15

– Natka – mówi Kaśka następnego dnia przy śniadaniu.

– Co natka? – Patrzę podejrzliwie na trzymaną kromkę chleba grubo posypaną natką pietruszki.

– Atka, Natka, prawdopodobnie Natalia.

– Rzeczywiście. Ale czy ty rozumiesz, dlaczego śmialiśmy się wczoraj jak idioci? Patrz, mogę teraz mówić: serwatka, serwatka, armatka, armatka, smarkatka, smarkatka i nic. Wcale mi się nie chce śmiać.

– Wyśmiałaś się wczoraj na zapas.

To wyjaśnienie nie wydaje mi się całkiem zadowalające. Zagryzam chleb pomidorem.

– W każdym razie ten atak śmiechu zrobił mi doskonale. Najwyraźniej wróciłam do normy. Zadzwonię do Ryśka, żeby przyjechał na sobotę, a w niedzielę pojedziemy do domu razem. Darek wraca za kilka dni. Trzeba trochę poodkurzać mieszkanie i kupić coś do jedzenia.

Nie protestuję. Perspektywa pobycia przez jakiś czas samej po tych kilku rodzinnych wizytach jest dość nęcąca – nawet kosztem krótkich odwiedzin szwagra. Zresztą Ryśka lubię, jest dużo mniej absorbujący od mojej drogiej siostry.

– Zadzwonię zaraz po śniadaniu. Potem pojadę po jajka do Wilkoszowej, chcę zabrać trochę do domu. Chyba że wybierzesz się ze mną, to pójdziemy przez las, a po jajka wstąpimy wracając.

Pogoda jest stanowczo za ładna, żeby siadać do komputera. Wygląda na to, że aniołki dziś leniuchują, bo niebo jest bez jednej chmurki. A może posądzam je bezpodstawnie? Mogą być zajęte na przykład pieniami w chórach anielskich.

– No to dzwoń i idziemy.

Korzystamy ze skrótu miedzą przez pola. Kombajny tu jeszcze nie dotarły. Zboże nadal się złoci i kłania w łagodnym powiewie. Panuje wielki ład, wielki spokój przyrody. I wprost trudno uwierzyć w te wszystkie nieprawości wciąż, bezustannie od nowa zalewające świat. Na miedzy powój po nocnym śnie pootwierał do słońca swoje kieliszki, pachnie upajająco. Przepiórka uparcie nawołuje w życie. Już słychać szum lasu. Wkrótce wchodzimy na dywan z jagód i mchu.

Na samym skraju znajdujemy trzy dorodne kozaki. To natychmiast rozbudza w Kaśce odwieczny instynkt zbieraczki. Wiem, że nie wyjdzie z lasu, póki nie zapełni przynajmniej do połowy reklamówki zabranej na jajka. Pozostaje mi przyłączyć się do zbierania, żeby reklamówkę zapełnić w miarę szybko. Kilka podgrzybków, dwa małe borowiczki, a potem długo nic. Prowadzę Kaśkę w jedno ze znanych mi grzybnych miejsc, ale wyraźnie był tu już ktoś przed nami. Nic dziwnego, dochodzi jedenasta. Wychodzimy na drogę i właśnie wzdłuż drogi, jak na paradzie, ustawiły się rządkiem prawdziwki – dwa okazałe, a cztery mniejsze – tak bywa.

– Może wystarczy? – mówię do Kaśki.

Popatruje krytycznie na zbiór.

– Po drodze pewnie jeszcze coś znajdziemy.

Idąc zerkamy na boki i efektem tego zerkania jest kilka podgrzybków i kilkanaście surojadek. Właśnie wymyślam, jak je spożytkować na najbliższy obiad, kiedy na ścieżce przed nami ukazuje się dwu mężczyzn w wieku mniej niż średnim.

– Jak to miło spotkać w lesie rusałki – zagaja wyższy.

– I to od razu dwie – dodaje drugi.

Najwyraźniej nie mają zamiaru ustąpić ze ścieżki.

Reaguję spontanicznie.

