Bukiet

Przyniosłeś mi bukiet. To nie jest duży bukiet. Kwiaty ułożone ma stromo, różne: szczyt stanowią dwie łodygi z nie do końca rozkwitniętymi dzwonkami bladolila, dalej kremowa i biała lewkonia, serdecznik o zwisających różowych serduszkach, a niżej aksamitne bratki, nasturcje i gwiazdki czarnuszki.

Wstawiamy ten bukiet w słoik po czereśniowym dżemie. Jeszcze jest trochę dżemu na dnie, więc wybieram go łyżeczką i podaję tobie do ust, a resztę zjadam sama. Potem słoik płuczę, nalewam wody.

Wkładasz tam kwiaty, uważając, żeby nie zniszczyć nadanego im wcześniej, smukłego, wybiegającego ku górze kształtu, który swoją różnorodnością, swoją różnobarwnością i tym wybieganiem w górę jest jakby odbiciem samego ciebie.

Bukiet stawiam na stole między nami. Kwiaty w naczyniu trochę się rozsypały, bo obwód słoika jest wyraźnie większy niż wiązka łodyg, tak że siedząc naprzeciwko widzimy się przez te kwiaty jak przez koronkową zasłonę.

– Długo cię nie było – mówisz.

– Ale już jestem.

Milczymy przez chwilę. A ja w czasie tego milczenia zauważam, że jeden z dzwonków, na przekrzywionej teraz łodydze, jak kolczyk wisi przy twoim prawym uchu. Przymrużam nieco oczy. Obraz jeszcze nabiera realności. Wybucham śmiechem.

Na mój niespodziewany śmiech reagujesz pochyleniem głowy i dwa rogi z lewkonii, jak zaczarowane wykwitają ci z czupryny.

– Wesoło spędziłaś wakacje.

To nie pytanie, raczej stwierdzenie podszyte goryczą czy gniewem.

– A tak.

Za tą krótką ripostą kryją się dwa miesiące rozkosznego lenistwa i przeróżnych szaleństw w towarzystwie moich ciotecznych braci bliźniaków Jacka i Jurka.

– Nawet nie napisałaś.

– Ty też.

– Nie zostawiłaś przecież adresu!

Podrywasz głowę i lewkonie rozkwitają Ci na policzkach. Oczy tuż nad kwiatami, niebieskie, błyszczą wyrzutem.

– Tam na wsi nie ma poczty – tłumaczę głupio.

Odwracasz twarz w stronę okna. Obfita broda z ciemnych bratków wyrasta jak na zawołanie, ozdobiona przy uchu żółtą nasturcją.

– Ciekawe, czy będziemy się uczyć w tej samej klasie – zmieniam niewygodny temat. – chciałbyś?

Milczysz. Różowe serduszka wiszą u twojego nosa jak wyrafinowana egzotyczna ozdoba. Ale to już nie śmieszy.

Niepokój uchyla delikatnie drzwi mojego serca.

– Marcin!

Wyjmujesz z bukietu i zgniatasz w palcach jedną niebieską gwiazdkę.

– Ja wyjeżdżam! Wyjeżdżam dzisiaj wieczorem. Ojca przenieśli do Koszalina. Nie mogłem Cię uprzedzić.

– Ach!

Chcę zobaczyć twoją kochaną, najukochańszą twarz, ale ona jest cała w kwiaty, a te, przez łzy, rozlewają się, rozpływają w dużą wielobarwną plamę.