Colla destra

Moja matka umarła, kiedy miałam dwanaście lat. Nie jest to wiek, w którym już w pełni się rozumie absolutną bezwzględności czyjejś śmierci. Dla mnie to było — jakby wyjechała z kolejnym koncertem. Matka była skrzypaczką. I jak każda kobieta, która sztukę kocha i jest gotowa poświęcić jej zbyt wiele — o wiele mniej, bo tylko resztę, poświęcała sprawom pozostałym.

W pamięci utrwaliła mi się jednak nie z policzkiem miłośnie przytulonym do skrzypiec, ale jak wyglądała ubrana na sylwestrowy bal, na który trzy miesiące przed śmiercią wybierała się razem z ojcem, co samo przez się było wydarzeniem niezwykłym, bo przecież prawie nigdy nie miała czasu, ażeby pójść gdziekolwiek z mężem czy ze mną. Mówiła: „Idźcie, idźcie, a ja trochę poćwiczę”. I rzeczywiście, wracając zastawaliśmy ją ze skrzypcami, zmęczoną, niezadowoloną, rozdrażnioną, i natychmiast cała intymność, całe wzajemne porozumienie, które w czasie wspólnego, mojego z ojcem, spaceru zaczęło wypuszczać małe zielone listki, szarzało, więdło, a my oboje wchodziliśmy w aurę, co rodziła się z trudnego związku muzyki z kobietą, kobietą piękną i prawie w tej chwili obcą.

Przetrwała więc w mojej pamięci w długiej srebrzysto-zielonawej sukni przylegającej ciasno do ciała, z odkrytymi ramionami, na które później narzuciła szal, z czerwonym dużym kwiatem we włosach i ustami mocno podkreślonymi szminką. Zanim wyszła z pokoju, pochyliła się nade mną leżącą, przygotowaną do snu, i położyła dłoń, tę dłoń o silnych palcach skrzypaczki, na moich niesfornych lokach.

Ile razy później — za miesiąc, rok, kilka lat — próbowałam sobie wyobrazić matkę, widziałam ją w tej srebrzystozieionawej sukni, w której podobna była syrenie, tym bardziej że włosy miała bardzo gładkie, ciemne i lśniące, jakby przed chwilą wynurzyła się z morskiej toni.

Do dziś tego nie rozumiem. Przecież dużo częściej widywałam matkę w pikowanym szlafroczku w drobne różyczki bądź w bluzce i plisowanej spódnicy (tak chodziła po domu i ćwiczyła), albo w sukni czarnej, półdługiej, z jednym sznurkiem perełek wielkości zielonego groszku (tak występowała), a jednak — zapamiętałam ją, jak przed moimi sennymi oczami, jeden jedyny raz, wynurza się z mroku w jasny krąg światła lampy ustawionej obok tapczanu.

Tak mając lat dwanaście musiałam zająć się domem i jakoś dziwnie skurczonym i poszarzałym ojcem, który po przyjściu z pracy siadał w fotelu, by trwać tak aż do nocy, nie ruszając się, nie zapalając lampy, a ja — choć jeszcze dziecko — rozumiałam, że nie należy mu przeszkadzać w tym trwaniu sam na sam z cierpieniem.
Wiosna tego roku była późna. W połowie maja porozkwitały jednak drzewa i po raz pierwszy od śmierci matki wyszliśmy z ojcem na daleki spacer. Po powrocie zasiedliśmy przy kuchennym stole do kolacji i wtedy, siedzącym naprzeciwko, udało się nam znowu do siebie uśmiechnąć.

Tej nocy przyśniła mi się matka. Tak ją widziałam w szpitalu przed śmiercią. Twarz biała — jak biel poduszki. Ciemne włosy — ciemna na bieli plama. Zapadnięte głęboko oczy. Bezbarwne usta. Na tej bieli jej głowa i dłonie o palcach uginających się lekko w nieustannym ruchu były niemal nierzeczywiste. A nad nią krążyły, unosiły się, przenikały wzajemnie te wszystkie utwory, które niegdyś grała, które ćwiczyła w nieskończoność — tworzyły bolesną kakofonię, wielki szloch — i zbudziłam się ze ściśniętym gardłem. Sen powtórzył się jeszcze dwukrotnie. Niemal identyczny. Ale za trzecim razem oczy matki — przedtem otwarte i zapatrzone w nieskończoność — były zamknięte. Cienie dokoła powiek bardziej błękitne. A może to tylko odbicie błękitnej poświaty, w której krążyły z lamentem, w bolesnym wirze, te wszystkie wygrane niegdyś przez zmarłą melodie. Dziś mi się wydaje, że tęskniły do jej palców — wtedy już bezsilnych — na strunach. Sen więcej się nie powtórzył. Skrzypce matki stoją na górnej półce jak relikwia.