– Jacek! Rysiu! Chodźcie tutaj, macie partnerów do treningu, waga lekka!

Na moje wołanie odzywa się gdzieś niedaleko szczekanie psa. Wyższy się ogląda i mówi do kolegi:

– Niestety, Jasiu, rusałki zajęte. – Omijają nas szerokim łukiem.

Kaśka omal nie biegnie.

– Gdzie tak lecisz? – wołam. – Zostawiasz grzyby! – To mówiąc schylam się po dorodnego prawdziwka.

Trochę przyhamowuje.

– Nie boisz się?

– A coś ty taka płochliwa? Niby czego mam się bać? Na morderców raczej nie wyglądali. Mogli nam skraść po całusie, a co najwyżej zgwałcić.

– I ty to tak ot sobie mówisz?

– Chyba widziałaś, że zbierali grzyby. Dwu zwyczajnych mieszczuchów na urlopie. Przecież żartuję z tym gwałceniem.

Staram się ją uspokoić. W końcu dopiero co przeżyła jeden szok. Sama wcale nie jestem taka zupełnie pewna niewinnych zamiarów obu panów. Ale chyba lepiej na Kaśkę oddziałuje znalezienie rodzinki podgrzybków. W każdym razie dopiero wtedy zwalnia tempo i zaczyna się rozglądać.

Ściółka w lesie jest sucha jak pieprz. Wyobrażam sobie, jak jakiś bezmyślny osobnik rzuca na nią niedopałek papierosa. Stanowczo lepiej sobie nie wyobrażać takich rzeczy. Jak wiadomo, myśl jest siłą sprawczą. Po chwili wychodzimy na drogę do kolonii, wprost w skwar południa.

Prawdopodobnie dzięki tej południowej godzinie zastajemy Wilkoszową w domu. Kaśka wchodzi z nią do wnętrza, ja zostaję na schodkach i przez płot patrzę sobie na piękny krajobraz. Widzę, jak miedzą wracają z pola Kawkowie z córką, gęsiego, jedno za drugim, mężczyzna i dwie kobiety, pierwsza nieco przygarbiona. Jest w tej ich wędrówce jakiś szczególny urok. Tych troje, przysłoniętych do piersi dojrzałym, falującym żytem, raczej płynie, niż idzie. Potem wchodzą na drogę i przez furtkę na własne podwórze, radośnie poszczekuje pies.

– Córka Kawków już zdrowa? – pytam Wilkoszowej, która za Kaśką wyszła przed dom.

– Nic jej nie było i nie jest. Dziewucha jak rydz. Widzę, że nawet sporo grzybków żeście nazbierały. – Zerka na trzymaną przeze mnie reklamówkę.

– Będzie co suszyć. A kiedy pani piecze chleb?

– Nie teraz, nie teraz, kochana. Jutro przyjeżdża do mnie i do Pardosów kombajn.

Żegnamy się i idziemy. Nie wiadomo skąd napływa na słońce obłok, tłumi na chwilę żar. Niestety, tylko na chwilę.

W domu wychłeptujemy dwie butelki wody mineralnej, a potem pod jabłonką, gdzie nieco chłodniej, zabieramy się do nawlekania grzybów.

– O której przyjedzie Rysio?

– Jak zamknie sklep. Pewnie koło ósmej. Nie będzie już wtedy takiego upału.

Pomyślałam, że trzeba ugotować więcej barszczu, może Rysio też zje. Do barszczu zużyję surojadki, nie będę ich smażyła, gotowane zdrowsze niż smażone. Zaczynam je obierać. Po chwili zostawiam Kaśkę, idę do kuchni.

Barszcz jest gotowy za niecałą godzinę. Kiedy mamy siadać do stołu, nadjeżdża Jacek.

– Zgodnie z obietnicą oddaję z podziękowaniem książkę. – Kładzie na stole „Jogę dla ciała i umysłu…”

– Siadaj, dostaniesz barszczu z chlebem. To co w nim pływa, to nie małże ani ślimaki winniczki, tylko surojadki i maślaki. Zebrałyśmy dzisiaj w lesie.

