6

Idę lasem. Prowadzę na smyczy lochę dzika. Obok niej truchtają pochrząkując dwa pasiaste warchlaki. Czujnie rozglądam się dokoła, gdzieś tu czyha niebezpieczeństwo. Nagle na mojej drodze stają bracia Babulowie. Obaj mają starannie podkręcone wąsy à la Herkules Poirot, spod tych wąsów sterczą im dekoracyjnie białe wampirze kły.

„Bierz ich!” – wołam do lochy, a ona się zmniejsza, zmniejsza i na koniec zamienia w małego, rudego kociaka, co tak rozśmiesza braci Babulów, że aż zanoszą się, aż zataczają ze śmiechu. Starszy z Babulów wśród tego szalonego chichotu nagle pęka – tak zabójcę Pawła Molendy dosięga sprawiedliwa kara. Młodszy przyklęka obok zwłok brata i zaczyna ronić łzy. Towarzyszy mu kotek, ocierając łapką oczy.

Zostawiam ich i siadam przy komputerze. Moje palce tańczą po klawiaturze w rytm walca „Na sopkach Mandżurii”. Melodia wije się jak ożywczy strumień wśród stepu. Traa, tra ra ra, tra ti ta ti, tra ra… Czy na stepach wiją się strumienie? Ale melodia nic sobie z tego nie robi. Wypływa spod moich palców, napełnia pracownię i dynamicznym nurtem podąża za okno. Coraz głośniejsza. Wręcz triumfalna.

Tak muzykując zostaję zaskoczona wizytą trzech panów w czarnych garniturach. Jeden wskakuje oknem, dwu wchodzi drzwiami. Ten, co wskoczył oknem, jawnie trzyma spluwę. Tamci dwaj dyskretniej ręce w kieszeniach. Głos zabiera jeden z tych dwu.

– Pani zamordowała naszego kumpla Pawła Molendę?

– A niby dlaczego miałabym go mordować?

– No właśnie! Dlaczego? To chcemy wiedzieć.

– Panowie, panowie, to wręcz śmieszne. Wcale nie znałam człowieka.

– Nie wykręcisz się, babo! – wrzeszczy brutalnie ten ze spluwą. – Byłaś jego kochanką! Wiemy wszystko!

– Czy aby na pewno? Spytajcie komisarza Kota, on ma na ten temat inne zdanie.

Spoglądają po sobie niepewnie i w tym momencie wkracza do wnętrza podinspektor Jacek Kurczyk.

– Zmywajcie się, panowie. Zdaje się, że nastąpiło małe nieporozumienie.

Zmywają się. A dzielny podinspektor się zbliża i bierze mnie w objęcia.

– Uratowałem ci, niewiasto, życie. Jesteś mi winna dozgonną wdzięczność.

– To był pana zawodowy i moralny obowiązek – próbuję się wykręcić.

On jednak już przybliża usta do moich ust.

Że też człowiek budzi się zwykle w najmniej odpowiedniej chwili! Zła przekręcam się na drugi bok. Nie pomaga. Okazja została stracona bezpowrotnie. Ciężko wzdycham i spoglądam w niebo. Jest nieprawdopodobnie pięknie kiczowate – w błękitne i ciemnoróżowe pasy. Te różowe to są rozwleczone poziomo obłoki podświetlone od dołu przez wschodzące słońce – jego czerwony lśniący rąbek dopiero po chwili ukazuje się nad horyzontem. Róż obłoków stopniowo blednie, aż zamienia się w biel na coraz jaśniejszym błękicie, w którym jak pączek w oliwie pływa teraz już złoty słoneczny krąg. Dzień zapowiada się wspaniale.

Kaśka szczęśliwie wczoraj wyjechała, wezwana przez Rysia do wyceny staroci, których chciał się błyskawicznie pozbyć ktoś jadący za granicę. Tu należy wyjaśnić, iż moja ukochana siostra i szwagier prowadzą sklep z dziełami sztuki, co mi już dostarczyło tematu na jeden kryminał. Syna jednak nie udało się jej zabrać. Powiedział, że dopóki nie zrealizuje zadania zleconego przez podinspektora Kurczyka, absolutnie się stąd nie ruszy. Tak więc zostaliśmy we dwoje: wywiadowca Dariusz S. i ja, każde ze swoim zadaniem na głowie.

Na razie jednak trzeba się zająć czynnościami mniej atrakcyjnymi niźli poszukiwanie mordercy Edwarda Kapicy. Zaczynam od ożywczego prysznicu oraz ćwiczeń hatha jogi, zestawu na tydzień piąty, opracowanych przez doktora Swamiego Purnę. Po dwunastu tygodniach systematycznych ćwiczeń mam uzyskać absolutną równowagę ciała i umysłu, co jest podstawą zdrowia i dobrego samopoczucia. W czasie obowiązkowej półgodzinnej przerwy między ćwiczeniami a pierwszym posiłkiem obdziabuję motyką grządki cebuli, po czym biorę się za szykowanie śniadania.

Siostrzeniec zastaje mnie przy szatkowaniu kapusty.

– Nakraj chleba, ale nie smaruj masłem, bo surówka będzie z oliwą – mówię.

– Mama mówi, że ty się żywisz jak królik.

– Zwierzęta, jeśli chodzi o pożywienie, są daleko mądrzejsze od ludzi, kierują się instynktem, nie zaś wyłącznie rozkoszami podniebienia – zauważam dydaktycznie, a następnie pytam: – Zdążysz przed wyjazdem na kolonie wykonać swoje zadanie?

– Oczywiście! Przecież to jeszcze całe pięć dni.

– Umówiłeś się jakoś z inspektorem?

– Powiedział, że mnie znajdzie.