Może dlatego, że tak niewiele dawała nam z siebie, zaledwie tę resztę, co zostawała, kiedy już obdarzyła w nadmiarze muzykę — swoją miłość; może dlatego, nie przyznając się wzajemnie przed sobą, czekaliśmy niecierpliwie jej powrotów, chodziliśmy na paluszkach, gdy ćwiczyła, cieszyli się z jej sukcesów. Często wracała z koncertów z naręczem kwiatów, więc w naszym mieszkaniu przez cały rok w kilku wazonach stały kwiaty. Tak byłam przyzwyczajona do ich obecności, że skoro kwiatów zabrakło, mieszkanie wydało mi się obce, ubogie. Bo ostatnie kwiaty, które dostała, to były te położone na grobie. Niewiele. Zaledwie kilka wiązanek goździków i ciemnoczerwone gerbery w gałęzi srebrnego świerku.

* * *

Ojciec ożenił się z Wandą, kiedy zdałam maturę. Myślę, że on, który był zawsze na drugim planie (dopiero po muzyce), zapragnął być teraz na planie pierwszym. Nie przewidział jednak, bo nie tak łatwo było to przewidzieć, że znosić czyjąś miłość, samemu nie kochając, jest daleko trudniej, niż kochać — nie będąc kochanym.

Wanda była ode mnie starsza o piętnaście lat, ale niższa i dużo drobniejsza. Całą jej ozdobę stanowiły ogromne niebieskie oczy w kolorze letniego przedwieczornego nieba. Miały one tę właściwość, że mogły ciemnieć lub się rozjaśniać w zależności od tego, czy była nieszczęśliwa czy szczęśliwa. Kiedy Wandę poznałam i tuż po ślubie oczy jej były jasne, świetliste. Dopiero później zauważyłam, że mają tę drugą właściwość. Wanda pracowała w laboratorium zakładu doświadczalnego, którym ojciec kierował od wielu lat. Kochała go też od dawna wielką, zbyt wielką miłością. I to, że kilka lat po śmierci żony ukochany mężczyzna zaproponował jej małżeństwo, było dla niej czymś w rodzaju zupełnie nieprawdopodobnego prawdopodobieństwa.

Zamieszkała więc z nami i od początku stało się jasne, że czuje się źle i obco w tym mieszkaniu urządzonym przez inną kobietę. Bo nasze mieszkanie, jeszcze w pierwszych latach małżeństwa, przed moim urodzeniem, urządziła matka. Pewnie był to czas, kiedy próbowała zmienić swoją hierarchię ważności i zająć się bardziej mężem i domem. Nie udało się jej. Nasz dom pozostał na długie lata „prawie urządzony”, a we wszystkie luki tego prawieurządzenia wstawiono wazony na kwiaty. Te wazony, od śmierci matki puste, musiały być dla Wandy czymś w rodzaju przeszkód na torze. Potykała się o nie niemal co krok. Nie powiodła się jej próba zapełnienia ich kwiatami, nie śmiała też usunąć wazonów z dawnego miejsca. Toteż pewnego dnia, pod nieobecność Wandy, ale w obecności ojca i za jego milczącą aprobatą, wszystkie te wazony, poza jednym czy dwoma, zapakowałam w kartonowe pudło i wyniosłam do piwnicy.

