznać to za odpowiedź na moje pytanie. Zaraz jednak dodaje: – Na Ogrodową.

Jedziemy na Ogrodową. Jest to tak blisko, że nie zdążyliśmy zamienić nawet kilku zdań.

– To już tutaj. Mam nadzieję, że wstąpisz, skoro los skrzyżował nasze drogi. – Są to pierwsze słowa, odkąd wsiadł.

Wizja wczesnego powrotu do domu zachodzi mgłą, ale z okazji należy skorzystać. Wysiadam i zamykam drzwiczki.

– Prowadź, wodzu!

Pierwsze piętro w starym budownictwie. Już klatka schodowa ma niepowtarzalny klimat – kolorowe szybki w oknach i secesyjna poręcz. Nie bardzo rozumiem, jak to się uchowało w czasie niemieckiej okupacji. Chyba że mieszkali tu jacyś wojskowi dostojnicy. Tak, to bardzo możliwe. Mieszkanie tchnie tym samym klimatem. Staję w progu i patrzę. Kaśka by oszalała. Te meble mają na pewno więcej niż po sto lat. Są wyjątkowo piękne. Kredens, owalny stół, krzesła, kanapa, szafa biblioteczna… W drugim pokoju łóżka, tremo, szafy, bogato inkrustowany sekretarzyk w komplecie z fotelikiem…

– A tutaj mój własny bałagan. – Jacek otwiera przede mną kolejne drzwi.

To jest pracownia plastyczna. Ale nie tylko. Stoją tu także wersalka i biurko oraz regały na książki – pewnie jego kawalerski pokój. Na ścianach wiszą prace plastyczne jawnie zaprzeczające twierdzeniu Jacka, że „nie ma żadnych obrazów”. Oglądam je dość dokładnie.

– No, a kuchnia? – Każdą kobietę interesuje kuchnia.

Kuchnia okazuje się równie obszerna jak pokoje, choć urządzona nieco nowocześniej. Zastanawia mnie porządek i pustka panujące we wszystkich pomieszczeniach.

– Mieszkasz tutaj sam – ni to pytam, ni stwierdzam.

– Teraz sam. To oczywiście mieszkanie po rodzicach. A właściwie po dziadkach. Przejęli je w czterdziestym czwartym po jakimś Niemcu, który zgromadził to wszystko, nie są to nasze rodzinne skarby. Postawię wodę na herbatę. Chyba się napijesz? Choć naprawdę to już pora na kolację. Kupiłem trochę różności. Zobacz, co z tego ci odpowiada.

Zaczyna wyjmować z przyniesionej reklamówki przeróżne produkty. Nie wiem, na jakiej podstawie zakłada, że zjem z nim kolację. Zakłada jednak trafnie. Mam ochotę jeszcze tego i owego się dowiedzieć.

Jacek chce nakryć stół w pokoju, ale nie pozwalam. Uważam, że kuchnia jest lepszym miejscem do intymnych rozmów niż pokoje. Przy robieniu kanapek opowiadam mu, co mnie sprowadziło do Lublina. Zaparzamy herbatę (a właściwie zaparza się sama) i siadamy do jedzenia. Jestem już porządnie głodna, on chyba też. W trakcie jedzenia rzucam kilka uwag natury ogólnej o „Amelii”, co sprawia, że Jacek pyta:

– To o czym jest ten film?

– O dziewczęciu, które pragnie uszczęśliwiać innych.

– I udaje się jej?

– Raz się udaje, raz mniej. Jak to w życiu. – Potem zmieniam temat: – Podoba mi się to twoje mieszkanie. Bardzo mi się podoba.

– Mnie też – uśmiecha się znad szklanki. – A wyobraź sobie, mało brakowało, żeby te „starocia” zostały sprzedane, a na ich miejscu stanęły eleganckie, nowoczesne komplety.

– A któż wpadł na taki genialny pomysł?

– Moja żona.

Zdaje się, że zauważył na mojej twarzy coś, co go zaniepokoiło, bo szybko dodaje:

– Moja była żona.

Milczę. Patrzę mu prosto w twarz i milczę. Co się we mnie w środku dzieje, to się dzieje. W końcu poczuł się zobowiązany do dalszych wyjaśnień.

– Byliśmy małżeństwem tylko pięć miesięcy. Nie zdążyła zrealizować swojego pomysłu.

W dalszym ciągu milczę i patrzę. Przecież nie ja zaczęłam mówić na ten temat. On też przez chwilę milczy, nim zdecyduje się mówić dalej.

– Ożeniłem się zaraz po dyplomie. Właściwie to nie tak, to Iza wzięła mnie za męża zaraz po dyplomie. Iza była gwiazdą roku. Dlaczego wybrała mnie, pozostaje dla mnie tajemnicą. Wtedy mi to niebywale zaimponowało, poczułem się jak dworzanin wyróżniony przez królową. Ja od razu zacząłem pracę w policji, Iza została radcą prawnym w pewnej prywatnej firmie. Już po miesiącu było wiadomo, a w każdym razie ja zdałem sobie sprawę, że nasze małżeństwo było jedną wielką pomyłką. Zaczęło mi to ciążyć, a ten ciężar zwiększał się z każdym dniem. Na szczęście któregoś popołudnia zadzwonił u naszych drzwi dzwonek. Za drzwiami stał elegancki mężczyzna w kwiecie wieku.

– Pan Jacek Kurczyk? – Nie czekał na odpowiedź. – Chciałbym z panem porozmawiać w prywatnej sprawie.

Pomyślałem, że to ktoś zainteresowany prowadzonym śledztwem chce mi dyskretnie wręczyć łapówkę, więc dość ostro powiedziałem, że chętnie porozmawiam z nim następnego dnia w komendzie. Wtedy się przedstawił jako pracodawca Izy. Zaprosiłem go do środka.

Poinformował mnie grzecznie, że Iza i on mają zamiar się pobrać. Oczekują, że nie będę stawał na przeszkodzie ich planom i udzielę zgody na rozwód. Obiecałem, że udzielę. Wtedy on podszedł do drzwi pokoju i zawołał:

– Widzisz, Izuniu, mówiłem, że wszystko między dżentelmenami da się załatwić. Od razu cię zabieram. Pakuj się, dziecinko.

– Jestem spakowana – odpowiedziała „dziecinka”.

Musiała się spakować, kiedy byłem w pracy.

– Pan pozwoli, że skinę z balkonu na kierowcę, żeby przyszedł po walizki – powiedział pracodawca Izy.

Pozwoliłem. Po chwili oboje opuścili mieszkanie. Byłem wściekły, jak każdy wystawiony do wiatru. Ale także poczułem się wolny i szczęśliwy. Wcześniej nie wiedziałem, że uczucia pozytywne i negatywne mogą się w człowieku kłębić jednocześnie. Minęło już ponad dziewięć lat, odkąd jestem wolny. – A po chwili dodał: – Czasem także bywam szczęśliwy.

Dalej milczę. Jeśli się spodziewał, że w rewanżu usłyszy jakąś równie ciekawą opowieść z mojego życia, to się pomylił. Dopijam herbatę, spoglądam w okno i wstając mruczę pod nosem:

– A myślałam, że dojadę do domu za dnia…