18

Podobało mi się. I to jak! Aż za bardzo mi się podobało. Mam świadomość, że jak dalej tak pójdzie, zakocham się na amen w podinspektorze Jacku Kurczyku. Co wtedy będzie z moim zdrowym rozsądkiem? Co mnie podkusiło, żeby się w to pakować? Boję się, ale mnie ciągnie. Już zaczynam mieć ochotę na coś o wiele więcej niż przelotny flirt. Jak wyżeł wywąchuję niebezpieczeństwo i po skórze przebiegają mi ciarki. Instynkt pcha do podjęcia wyzwania. Rozum zaleca umiar.

Wczoraj powiedziałam do Jacka:

– Teraz ty przesadzasz. Użycie tej metafory uważam za zupełnie sympatyczne.

– Widzisz, dla mnie to nie jest metafora.

Nie bardzo wiedziałam, co na to odpowiedzieć. W końcu zauważyłam:

– To chyba normalne, że ludzie mają różne zdanie w tej samej sprawie.

– Chyba tak. Że myślą czy czują jednakowo, jest zjawiskiem daleko rzadszym.

Znowu zapatrzył się w kubek z mlekiem. Wydał mi się obiektem godnym dobrego pędzla, niepowtarzalnym. Trochę się bałam z tego powodu na niego patrzyć. Zerkałam tylko od czasu do czasu. Niepokój w sercu kręcił się jak dziecinny bąk.

– Nie boisz się burzy, prawda? – Podniósł na mnie wzrok.

– Jest piękna!

– Pora jechać – powiedział niespodziewanie.

– Najpierw wykończmy mleko. – Nalałam w kubki drugi raz. – Szosa przez ten czas trochę obeschnie.

Pojechał po trzecim kubku. A ja niemal natychmiast zaczęłam prowadzić z sobą ten dialog: Tak. Nie. Tak. Nie…Dialog samooszukańczy, bezowocny, bo przecież w głębi serca wiedziałam, że: Tak! Tak! Tak! Pomimo to Jacka nie zatrzymałam, nie powiedziałam „zostań!” Nawet nie zapytałam, czy i kiedy przyjedzie. Powiedziałam tylko: „Uważaj, na szosie jeszcze mokro”. Mógł uznać to za bardzo dużo albo za prawie nic. Mógł! Ja też mogłam. I co z tego? Na szczęście zabrał tę moją napoczętą rano powieść, a nie wziął książki Leśmiana, więć chyba jednak zamierza wrócić.

Dalszy fragment poematu, który wisi nad moim łóżkiem, głosi: Dzień wczorajszy jest tylko wspomnieniem jutrzejszy – tworem wyobraźni. Trzeba się więc zająć tym, co teraz. Zajęłam się jogą, zestawem ćwiczeń na tydzień ósmy – rozgrzewka, pozycja góry, pozycja łabędzia, skłon do przodu i do tyłu, pozycja żółwia, skręt prosty, półlotos, ćwiczenia oddechowe, relaksacja, a na końcu wizualizacja świecy, która się pali we mnie w środku i jej światło emanuje aż poza moje ciało, tworząc dokoła pole pozytywnej energii potrzebnej nie tylko mnie, ale też mojej rodzinie, przyjaciołom, a także całemu światu.

Wyobrażacie sobie, jak by wyglądał świat, gdyby wszyscy ludzie promieniowali pozytywną energią? Jacek mógłby się spokojnie zająć malowaniem, ja pisaniem o miłości szczęśliwej, Paweł Molenda by żył, żyłby też ten chłopiec zabity na dyskotece i nikt by nie strzelał do właścicieli kantorów, nie wymieniał prawdziwych, ciężko zarobionych pieniędzy na fałszywe banknoty. Tak odbiegłam myślą od chwili bieżącej do przyszłości, która przecież jest zaledwie tworem wyobraźni, wracam więc pośpiesznie do jedynie ważnego „teraz”, wypijam szklankę wody mineralnej i schodzę na dół.

Zaczynam od wyjścia na pięknie obmyty wczorajszą burzą świat. Okrążam dokoła swoją małą posiadłość, popatrując przez płot. Jacek niewątpliwie miałby co malować. Kontempluję osobno każdą stronę świata, nieco dłużej tę z drzewem udającym oliwne. Kiedy jestem już koło furtki, ode wsi nadjeżdża na rowerze młody Kalicki. Zatrzymuje się przy płocie.

– Dzień dobry! Znowu nieszczęście! Flisom wczoraj piorun zabił krowę na polu. Nie zdążyli przed burzą przyprowadzić. Ale jak zabita piorunem to tak, jak elektrycznością w rzeźni. Mięso można zjeść, no nie?

– Myślę, że tak.

Patrzy przez chwilę na krzaki za drogą.

– Jakoś nie mogą znaleźć tego, co to wykończył Molendę. – Pobrzmiewa w tym nutka złośliwego zadowolenia.