Wkrótce jednak stało się jasne, że mój zabieg był niewystarczający. Została przecież cała reszta, tak samo dla niej nieprzyjazna i obca. Zostały skrzypce leżące bezsilnie w czarnym trumiennym futerale i fotografia — portret matki, dzieło jednego z najwybitniejszych fotografików, a otrzymany przez nią od autora z umieszczoną w rogu dedykacją: „Królowej dźwięków…”

Kiedy matki nie było w domu, czekająca niecierpliwie jej powrotu, przychodziłam popatrzeć na tę fotografię. Nie przynosiło mi to ulgi. Zarówno dedykacja, jak wizerunek (matka była jakby nierzeczywista, zanurzona w innych przestrzeniach) sprawiały, że jeszcze ostrzej czułam jej oddalenie. Tak więc tej fotografii i skrzypiec nie usunęłam, choć może ojciec i na to nic by nie powiedział. Uznałam, że z nimi Wanda musi się pogodzić, bo przecież wiedziała, na co się decyduje. Ona jednak nie przewidziała chyba niczego. Ślepa ćma — w ostrym świetle lampy! Nie przewidziała przede wszystkim, że jej wielka miłość będzie zaledwie tolerowana, a nie przyjmowana z zachwytem i wdzięcznością.

Dopiero z czasem się przekonałam, iż moje początkowe wysiłki, żeby nieco lepiej poczuła się w naszym domu (bo Wandę polubiłam, a nawet wzbudziła we mnie czułość przez swoją kruchość i nieśmiałość), więc te moje wysiłki były mało skuteczne wobec faktu, że w zamian za swoje wielkie uczucie otrzymywała tak mało. Jakże dobrze to rozumiałam. Wypiłam już przecież w dzieciństwie swój kielich goryczy. Natomiast ojciec, który ze swojego także upił niejedną miarę, zdawał się niczego nie dostrzegać. Dopiero dziś wiem, że dawał, ile mógł, a mógł — niewiele. Ale wtedy dziewiętnastoletnia pełna byłam oburzenia i krzyknęłam kiedyś ojcu prosto w twarz:

— Po co się z nią żeniłeś?! Żeby ją męczyć?!

Ojciec nic na to nie odpowiedział. Popatrzył na mnie i wydało mi się, że czytam w jego spojrzeniu wyrzut.

Bo tak naprawdę, Wanda męczyła się sama. Spalała się nierównym, chwiejnym płomykiem, coraz cichsza, coraz bardziej zamknięta w sobie i już po roku była nie do uratowania. A może to tylko ja — zajęta studiami, nowym atrakcyjnym środowiskiem, zbyt młoda na powiernicę — nie potrafiłam jej pomóc. Myślę, że ojciec też się męczył. Dystans, który ich dzielił przez całe lata w sposób naturalny, odkąd przyszła po studiach do pracy w jego zakładzie, zamiast po ślubie zniknąć, jeszcze się pogłębił. Nabrał specyficznej sztuczności, jaka występuje między dwojgiem tylko formalnie bliskich sobie ludzi.

Patrząc na nich, już prawie dorosła, próbowałam sobie przypomnieć, jak wyglądały wzajemne kontakty moich rodziców.

Matka wracała z objazdu w jednej ręce z futerałem skrzypiec i neseserem, w drugiej nieodmiennie z ogromnym naręczem kwiatów. Choć miała klucz, dzwoniła niecierpliwie do drzwi. Po tym niecierpliwym dzwonieniu poznawaliśmy natychmiast, że to ona. Rzucaliśmy się oboje do przedpokoju. Ja odbierałam kwiaty, ojciec neseser i skrzypce, a potem pomagał zdjąć i wieszał jej płaszcz. Matka dziękowała krótkimi powitalnymi pocałunkami, chłodnymi — jakby przywiezionymi z tych dalekich miast, które obdarzała swoją sztuką — i szła do łazienki obmyć po podróży twarz i ręce. A my w zależności od pory przyjazdu szykowaliśmy podwieczorek lub kolację. Potem razem siadaliśmy do posiłku. Matka, przeważnie w tym szlafroczku w małe różyczki, streszczała nam dowcipnie, z dużym narracyjnym talentem, przebieg swojej artystycznej podróży, wreszcie mówiła:

— Jestem wykończona! Idę spać!

I było widać, że to nie poza, że rzeczywiście jest bardzo znużona i marzy o wypoczynku we własnym łóżku po tych wszystkich hotelowych łóżkach, w których musiała sypiać przez kilka ostatnich dni. Szła się położyć. A my sprzątaliśmy naczynia i znowu siadali przy stole. Ja kończyłam odrabiać lekcje. Ojciec czytał. Czuliśmy za zamkniętymi drzwiami, gdzie jeszcze wczoraj było pusto, jej obecność.

