2

Właśnie doszłam do momentu, kiedy muszę mojemu śledczemu wymyślić jakieś nazwisko. Pierwsze, które mi się nasuwa to Kurczak. Komisarz Kurczak. Po chwili rezygnuję z tego pomysłu, bo książka może wpaść w  ręce realnego podinspektora Kurczyka albo co gorsza jego kolegów i rozpoczną się kpinki, a pracę ma i tak nerwową. Jednak jakoś nie mogę się odczepić od zwierząt domowych. Po krótkim ich przeglądzie decyduję się na kota. A więc:

Komisarz Kot wstał z krzesła.

– Dziękuję panu za informacje. Do zobaczenia.

Zawadzki westchnął.

– Nie na wiele się panu przydałem.

– Nigdy nie wiadomo. Czasem jakiś drobny szczególik decyduje o dalszym przebiegu śledztwa.

Emeryt pokiwał ze zrozumieniem głową i odprowadził komisarza do drzwi.

– Będzie pan musiał tak chodzić od domu do domu. Kiedyś i ja tak chodziłem. Byłem tu listonoszem.

Komisarz się zatrzymał. To właśnie było to, co można nazwać szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

– Jeśli tak, zajmę panu jeszcze dziesięć minut.

Wrócili do stołu. Komisarz wyjął z teczki kartkę z nazwiskami przepisanymi z kalendarzyka znalezionego przy denacie.

– Z pewnością będzie pan mógł mi powiedzieć, gdzie mogę znaleźć te osoby.

Zawadzki założył okulary i zaczął czytać.

– „Alicja 20 zł.” Nie pamiętam, żeby w moim rejonie mieszkała jakaś Alicja. To nie jest tutejsze imię. „Babul K.” Babulów jest na Kalinówce cała rodzina. A na K Kazimierz i Krystian, bracia.

– Kobiety żadnej?

– Jest Konstancja, matka Babulów, ale ona już po osiemdziesiątce. „Falicki” chyba nie stąd. „Lisiak Marian” to nasz. Mieszka dwa domy dalej. „Morus Jasio”. Był taki, pracował na kolei. Wyprowadził się z pół roku temu. Wesoły był człowiek. – Zawadzki roześmiał się do jakiegoś wspomnienia. – „Różyczka”. Jedną Różę tutaj mamy. Córka Kuciuka spod lasu. Niezamężna. A energiczna! Rządzi i ojcem, i matką. No, nie musi to być akurat ten kwiatuszek.

Czy ja zwariowałam! Takie ględzenie dawno mi się nie zdarzyło. Prztykam parę razy i kasuję cały ostatni fragment. Biedny komisarz Kot nie ma co liczyć na szczęśliwy zbieg okoliczności. Będzie się musiał wziąć do solidnej pracy.

Nie od razu zdaję sobie sprawę, że w ten sposób wyładowuję urazę do szanownego podinspektora Kurczyka, który wbrew moim nadziejom dotychczas jakoś się nie pojawił. Przez chwilę zastanawiam się, jak też ów rodzimy Marlowe może mieć na imię. Izydor? Apoloniusz? Florian? No nie, Florian to patron strażaków. Może Jerzy co to pokonał smoka? To by pasowało. Tylko czy pokonał? W każdym razie komisarz Kot otrzyma imię Jerzy. Jerzy Kot – brzmi całkiem nieźle.

Nagle czuję w głowie kompletną pustkę. Dawno mi się nic takiego nie zdarzyło. Przez ostatnie dwa lata kipiałam pomysłami jak wrzący kociołek. Zamykam oczy i czekam, aż przejdzie. Nie przechodzi. Może trzeba mocnej herbaty? Idę do kuchni, postawić na gazie czajnik. Po chwili gwizdek czajnika zlewa się w jedno z warkotem motocykla. Nie wiadomo, co zagłusza co. Nawiedza mnie straszna myśl, że któryś z młodocianych mieszkańców kolonii wyprosił od rodziców motor i kilka razy dziennie będzie tą drogą gnał do wsi i ze wsi, w tę i we w tę. Warkot zamiera przed moim domem. Wystraszona nie na żarty staję w progu.