Żegna się i odjeżdża, a ja przez chwilę się zastanawiam, czy emanacja pozytywnej energii uratowałaby od pioruna krowę Flisów. Następnie zrywam z krzaka dwa dorodne pomidory, wyciągam z ziemi cebulę i idę do kuchni. Chleba jest tyle, co na śniadanie. Muszę zaplanować wyjazd po pospolity razowiec „do powiatu”, bo w tutejszym sklepie sprzedają tylko wytworne pieczywo białe, a Wilkoszowa na razie nie piecze.

Po śniadaniu radio informuje o plonie ostatniego weekendu na drogach: 23 zabitych, 183 rannych. Nie wiem, czy jak na wakacyjną porę i przelotne deszcze, to dużo czy mało. Na wszelki wypadek postanawiam jechać ostrożnie. Zabieram z przystanku dwie czekające na PKS kobiety i przyzwoitą siedemdziesiątką mknę do pobliskiego miasta.

– Słyszała pani o tych fałszywych pieniądzach? – pyta Markowa, jedna z tych zabranych.

– O fałszywych pieniądzach? – zdumiewam się. Przecież fałszywe pieniądze występują w mojej powieści. Z jakiej więc racji Markowa o nich wie?

– Ano tak. Córka brata pracuje w domu towarowym. W sobotę ktoś zapłacił fałszywą stuzłotówką. Narobili szumu, ale tamten przecież nie czekał, jak zauważyli, już go nie było. Trzeba teraz dobrze patrzyć na pieniądze. Podobno zaczynają fałszować nawet dwudziestki i dziesiątki.

Czy wszystko, co napiszę, zaraz musi się realizować? – jęknęłam w duchu. No bo wcześniej otrucie Molendy, potem kieszonkowiec Jacka, teraz te fałszywe banknoty Może Jacek ma rację, że jestem wiedźmą. Jak to się jednak ma do praktykowanej przeze mnie ścieżki osiągania równowagi ciała i umysłu oraz rozwoju duchowego? Gdyby doktor Swami Purna był obok, to bym go zapytała, a tak… Jak zwykle na wszystko muszę odpowiedzieć sobie sama.

Dojeżdżamy. Parkuję pod urzędem miejskim i idę po zakupy. Kupuję chleb, płatki owsiane i mydło, a potem wstępuję obejrzeć zasoby „Salonu Tani Ciuch”.

Oglądam bluzki i mimo woli przysłuchuję się relacji klientki, która opowiada właścicielce „Salonu” jak to doszczętnie ograbiono jej sąsiadów. Ci wyjechali na trzy dni do córki do Warszawy. W tym czasie złodzieje podjechali żukiem i załadowali wszystko, na co tylko mieli ochotę.

– Widziała pani?

– No nie. Nie było mnie w domu. Pilnowałam dzieci córki, bo poszła do lekarza. Policja mnie wypytywała, czy wcześniej się nikt nie kręcił. Nie zauważyłam. Ale przecież złodzieje musieli wiedzieć, że Pylakowie wyjechali.

– Na biednych nie trafiło – stwierdza właścicielka „Salonu”.

– Niby tak. Tylko że u biednych to nie mieliby czego szukać.

Wygrzebuję dwie bluzki całkiem niezłe. Jedna w taką gmatwaninę wzorów i kolorów, że gdyby nie fakt iż są odrobinę przygaszone, nie dałoby się na nią patrzyć. Druga gładka, pod kolor moich oczu, ale za to o ciekawym kroju. Za obie płacę 7 złotych. Jak mi się znudzą, pożyczę Kaśce. Dosyć często wymieniamy się strojami.

Wracając robię podsumowanie. Ponad dwieście ofiar wypadków drogowych, krowa zabita piorunem, fałszywa stuzłotówka, doszczętnie okradzeni Pylakowie. Zastanawiałam się, czy to już koniec na dziś, czy szczodre życie coś jeszcze dorzuci.

Dorzuciło, a jakże. Byłam już we wsi, kiedy usłyszałam przeraźliwy krzyk. To Winiarski dopadł przed furtką żonę, która widocznie próbowała przed nim uciec. Wali kobietę trzymanym w ręku złamanym batem i klnie ile wlezie.

Ludzie zaczynają wylegać na drogę, ale jakoś nikt się nie kwapi do pomocy kobiecie. Zatrzymuję, wysiadam, wyjmuję z bagażnika łyżkę do opon.

– Zostaw ją! Bo ci rozwalę łeb!

Baranieje. Zdaje się, że nie jest miejscowym zwyczajem mieszanie się do niesnasek małżeńskich. Patrzy na mnie, ciska złamany bat i wraca na podwórko. Kobieta z płaczem umyka do sąsiadów. Od kapliczki szybkim krokiem nadchodzi „miejscowy orzeł”. Czuję się uwolniona od dalszej interwencji. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam.

Po tym wszystkim zasłyszana w dzienniku wiadomość, że właśnie aresztowano prezesa rady nadzorczej jednej z największych spółek z udziałem skarbu państwa, nie robi na mnie wrażenia.

