24

– To już po robocie? – pytam Hanię, gdy rano się okazuje, że jakoś wcale się nie śpieszy.

– Te gatunki, które były do zerwania teraz, już zerwane. Resztę będą zrywali później. Niestety beze mnie.

– I ile zarobiłaś?

– Zgadnij.

– Pięćdziesiąt?

Hania patrzy na mnie z politowaniem.

– Za tyle to by musieli poszukać głupich. Nawet Ruscy by się nie zgodzili. Trzydzieści dziennie i obiad.

– Za ile skrzynek?

– Wszystko ci trzeba tłumaczyć. Przecież to zależy jakie drzewo, wysokie czy niskie. Bo jak wysokie to trzeba z drabiny. Tak przeciętnie zrywałam dwadzieścia dwie skrzynki dziennie.

Najwyraźniej Hania po tych kilku dniach uważa się za wybitnego eksperta w dziedzinie zrywania jabłek.

– I na co ty wydasz tyle forsy?! – Tym okrzykiem wyrażam jednocześnie uznanie i podziw dla jej umiejętności zarobkowania.

– Pomyślę – stwierdza nader zwięźle moja miła bratanica.

Może i ja, zamiast płodzić te swoje niezbyt dochodowe dzieła, powinnam się najmować do zbierania plonów? Aby zachować tu na miejscu pozory osoby niezależnej finansowo, mogłabym poszukać pracy w jakichś odleglejszych rejonach. Na przykład mam znajomą, która zarobkuje jadąc co roku do Holandii, na robienie czegoś tam z cebulkami tulipanów, za co następnie utrzymuje się bez problemów przez kolejnych kilka miesięcy do następnego cebulkowego sezonu. Należałoby się zastanowić, czy zajęcie się cebulkami pięknych kwiatów nie jest korzystniejsze, niźli zajmowanie się, choćby nawet fikcyjnymi, morderstwami. Tylko co wtedy ze Zwierzakiem? Ach, ten Jacek! Właśnie dlatego nigdy nie trzymałam żadnych zwierząt, bo co zrobić, jak się chce gdzieś wyjechać? A co wtedy z samym Jackiem? Hmmm…

– Nawet nie masz pojęcia, jakie to było fajne towarzycho. Nagadałyśmy się, naśmiały, naśpiewały piosenek, naopowiadały sobie różności.

– Ale Atki w tym towarzystwie nie było?

– Uważasz mnie za kompletną tępotę? Jak by była, to już byś o tym wiedziała, a pewnie i ten twój policjant.

Jestem zaskoczona, że i Hania uznała Jacka za „mojego”. A ponieważ z jej tonu wynika, że jest nieco urażona, zmieniam temat.

– Twoi rodzice nie wybierają się do mnie w odwiedziny?

– Ciocia, dobrze wiesz, że tata to prawdziwy pracoholik i firmy za nic nie zostawi. A mama za leniwa, mówi, że to daleko i bez okazji nie opłaci się jechać.

– Jakiej niby okazji?

– No, na przykład, ciotka Kaśka mogłaby urodzić drugie dziecko albo ty brać ślub…

– Czekając na taką okazję, to możemy wcale się nie spotkać, chyba że na pogrzebie.

– Eee tam, przecież w końcu znajdziesz jakiegoś faceta.

Niewątpliwie optymizm należy do cech młodości. Ja jestem już osobą dojrzałą. Wiem, że nie wystarczy „znaleźć faceta”, jeszcze jednocześnie on musi znaleźć mnie.

– Skoro już po zrywaniu jabłek, to może pójdziemy po śniadaniu nad stawy? – W towarzystwie zawsze chodzę tam chętniej.

– Możemy iść. A co zrobimy ze Zwierzakiem?

– Będzie pilnował domu. Niech się przyzwyczaja.

– To trzeba było wziąć sobie psa.

– Dziękuję za dobrą radę – mówię z przekąsem.

