Na palcach

Biegnę polem. Ziemia po orce pulchna, już rzucono w nią ziarno. Nogi powinny się zapadać. Ale ja biegnę bardzo lekko, cicho jak niektóre drapieżne – na palcach.

A razem ze mną biegnie wiatr. Poświstuje: wiju, wiju. I nagle – łobuzerski podskok. Targnął czupryną gruszy polnej. Opada jeden, drugi, dziesiąty pożółkły liść.

Biegnę kartofliskiem (ziemniaczyskiem?) Połowa ziemniaków wykopana. Tli się kopczyk uschłej naci, wysnuwa pasmem dym. Druga połowa ziemniaków w ziemi – wciąż jeszcze pełna nadziei i wiary, że uniknie okrutnego losu bycia zjedzonym. A ja sus za susem przez tę ich nadzieję, przez tę wiarę na czubkach palców, z wiatrem u boku, coraz dalej.

Biegnę lasem. Przede mną szumnie wiatr. Brzozy w złotościach. Grabina w brązach. Świerki w zieleni. Jarzębiny z czerwienią korali. Tuż przy ziemi mleczaje w fantazyjnych białych kapeluchach na bakier. Żeby ich broń Boże nie uszkodzić, muszę ostrożnie, zwinnie, na palcach.

Biegnę łąką. Teraz wiatr dmucha mi w plecy, nie za mocno. Trawa tu ciemnozielona w jaśniejsze wypasione koła. Upstrzona dekoracyjnie plackami krowiego łajna. Wymijam te placki zręcznie, z prawej, z lewej – na samych czubkach palców.

Biegnę parkiem. Na alejkę spadają kasztany. To lecący górą wiatr otrząsa je obficie. Wyskakują tedy rączo z kolczastych łupin i próbują mnie gonić. Ale ja jak likaon w pościgu za zebrą, mknę szybko, szybko, na palcach.

Biegnę niebem. Swawolny wiatr zwija, rozwija jasne, ciemne loki chmur. Dzikie kaczki ciągną kluczem na południowy zachód. Ja za nimi – radośnie, lekko, na palcach, na palcach…