Aha, więc się tutaj pojawi. Byle w porę, żeby mnie uratować przed zemstą tych trzech. Wzdycham. Jestem gotowa być mu wdzięczną. No cóż, pisarz musi mieć trochę bujnej wyobraźni.

Po śniadaniu nasze drogi się rozchodzą. Darek wyrusza na rowerze do kolegów we wsi, ja pieszo na kolonię po obiecany chleb.

Młodą Kalicką, tę z kurzej fermy, spotykam zaraz za zakrętem. Jedzie do sklepu. Zatrzymuje się, żeby zapytać, czy słyszałam o ponownym pojawieniu się ducha Molendy. Tym razem natknęła się na niego stara Pigoniowa. Uciekając rozdarła spódnicę i zgubiła trzy jajka, które niosła od synowej. Pomyślałam, że te straty materialne nie były zbyt dotkliwe. Natomiast szok, jaki przeżyła stara kobieta, mógł mieć poważniejsze następstwa. Zdecydowanie mi się to nie podoba. Ów złotorzęsy miejscowy orzeł powinien zająć się sprawą. Trzeba na to zwrócić uwagę podinspektora Kurczyka. Tak znajduję pretekst, żeby niecierpliwie oczekiwać jego kolejnej wizyty.

Wilkoszową dostrzegam niedaleko obejścia. Idzie uwiązać krowę na pastwisku.

– Niech tam pójdzie i nazrywa sobie malin – krzyczy do mnie z daleka, – Zaraz wrócę!

Korzystam z propozycji. Już po chwili rozkoszuję się dojrzałymi, ogromnymi malinami, których plantacja oddziela gospodarstwo Wilkoszowej od sąsiedniego. W maliniaku brzęczą pszczoły. Widocznie, jeśli chodzi o owoce, mają gust zbliżony do mojego. Ponieważ jednak krzewy „łapią” mnie za cienką spódniczkę, idę samym brzegiem plantacji i wkrótce dochodzę do płotu sąsiadów. Pod płotem rosną bujnie chwasty. Wśród nich coś błękitnieje. Niemal odruchowo schylam się i podnoszę zmiętą w luźną kulę kartkę z papeterii. Ktoś wyrzucił list? Rozwijam papier.

Paweł!

Albo załatwisz sprawę jak należy, albo wasza gospodarka pójdzie z dymem. Dobrze wiesz, że słowa dotrzymam.

B.

Gapię się na kartkę, ale bynajmniej nie bezmyślnie. Przeciwnie. Myślę, że na takim błękicie w marmurkowy wzór pisuje się na ogół listy miłosne, ale żeby używać go do szantażu? Dlaczego ów list został zgnieciony i beztrosko ciśnięty w pokrzywy? Czy zmiął go i wyrzucił autor rezygnując z wysłania, czy adresat w przekonaniu, że to głupi żart. A może sprawa została wcześniej „załatwiona jak należy” i list przestał być potrzebny? Tak czy inaczej, takich listów nie powinno się rzucać byle gdzie. No, ale został rzucony, a pewna ciekawska baba podniosła go i przeczytała. Kto go mógł rzucić? Każdy, kto tędy szedł do lasu albo z lasu. A kartka mogła leżeć już od kilku dni.

Więc szantaż! Znowu los mi podrzuca cegiełkę do powieści. Czy to Edzio Kapica szantażował, czy szantażowano Edzia? Kto go szantażował? B. – któryś z braci Babulów czy obaj. Wersja z otruciem przez starą Babulową może nie jest taka głupia, jak mi się wydawało. Czego dotyczył szantaż? Przemytu przez granicę kradzionych samochodów? Złote rączki-Babulowie są w swoim „fachu” znakomici. A może jednak narkotyki? A może…

Te „a może” zaczynają się mnożyć jak muchy latem. Brzęczą mi w głowie machając tęczowymi skrzydełkami. To przysiadają, to podrywają się do lotu – niektóre nawet dość wysokiego. Gapię się na kartkę, ale tekstu nie widzę. W końcu mój wzrok koncentruje się na pierwszym wyrazie. Na słowie „Paweł!” Potem błysk – Paweł Molenda! Potem obraz – duch Pawła Molendy idzie w stronę lasu i gdzieś tutaj mnie i rzuca w pokrzywy list. Potem – pieczołowicie składam kartkę starając się nie zatrzeć odcisków palców, gdyby tam jakieś były, i umieszczam w jednej z obszernych kieszeni spódnicy, bo właśnie Wilkoszowa po uwiązaniu krowy wraca do domu.

Rozmowa o duchu Molendy jako temacie dnia, a właściwie wczorajszego wieczoru, jest jak najbardziej na miejscu. Wysłuchuję po raz drugi opowieści o spotkaniu starej Pigoniowej z duchem, tym razem w wersji humorystycznej – Wilkoszowa każdą swoją opowieść zabarwia swoistym humorem. Do łez rozbawiają i ją, i mnie pogubione jajka, a wyśmiawszy się pytam:

– A jak pani zobaczyła ducha Molendy, to też się śmiała?

– Najsamprzód nie wiedziałam, że to duch. A że szedł do lasu ubrany jak na wesele, to pewnie, że mnie rozśmieszyło.

Odprowadza mnie do furtki, chleb już mam w reklamówce.

– Z daleka go pani widziała?

– Nie tak z daleka. Nie był dalej jak przy końcu maliniaka. A wie pani, ten policjant co był u mnie, też się pytał, w którym miejscu go widziałam. Może to wcale nie był duch? Jak pani myśli?

– Sprawdzić to się już chyba nie da. Grunt, że teraz przeniósł się do wsi.

Wilkoszowej mój żart nie rozśmiesza. Widocznie na razie wyczerpała cały zapas śmiechu. Zostawiam ją wspartą o płot, zapatrzoną w stronę lasu.