Po południu niespodzianie składa mi wizytę Halinka Rakówna, bardzo sympatyczne dziewczątko, które po skończeniu liceum właśnie przejęło od swojej matki, miejscowej nauczycielki, prowadzenie punktu bibliotecznego. Przez pewien czas muszę ją delikatnie zachęcać do wyjawienia, jaka to sprawa ją do mnie przygnała. Okazuje się, że poważna.

– Ludzie mówią, że Stasio Pałecki może być zamieszany w zabójstwo Pawła Molendy. Muszę wiedzieć, czy to prawda. – Spuszcza głowę, podejrzewam, że może się rozpłakać. – Do pani zagląda ten policjant, co prowadzi śledztwo, mogłaby pani go zapytać?

– Zapytam, Halinko.

Już teraz mogę ją zapewnić, że Stasio Pałecki jest w porządku. Ale czy by mi uwierzyła? Więc naprawdę przy najbliższej okazji zapytam Jacka o zdanie i przekażę Halince, co powiedział. A potem, w przyszłości może wproszę się na wesele, kto wie.

– Dziękuję – uśmiecha się z wdzięcznością. – Dostałam do biblioteki nową książkę Ady Barcz. Jak pani chce, to zatrzymam dla pani, bo zaraz ktoś wypożyczy.

– Mam własną, dzisiaj kupiłam. Możesz pożyczyć – także uśmiecham się z wdzięcznością. Bądź co bądź rozpowszechnia, choć nieświadomie, moje dzieła.

Żeby się wykręcić od pisania, nie siadać do komputera, uznję, że po wczorajszym deszczu należy koniecznie wypielić marchew i pietruszkę. Wyskubuję chwasty nucąc: W kinie w Lublinie kochaj mnie. W trawie przy stawie kochaj mnie.I tak dalej w kółko, jak to bywa w przypadku kiedy melodia się człowieka przyczepi. Robota raźno posuwa się naprzód. Jednak w miarę upływu czasu ręce zaczynają pracować coraz wolniej, natomiast wyobraźnia coraz intensywniej. Zamiast, jak mędrcy wschodu przykazują, mocno tkwić w teraźniejszości, przeżuwać ją jak kromkę chleba, wybiegłam niesforną myślą ku nieistniejącej przyszłości.

Chyba nietrudno się domyślić, czego, a raczej kogo, ta przyszłość dotyczy. A więc ja, Majka i ów mężczyzna o szarych oczach. Ja wabiąca go śpiewem, kochaj mnie, kochaj mnie, kochaj mnie,i wabiąca warkoczem, nie za długim, raptem do ćwierci pleców, ale zawsze… i idąca z nim przez zboże w kierunku mojego oliwnego drzewa, i leżąca z nim wśród kwiatów na łące, i płynąca z nim na wznak stawem, zapatrzona w niebo piegowate od gwiazd i… Łóżko udaje mi się myślą omijać, póki się w nim nie znajdę.

Komisarz Kot patrzy na mnie podejrzliwie.

– Od kogo pani uzyskała cykutę? Od Babulowej?

– Ależ nie, co też pan – mówię niecierpliwie. – Wcale nie znam starej Babulowej.

– A więc?

– Co „a więc”?

– Pytam, od kogo pani uzyskała cykutę?

– Cykutą obdarował nas obficie Stwórca. Nad stawami rośnie tego pełno, ile dusza zapragnie. – I dodaję: – Nawet dekoracyjnie to wygląda. Może pan tam pójść i sam zobaczyć.

– Wiem, wiem, mówią, że pani jest wiedźmą. Pewnie pani sama przyrządziła ten wywar.

– Kto tak mówi? To oburzające! W dwudziestym pierwszym wieku taka ciemnota i zacofanie. Nie jestem żadną wiedźmą, tylko Majką. Majką Borowską.

– Pani tożsamość ustaliliśmy na wstępie – stwierdza chłodno komisarz Kot. Jego piegi uznaję za nader sympatyczne. – Teraz natomiast próbujemy ustalić pochodzenie trucizny.

– Zupełnie nie rozumiem, o jaką truciznę panu chodzi? O ile wiem, to Edzio Kapica dostał po głowie twardym narzędziem.

– Zanim dostał twardym narzędziem, otruła go pani cykutą. Tak czy nie? Poza tym chodzi o Pawła Molendę. Też dostał po głowie? Niech się pani nie wykręca. Ja nie popuszczę. Nie na darmo mówią, że komisarz Kot jest jak pies, jak złapie w zęby, nie puści.

Czuję się przyciśnięta do muru. A niech to! Faktycznie, Molenda nie dostał po głowie. A może jednak, może lekarz w czasie sekcji się pomylił?

– Nie będę więcej słuchała tych głupot! – Od dawna wiadomo, że atak jest najlepszą obroną.

Wstaję energicznie. Uderzam pięścią w stół. Wtedy z blatu stołu zaczynają się wydobywać róże – czerwone, ogromne, bardzo piękne – jest ich coraz więcej, więcej i więcej. Każda z tych róż spogląda na mnie ze środka szarym okiem Jacka.