To on! Zdjął kask i trzymając go w ręku idzie od furtki. Zawadza nogą o leżącą na ścieżce motykę i omal się nie przewraca. W jednej chwili ściera to z jego twarzy powitalny uśmiech.

– Witam! – mówi, przeżuwszy uprzednio pod nosem jakieś przekleństwo.

– Dzień dobry! – Fala urazy z nową siłą uderza mi do ciągle pustej głowy. Ma dużo miejsca, może się swobodnie rozprzestrzeniać.

– Chyba wejdziemy do środka. Będzie nam potrzebny kawałek jakiegoś stołu.

– Skoro tak, wejdźmy. – Może tutaj, bo właśnie postanowiłam napić się herbaty. Pan się też napije?

Wpojone w dzieciństwie zasady grzeczności są niewzruszone jak opoka.

– Jeśli nie sprawi to pani kłopotu…

Oczywiście, że sprawi. Ale niech tam. Może uda mi się coś z niego przy tej herbacie wyciągnąć. Stawiam dwa swoje ulubione kolorowe kubeczki – nie będę się siliła na szklanki – i przyrządzam herbatę.

– Zielona, należy pić bez cukru. Ale jeżeli pan woli…

– Dziękuję, pijam bez cukru. – Przysuwa kubek. – Czy już wiadomo, czym pani denat został otruty? – zagaja zręcznie towarzyską rozmowę.

Nie chcę go zrazić do dalszej konwersacji, więc mówię:

– Na razie ten fragment opuściłam. Usiłuję właśnie ustalić jego tożsamość. Jeszcze nie mam pojęcia, kto to jest ani kto i dlaczego czyhał na jego życie. Truciznę dopasuję później do osobowości mordercy.

Patrzy zdumiony.

– Jak to?

Wzruszam ramionami.

– Nie rozumiem, co pana tak zaskoczyło.

– Truciznę dopasuje pani do mordercy?

– A pan już zna przyczynę zgonu swojego denata? – pociągam go za język.

– Tak, znam. Też został otruty.

– No to teraz do trucizny dopasuje pan mordercę i już go pan ma, proste.

Nagle się orientuje, że został przeze mnie podprowadzony.

– Na Boga! Niechże pani na razie nikomu o tym otruciu nie mówi.

– Pod warunkiem, że mi pan zdradzi, kto to jest.

– To akurat żadna tajemnica. Jest to Paweł Molenda, syn miejscowego gospodarza. Od dość dawna już tu nie mieszkał. Pracował na wybrzeżu i u rodziców właściwie wcale nie bywał. Sołtys go nie rozpoznał, bo ostatnio widział go jako nastolatka.

– Więc już pan wie, po co tu przyjechał? To znaczy, wie pan o nim dużo więcej niźli ja o swoim. Ja nie wiem ani kto to jest, ani skąd się tam wziął, ani czym został otruty, ani przez kogo. Dno!

– Nie takie to proste. Być może przyjechał odwiedzić rodziców, ale czy to jedyny powód? Bo niby dlaczego ktoś go otruł? Rodzice nic nie wiedzą, niczego nie podejrzewają.

– To i tak lepiej niż u mnie. Przynajmniej wie pan, kto to jest i czym go otruto. No właśnie! Czym?

– Cykutą.

– A więc, otruła go kobieta.

– Skąd taki wniosek?

Coś z naszej wcześniejszej rozmowy powinno do niego dotrzeć, nie mam zamiaru od nowa mu tłumaczyć.

– Przekona się pan, że mam rację.

– Cóż, są tylko dwie płcie. Ma pani pięćdziesięcioprocentową możliwość trafienia.

Dowcipniś! Jaki tam z niego Marlowe, do pięt mu nie dostaje. Spoglądam pogardliwie, upijam herbaty i zajmuję się protokółem, który wcześniej wyjął z teczki. Czytam, żadnych rewelacji. Składam podpis.