Tak się okazuje, iż porcja Rysia przydała się wcześniej, niż myślałam, przynajmniej nie musi stać do wieczora i tracić na wartości odżywczej.

– Jak oceniasz dzieło doktora Swamiego Purny? – pytam po chwili Jacka.

– Skserowałem sobie pierwsze cztery tygodnie. Trzeba spróbować. Dopiero wtedy będę miał na ten temat jakieś zdanie. – I dodaje: – Teraz już wiem, skąd pochodzi ten cytat nad twoim łóżkiem.

Spodobało mi się, że chce popróbować, sprawdzić, a także to, że zauważył cytat.

– Aha, Kaśka dzisiaj rano wymyśliła jeszcze jedną Atkę. Natkę, Natalię.

Jacek przez chwilę się zastanawia.

– A wiecie, to może być to.

Moja siostrzyczka, jak trafnie przewidywałam, od wczoraj jest z Jackiem na ty.

– Wyobraź sobie – mówi do niego – jakichś dwu facetów omal nas nie napadło w lesie. Na szczęście Majka wpadła na wspaniały pomysł, krzyknęła: „Jacek, Rysiu, chodźcie tu!”, a jeszcze zaszczekał pies i wtedy nas przepuścili.

– Zawołałaś mnie? – Jacek patrzy zaskoczony.

– A niby co w tym dziwnego, że zagrożona obywatelka wzywa policjanta? – śmieję się nieco sztucznie. – Kaśka jak zwykle przesadza. Dwu grzybiarzy miało ochotę poderwać sobie po babce. Ot, tyle.

Jacek jednak wcale się nie śmieje. Może nawet jest odrobinę zaniepokojony.

– Różne rzeczy widywałem – mówi trochę do nas, trochę do siebie samego.

– Cóż z tego. I tak nie przydzielisz nam eskorty – wzdycham wprost doskonałym scenicznym westchnieniem.

– Kto wie…

Trudno wziąć to poważnie, więc nie biorę. Zmieniam temat rozmowy:

– Skończyłeś już przesłuchiwać dyskotekowiczów?

– Jeszcze kilku mi zostało. Może jutro skończę.

– Pracujesz tak piątek, świątek i niedziela? – wtrąca Kaśka.

– Gdybyż to przestępcy przestrzegali świąt…

Przez chwilę wszyscy troje dumamy nad tym pobożnym życzeniem.

– Pani Borowskaaa! – rozlega się wołanie listonosza Jagodzińskiego.

Wybiegam do furtki i otrzymuję pocztówkę z białoskrzydłą żaglówką na jeziorze. Ze zwykłej babskiej ciekawości odczytuję ją po drodze.

– Od Hani – informuję pozostałych. – Pyta, czy po koloniach może wpaść na kilka dni. Hania to moja bratanica lat piętnastu, więc jeszcze na razie nieletnia – wyjaśniam Jackowi.

Jacek kiwa ze zrozumieniem głową i zaraz mówi:

– Niezbyt to ładnie, najeść się i zaraz jechać, ale obiecałem koledze oddać materiał przed siedemnastą. Miałem tylko zwrócić książkę, jednak nieprzystojny głód zmusił mnie do przyjęcia waszego zaproszenia. Strasznie człowiek głodnieje na tym wiejskim powietrzu. Dziękuję serdecznie. I uważajcie na siebie, nie włóczcie się po lesie.

– Koniecznie wstąp jutro – zaprasza Kaśka, jakby to był jej własny dom – poznasz mojego męża.

Jacek spogląda na mnie niepewnie.

– Możesz chyba, choć od czasu do czasu, zastąpić nam eskortę. – Uśmiecham się zachęcająco.

– Jutro akurat mogę.

Odprowadzam go do furtki.

– Masz strasznie dużo tej rodziny chętnej do odwiedzin.

– To tylko dlatego, że teraz wakacje – pocieszam przy okazji samą siebie.

Na razie jednak nie może być mowy o spokojnym, systematycznym pisaniu. Komisarz Jerzy Kot musi otrzymać okolicznościowy urlop i nie mam pojęcia na jak długo.