Rano przynosiłam zakupy i po śniadaniu wychodziliśmy oboje. Matka zostawała sama. W tych okresach, kiedy między jednym a drugim wyjazdem przebywała w domu, docierał do mnie z dużą wyrazistością fakt, że nasze mieszkanie w przedpołudniowych godzinach jest pełne słońca. Niemal widziałam przymknąwszy oczy, jak matka stoi ze skrzypcami — przecięta smugą blasku, którego dokładnie nie zakryła zaciągnięta jej niecierpliwą ręką zasłona — jak ćwiczy, ćwiczy, ćwiczy, a potem znużona odkłada instrument i opuszcza ręce, zgina, rozgina smukłe palce, aby przywrócić im sprawność…

Ta jej obecność w słonecznym mieszkaniu przypominała mi się w czasie pobytu w szkole wielokrotnie, dawała poczucie radości i bezpieczeństwa. A ojciec? Czy także czuł jej obecność? Zapewne tak. Ale co ja mogłam o tym wiedzieć? Faktem jest, że kiedy była w domu, nigdy nie zostawał dłużej w pracy. Matka natomiast, zmęczona dopołudniowym wysiłkiem, po obiedzie często nas opuszczała. Szła pochodzić po sklepach lub z wizytą do przyjaciółki, a wracała zwykle z jakimś nieprawdopodobnym zakupem, na przykład z dużym młotkiem albo z maleńką doniczką — tkwił w niej kaktusik dziwadełko — albo z lizakami, którymi nas obdarzała. Wydawała się odprężona, przyjazna. Po kolacji wycierała naczynia, a potem długo leżała w wannie nucąc jakiś motyw. Szliśmy spać. Ja, także odprężona, zapadałam w sen natychmiast jak w przyjazną toń i nie wiem, co tam się działo między nimi dwojgiem, między moim ojcem i moją matką, i czy działo się cokolwiek.

Przypominam sobie jednak, jak przez pewien czas z dużym ożywieniem opowiadała o uroku i dowcipie jakiegoś Ryszarda grającego na altówce, którego nigdyśmy jednak z ojcem nie widzieli; jak biegła gdzieś zaraz po obiedzie i wracała na kolację (nigdy później) jeszcze bardziej niż zwykle ożywiona, o lśniących oczach; zaczynała dopytywać, co u nas — w pracy, w szkole — może to poczucie winy kazało jej zainteresować się naszymi sprawami? Ja dziesięcio- i jedenastoletnia traktowałam te jej pytania serio i zaczynałam opowiadać o moim konflikcie z Romką albo o planowanej wycieczce do Łańcuta.

— Ach, Łańcut! — mówiła. — Grałam tam w bardzo pięknej dużej sali. To było jakieś międzynarodowe sympozjum. Zagraniczni goście! Po koncercie jeden z intelektualistów podszedł i skłoniwszy się do ziemi zamiótł różą posadzkę u moich stóp.

Wyobraziłam sobie tę scenę. On — piękny książę — zamiata purpurową różą pył spod stóp jej — Królowej Dźwięków. I rozmowa wracała do spraw matki, bo w dalszym ciągu ona była najważniejsza. Ojciec, mniej naiwny niż ja, „Wszystko w porządku — mówił — wszystko w porządku” . I na tym poprzestawał. Uśmiechał się przy tym trochę smutno. „Lepiej opowiedz, co teraz będziesz grała.” Matka uradowana, że rozmowa zeszła na jej zawodowe tematy, roztaczała przed nami swoje plany, wymieniała nazwiska dobrze mi znane i zupełnie obce, ale nie śmiałam jej przerwać, by zapytać, kto zacz jest na przykład Kaufman. A ona już z góry się martwiła jakimś wyjątkowo trudnym motywem w jego kompozycji i mówiła:

Trzeba się wcześniej położyć. A jutro od rana do pracy.