Podinspektor Kurczyk jakoś się z piciem nie śpieszy. Siedzi zagapiony w okno, przez które widać dokładnie miejsce zbrodni. Właściwie nawet nie miejsce zbrodni, jak wcześniej sądziłam, bo skoro ten człowiek został otruty to prawdopodobnie nie tutaj. Choć może się mylę? Może usiedli we dwóch w krzakach i popijali z butelki. Morderca tylko udawał, że pije. Czy tę truciznę można rozpuścić w alkoholu? Nie mam jednak zamiaru dzielić się tymi rozważaniani z moim gościem, bo skoro wcześniej oświadczyłam, że morderstwa dokonała kobieta…

Nie podoba mi się to jego zagapienie. Mógłby poświęcić trochę więcej uwagi mojej osobie. Właśnie wczoraj umyłam głowę, a z włosów jestem naprawdę dumna. Uważam je za mocny punkt swojej urody.

– Jak ten dom pięknie pachnie! Tylko stare drewniane domy mają taki zapach.

No proszę! Ja guzik go obchodzę. Co innego stary dom.

Podnoszę się, żeby umyć kubek. Gdyby był inteligentniejszy, zrozumiałby, że uważam to za koniec wizyty. On jednak mówi, i to głosem miękkim jak aksamit:

– Bardzo bym chciał obejrzeć cały dom. Pokaże mi pani?

Myślę złośliwie, żeby zażyczyć sobie nakazu rewizji, jakoś się jednak powstrzymuję. W urządzenie tego domu włożyłam sporo wysiłku, pieniędzy i serca. Lubię się nim chwalić. Pytam tylko:

– Zaczniemy od piwnicy czy od strychu?

– Proszę samej zadecydować.

No dobrze, a jeżeli ja nie od tego, żeby nawiązać mały flirt, a on uważa mnie za podejrzaną numer jeden? Idiotka, sama przecież podsunęłam mu, że Pawła Molendę zamordowała kobieta. Pewnie sobie pomyślał: „Nie bez powodu jest tego taka pewna”. No cóż, jak znajdzie mordercę, to się przekona, że to nie ja. Ale czy znajdzie? – oto jest pytanie! Na wszelki jednak wypadek może warto zaskarbić sobie jego przychylność? Mówię:

– Wobec tego zacznijmy od środka. Jedna połowa parteru to kuchnia, druga – pracownia. Część dzielącej je sieni wykorzystałam na kabinę prysznicową i WC. Jak pan widzi, oba pomieszczenia w nieskalanej bieli. Nad piecem kuchennym zainstalowana jest terma, więc w prysznicu bywa ciepła woda. Wszystko to dzięki Bankowi Ochrony Środowiska, który trzy lata temu udzielił pożyczki na budowę wodociągu we wsi. Tutaj mam pracownię. Stanowisko pracy, komputer, książki, a także miejsce zadumy przy kominku. Na górze są dwie sypialnie, bo od czasu do czasu miewam gości. Myślę, że może pan tam pójść sam. – W ten sposób daję mu dowód pełnego zaufania.

Idzie, ale nie siedzi długo. Rewizji raczej nie przeprowadza. Natomiast po zejściu prosi o pozwolenie zajrzenia do piwnicy. Tam też nie siedzi długo. Można nawet powiedzieć, że zaledwie rzucił okiem.

– Pani pewnie się dziwi tej mojej ciekawości. Ale na zewnątrz ten dom wygląda niemal identycznie jak dom mojego dziadka, gdzie często jeździłem w dzieciństwie. Myślałem, że i we wnętrzu odnajdę podobieństwo. Zachęcił mnie do tego wygląd kuchni. Jednak reszta to już nie to.

No cóż, nie jestem masochistką. Nie będę przy kominku siadywała na twardym zydlu zamiast w wygodnym fotelu ani pisała gęsim piórem zamiast na komputerze. Powinny go w zasadzie zadowolić stara szafa i obszerne łóżka jeszcze po babci. Widać jednak łączenie staroci z nowymi rzeczami nie trafia w jego gust. Trudno.

Chowa protokół do aktówki i uśmiecha się ciepło.

– Nie ma pani nic przeciwko temu, że jeszcze się tutaj pojawię?

– Absolutnie nic. W końcu należą mi się jakieś informacje o dalszym przebiegu śledztwa. – Tu pozwalam sobie na powściągliwy uśmiech.

O motykę tym razem się nie potyka. Zakłada kask i podnosi rękę w pożegnalnym geście. Odpowiadam tym samym.