Pomimo że to już późne lato, na śniadanie szykujemy sałatkę wiosenną: rzodkiewki, szczypior, sałata, koperek, natka pietruszki i jajka – po kopiastym talerzu. Zgodnie z zaleceniami mądrych ludzi każdą wkładaną do ust porcję przeżuwamy koło pięćdziesięciu razy, co uwolni nasze przewody pokarmowe od trudu wielogodzinnego trawienia. Energię, którą zużyłybyśmy na trawienie, wykorzystamy później na pływanie. Tak, tak – energia to jedna z czterech rzeczy, które należy oszczędzać. Pozostałe to: czas, pieniądze i pożywienie. Nie ja to wymyśliłam, wymyślili to inni mądrzy ludzie.

– Już wiem, co sobie kupię, rolki! – mówi Hania przeżuwszy kolejną porcję.

No proszę, jakie to mądre dziecko. Ruch na świeżym powietrzu – samo zdrowie. Wyrażam swoje uznanie dla pomysłu i wkładam do ust resztę sałatki.

Czekając aż się nieco ociepli, przy akompaniamencie utworów z przywiezionej przez Hanię płyty, robimy w domu porządki. Wykorzystujemy mój wspaniały wcześniejszy pomysł, sprzątamy w rytmie tanga. Hani to się niezwykle podoba. Gdyby ktoś na nas popatrzył z boku, na pewno serdecznie by się uśmiał. Ponieważ jednak widzów nie mamy, możemy używać do woli przerysowując każdy gest i każdy krok.

W końcu po dziesiątej wyruszamy. Odkąd szłam tędy ostatnio, wyraźnie się zmieniła kolorystyka krajobrazu. Ubyło żółtości, przybyło brązów. Zieleń jest nieco ciemniejsza, gdzieniegdzie odrobina czerwieni. Na łące rozpanoszyły się: bodziszek błękitno, biało przytulia. Nawłoć prezentuje pióropusze złote, krwawnica amarantowe. Cykuta jeszcze kwitnie, ale kwiaty przytulii stanowią dla niej silną konkurencję – nie jest już tak widoczna. Wciąż też sporo tu czerwonej i białej koniczyny proponującej trzmielom kieliszki słodkiego nektaru. Kołyszą się na wietrze wiechy nowo rozkwitłej trzciny. Bliżej wody aż niebiesko od niezapominajek.

Rozkładamy koc. Trochę odczekamy, niech woda się jeszcze podgrzeje. Na razie poleżymy w słońcu. Przyklejamy na nosy po wierzbowym listku i wyciągamy się, jedna obok drugiej, jak śledzie. Na niebie aniołki urządzają salon rzeźby. Ustawiają, przemieszczają rozmaite dzieła – nic, tylko leżeć i podziwiać.

– Widzisz tam na lewo tego smoka? O, a tam popiersie romantycznego poety z bujną czupryną.

– O ile pamiętam, to i Karol Marks miał bujną czuprynę – wtrąca od niechcenia Hania.

– Karol Marks także był romantykiem. Upowszechniać pogląd, żeby od każdego wymagać wedle jego możliwości, a obdarzać go wedle potrzeb, to na pewno trzeba być poetą. Zbyt daleko odbiega to od rzeczywistości.

Hania nie podejmuje tematu, woła:

– Popatrz, mamy konkurencję! – Pokazuje na połać nieba, gdzie wyleguje się na słońcu cała obłokowa rodzina: brodaty ojciec, matka o wydatnym biuście i dziecko z zarzuconymi do góry rączkami; wszystko to „wyrzeźbione” wręcz realistycznie.

– I psa mają, szpica, a pies ma kość.

– Tam fruwa jakaś bogini z rozwianym włosem i rozłożonymi skrzydłami.

– To pewnie moja muza lata sobie po niebie, zamiast warować przy drzwiach bądź obok komputera. Nic dziwnego, że nie idzie mi ostatnio pisanie.

– Ona frunie do tamtego żaglowca. Jak wsiądzie i odjedzie, z twoim pisaniem koniec.