I byłam pewna siedząc na drugi dzień w szkole, że ona stoi tam w smudze słońca i męczy się aż do omdlałości palców nad fragmentem utworu Kaufmana, który to twórca pozazdrościł widocznie Paganiniemu diabelskich wariacji na czterostrunnym skromnym instrumencie i postanowił stworzyć wariacje godne samego Belzebuba.
Potem matka przygasła. Po następnym powrocie z objazdu nie wychodziła wcale z domu i bałam się, że chora. Nie jestem nawet pewna, czy kiedy ja i ojciec opuszczaliśmy przed południem mieszkanie, nie spędzała tego czasu po prostu w łóżku, wpatrzona w sufit. Po obiedzie siadała na kanapie z książką, ale nie zauważyłam, żeby kartki książki przewracała. Siedziała z podwiniętymi nogami, okryta szalem, skulona, przyczajona jak chore zwierzę. Chodziliśmy obok niej na palcach. Żadne z nas nie śmiało włączyć radia do momentu, aż znowu wyjechała.

Z Wandą było inaczej. To ona była tą — która czeka. Czekała przez cały czas. W napięciu coraz większym. To napięcie z niej emanowało, wytwarzało aurę niepokoju. Niemal wisiało w powietrzu gęstym oparem. W początkowym okresie, kiedy ojciec wracał, znikało. Ale potem utrzymywało się i wtedy, gdy w domu był. A nawet jakby się intensyfikowało, stawało gęściejsze. Drżało niezliczoną ilością pytań, które sprowadzały się właściwie do: dlaczego? Nie było jednak na to pytanie odpowiedzi, a jeżeli gdzieś była, to nie chciała się ujawnić, tak samo jak wcześniej, w dzieciństwie, nie chciała mi się ujawnić odpowiedź na pytanie: dlaczego matka wolała ćwiczyć na skrzypcach, co przecież ją wyraźnie męczyło, niż iść ze mną i z ojcem na spacer do rozkwitłego wiosną lub różnobarwnego jesienią parku, żeby tam zbierać czerwone i złociste liście. Kiedy podrosłam, nie stawiałam już takich pytań. Przyjmowałam jako rzecz oczywistą, że jej ćwiczenia były czymś o wiele ważniejszym niż moja nauka i praca ojca. Ona swój zawód kochała. A ja nie byłam w stanie wzbudzić w sobie miłości do szkoły ani nie zauważałam, żeby ojciec darzył miłością swój zakład, za to doskonale widziałam jego uczucie dla matki, co wydawało mi się wówczas jak najbardziej naturalne i oczywiste.

Teraz, kiedy już wiem, że miłość może się w życiu zdarzyć, ale może się też wcale nie zdarzyć, że jest rzadkim, niekoniecznym przypadkiem, inaczej cenię tę — mojego ojca do mojej matki — miłość.

* * *

Cenić musiała ją bardzo wysoko także matka, skoro z wdzięczności za to uczucie zdecydowała się obdarzyć ojca dzieckiem. Inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć mojego przyjścia na świat. Byłam przecież poważną przeszkodą w jej artystycznej karierze. Co najmniej rok, aż rok, musiała spędzić w domowym zaciszu, aby jak drogocenny klejnot wręczyć mnie — okup miłości — kochającemu mężczyźnie.

Od początku należałam do ojca. Niańka, która przewinęła się przez moje wczesne dzieciństwo, nie pozostawiła trwałego śladu w mojej pamięci. Kiedy poszłam do przedszkola, już tylko z ojcem i z misiem zaczęliśmy czekać na powroty matki.

– Misiu — mówiłam — nie płacz. Ona niedługo przyjedzie. Potem szłam do ojca.

– Tatusiu! Ona niedługo przyjedzie, prawda?

– Tak, Iruśku. Tak!

Ojciec brał mnie na kolana i opowiadał baśń o księciu, który szukał po świecie swojej ukochanej księżniczki. Opierałam głowę na jego ramieniu i tak trwaliśmy w tęsknocie.

Wanda nie miała się o kogo wesprzeć. Bo jakimż wsparciem w tym obcym domu mogła być dziewiętnastoletnia zajęta swoimi sprawami dziewczyna. Toteż znaleziono ją pewnego dnia w laboratorium, gdzie — jak uznano oficjalnie — przez pomyłkę wypiła jakąś truciznę.

Pochowaliśmy ją w jeszcze niedawno ślubnej, a teraz żałobnej sukni. Ojciec położył jej w nogach ogromny bukiet różowych róż. Wydawała się niepozorna i bardzo maleńka, i nieproporcjonalny do tej małej trumny był tłum odprowadzających ją do grobu, bo każdy z zakładu ojca uważał za swój obowiązek być na ceremonii — i dbający o karierę mężczyźni, i niegdyś zazdroszczące zmarłej, a dziś triumfujące kobiety.

