Matematyka i życie

Śnieg i słońce. Słońce i śnieg. Za oknami autobusu wesoło. Po chwili jeszcze słoneczniej i śnieżniej.

– Widzisz?

– Aha.

Kierowca zupełnie bezinteresownie serwuje nam przeboje disco polo. Młody, pełen wigoru tenor skocznie wyśpiewuje: „Cztery razy po dwa razy osiem razy raz po raz…” Sztuka może sobie pozwolić na za dużo. My na mniej.

W młodości, i owszem, człowiek dodaje, potęguje, mnoży. Potem stopniowo zaczyna pierwiastkować, odejmować, dzielić. A na starość już tylko odejmuje. Było, było, ale się skończyło.

Sporo naodejmowaliśmy. Zostało naprawdę niewiele.

Dobrze, że cokolwiek zostało.

Rzucam na ciebie okiem. Proszę, jaki to zapatrzony, zagapiony, jakby mnie od dawna i wcale nie było. Ale jak łupnie w krzyżu albo zaćmi w dołku, zaraz mnie zauważysz – bo kto natrze, zaparzy dziurawiec?

Pokonywana przez autobus przestrzeń do słońca i śniegu szybko, sprawnie dodaje abstrakcyjne sylwetki przydrożnych drzew. Potem domy – jeden, drugi. Dojeżdżamy.

Idziemy wzdłuż rzeki. Na białej białości śniegu słońce nieci setki, tysiące drobniutkich iskier. Z nurtu podrywają się ciężko i z mozołem ulatują trzy dzikie kaczki.