Nie podejrzewałam swojej bratanicy o tyle złośliwości. Ja do niej z sałatką wiosenną, a ona do mnie z czymś takim. Po chwili te podejrzenia zostają jeszcze umocnione przez jej radosny okrzyk:

– Patrz, ciocia, patrz! Zaraz tę babę chapnie za nogę krokodyl.

Rzeczywiście, ogromne krokodylisko już dociera do nogi obłokowej, niczego nie podejrzewającej, kobiety. Przez czas, kiedy nie zwracałam na obłokową rodzinę uwagi, tatusiowi mocno podrosły włosy i broda, a dziecko wyraźnie podrosło całe. Dla kobiety nie ma już ratunku. Stopniowo zostaje pochłonięta przez krokodyla, który tak tyje, że teraz wygląda raczej na dinozaura.

Spoglądam powtórnie na „moją muzę”. Właśnie urodziła z głowy ptaka. Bo niby skąd się nagle wziął nad nią myszołów? Nie widziałam, żeby nadlatywał. Ptak pięknie szybuje, zatacza koła – jedno, drugie, trzecie – i oddala się w stronę lasu.

– Dość tych rozkoszy estetycznych, idę do wody.

Małe kaczęta już podrosły, ale nadal pływają całymi rodzinkami.

– Ha! – woła Hania. – Zobaczymy, kto prędzej, one czy ja.

Jakby z góry nie było wiadomo, że króciutkie kacze nóżki to nie to, co jej długie smukłe kończyny. Z Hani znowu wyłazi bezmyślna nastolatka. Wznieca wśród biednych kaczek taki popłoch, że czuję się w obowiązku przywołać ją do porządku. Ja tam pływam, jak przystało na dostojną ciotkę, a nie na trzpiotowatą smarkulę. Wkrótce jednak muszę przyśpieszyć, bo woda ciągle chłodna. Wychodzę pierwsza, wycieram się i kładę wystawiając do słońca plecy. Rozkosznie!

Myślę: – Jestem rybą wyrzuconą na brzeg. Przez chwilę kontempluję tę swoją rybowatość. Skąd taka myśl? Coś mi tu jednak zgrzyta, nikt mnie nie wyrzucał, wyszłam sama. Myślę: – Jestem dziewczyną samowyrzuconą na brzeg– to już lepiej. Z kolei nasuwa się wątpliwość, czy w moim wieku jest się ciągle dziewczyną. Więc może: – Jestem kobietą samowyrzuconą na brzeg. Czy to początek wiersza? Nie wiem. W zasadzie ta ryba była ciekawsza ze swoim wyrzuceniem z żywiołu przyjaznego w nieprzyjazny. Te rozważania przerywa mi powrót Hani. Wyciąga się obok i po chwili mówi:

– Chcesz posłuchać historii o psie kryminaliście? Sylwia nam opowiadała przy zrywaniu jabłek. Otóż ojciec Sylwii przyniósł do domu szczeniaka, bo im stary pies zdechł. Psiak był rozkoszny, wszyscy go polubili, ale po pewnym czasie zaczęły ginąć jajka. Właściwie to winna była mama Sylwii, bo kiedy był całkiem malutki, dawała mu kaszę zmieszaną z surowym jajkiem. Tak w jajkach zasmakował, że zaczął je podkradać kurom. Wpadli na pomysł, żeby drzwi kurnika zagrodzić na dole siatką. Kura przefrunie, psiak nie mógł przejść. Ale ten chytrus dobrze widać zaobserwował, skąd się biorą jajka. Zaczął ganiać za kurami i wyskubywać im z ogonów pióra. Próbował dobrać się bezpośrednio do smakołyku. Głupie kury nie domyśliły się, o co mu chodzi, zamiast obdarzyć go jajkiem, zmykały przeraźliwie gdacząc. Szczególnie ucierpiały dwie. Straciły całe ogony. W końcu przestępcę trzeba było uwięzić na łańcuchu. Dobre, co? Jak zaczęłyśmy się śmiać, to Ewelina ze śmiechu o mało nie spadła z drabiny.

– Dla kogo dobre, to dobre. Przecież nie dla psa. Choć może… Bo skoro nie został mordercą…

– Chyba już zaczynam głodnieć – stwierdza po pewnym czasie Hania. – Idziemy?

Po obiedzie zaczyna się chmurzyć, a przed wieczorem spada deszcz. Robi się niżowo, śpiąco. O dziesiątej leżymy w łóżkach. Jutro stanowczo powinien przyjechać Jacek, nie był już od kilku dni – może finalizuje sprawę Molendy? Przywołuję go myślą, przywołuję, przywołuję…

Przedzieramy się z Kaśką przez indyjską dżunglę. Ja pierwsza. Toruję drogę maczetą. Idzie mi to zadziwiająco łatwo. Ciach, ciach, ciach. Wycinam młode bambusy i pnącza o ogromnych białych kwiatach, z których masowo wylatują różnobarwne kolibry. Kolibry w Indiach? Najwidoczniej ostatnio się tu zadomowiły. Dołem umykają przede mną węże i jaszczurki.

– Dlaczego niszczysz takie piękne kwiaty? – robi „mądrą” uwagę Kaśka.

– To mamy dojść do rzeki czy nie?

W dali już słychać wyraźnie szum wodospadu. Przed nami kawałek mniej zarośniętej przestrzeni. Siedzi sobie na niej i uważnie na nas patrzy czujnymi, żółtymi ślepiami ogromny bengalski tygrys. Wachluje powoli pasiastym ogonem. Zamieramy. A zwierzę krwiożerczo się uśmiecha i pyta zalotnie:

– To którą z was mam zjeść?

– Kto pierwszy, ten lepszy – woła filuternie stojąca za mną Kaśka. Dobra siostrzyczka, co? Poza tym nie powinna zwierzęcia okłamywać. Ona jest przecież ode mnie pulchniejsza, stanowiłaby na pewno smaczniejszy kąsek.

– Słusznie – zgadza się z nią tygrys – ale chodźmy bliżej wody, bo będzie mi się chciało po jedzeniu pić.

Odwraca się i idzie, a ja za nim. Porusza się z taką gracją, że zamiast myśleć o swojej niewesołej przyszłości, zachwycona, zdumiona podziwiam jego egzotyczne piękno.

Otwieram oczy i widzę, na moim łóżku siedzi kot. Nie ten rozmiar, nie ten kolor oczu i brak czarnych deseni na futrze, ale kot. O, nie! Nie dopuszczę do tego, żeby byle zwierzę bezczelnie wskakiwało mi do łóżka. Biorę Zwierzaka za kark, wyrzucam za drzwi i powtórnie wtulam nos w poduszkę.

Jadę na obłoku w towarzystwie świętego Antoniego Padewskiego. Siedzimy na brzegu z nogami spuszczonymi ku ziemi i oglądamy sobie świat.

– Popatrz – mówi do mnie święty – jak doskonale wszystko stąd widać. Z łatwością mogę wypatrzyć każdą zgubioną rzecz i podrzucić temu, kto zgubił, jeśli mnie o to poprosi. A tobie przypadkiem nic nie zginęło? Zaraz możemy poszukać.

– Zapodział mi się pewien mężczyzna, Jacek, policjant. Gdzie może być?

– O tam jest, widzisz? – pokazuje palcem. Ale tam gdzie pokazuje jest tylko ogromne jezioro.

– Nie widzę. Nurkuje w tym jeziorze?

Święty Antoni wybucha śmiechem, aż trzęsie się cały obłok.

– Dajże, kobieto, spokój. Przecież wiesz, że on nie potrafi dobrze pływać, a co dopiero nurkować. Siedzi z wędką na brzegu i łowi ryby.

Mogłam świętego Antoniego zapytać o Atkę albo wprost o mordercę Molendy. Nie zapytałam.