Ojciec, któremu skronie posiwiały już po śmierci matki, z godnością przetrwał uroczystość, ale gdy wróciliśmy z cmentarza do domu, położył się bezsilny na tapczanie i leżał tak z zamkniętymi oczyma. Przecież tylko my dwoje byliśmy pewni, że to nie była pomyłka.

* * *

Z Julią — poznałam ojca ja sama. Przyprowadziłam ją pewnego popołudnia do domu wraz z Kazikiem, Agatą, Józkiem i Andrzejem. Z bohaterką Szekspirowską więcej miała wspólnego niż imię. Emanowała żywiołowością i erotyzmem, ubrana z fantazją i niewątpliwym smakiem według ostatniej krzykliwie barwnej młodzieżowej mody.

– Nareszcie poznałam pana, profesorze — powiedziała. — Musi pan wiedzieć, że jest u nas na uczelni swego rodzaju legendą. Trzeba przyznać, że bardzo sympatyczną legendą — dodała z zaborczo-uwodzicielskim uśmiechem. Później nie zwracała już na ojca uwagi. Tańczyła z Kazikiem twista, dyskutowała z Józkiem i Agatą o ostatniej wystawie Olka Mrozka, pokpiwała z Andrzeja. Ojciec z kieliszkiem wina w ręku często, zbyt często, wodził za nią wzrokiem, a potem, jakby sam na siebie o to zły, wycofał się do gabinetu zamykając za sobą drzwi.

Julia, starsza ode mnie zaledwie dwa lata, kończyła historię sztuki. Przed miesiącem Kazik poderwał ją w studenckiej piwnicy i niespodziewanie przyprowadził na nasze spotkanie.

Jak to przebiegało dalej, dowiedziałam się od ojca niedawno. Otóż Julia (jak sądzę, orientując się, że mnie nie ma) zatelefonowała i pod pretekstem, iż chce mnie zaprosić do klubu, umówiła się z ojcem.

– Profesorze — powiedziała — jeżeli pan poczuwa się do odpowiedzialności za własną córkę, musi ją pan zastąpić. Jestem bardzo zmartwiona i bardzo samotna.

– Ależ, pani Julio…

– Julio — przerwała. — Proszę do mnie mówić po prostu Julio.

– A więc, Julio! Ja wcale nie jestem oazą dobrego humoru.

– Pan jest czymś o wiele więcej. Pan jest kimś, o kogo można się wesprzeć w ciężkiej chwili — powiedziała poważnie i tym prawdopodobnie wzruszyła ojca.

Spotkali się po raz pierwszy sam na sam. Być może już wtedy Julia postanowiła, że zostanie profesorową Karpowską. Mogła też początkowo nie żywić takich zamiarów. Chciała tylko po szeregu flirtów z kolegami zakosztować flirtu ze starszym panem. Faktem jest, że trafiła w dziesiątkę. On, który nie był oparciem ani dla pierwszej (bo tu oparciem była muzyka), ani dla drugiej żony, widać zapragnął być oparciem dla tej ekscentrycznej młodej dziewczyny. Nie wiem, niestety, czy i z jakich ciężkich przeżyć Julia mu się zwierzyła. Może tylko powiedziała:

— Zatańczmy! W pana ramionach już będę bezpieczna.

I to wystarczyło.

* * *

Na trzecim roku przed zimową sesją przeniosłam się do kawalerki Andrzeja. Postanowiliśmy spróbować wspólnego życia. I to nasze wspólne życie zostało rozpoczęte wspólnym przygotowaniem się do egzaminów. Do dziś nie wiem, czy było to postanowienie fortunne. Przemęczeni — przeplataliśmy chwile czułości chwilami zniecierpliwienia. Nasze noce były krótkie, przesypiane ciężkim nieprzytomnym snem. Aż wreszcie, już po dwu egzaminach, a przed trzecim najtrudniejszym, siedząc po turecku na tapczanie spojrzeliśmy na siebie i widząc wzajemnie swoją wymoczkowatość, sińce pod oczami, zaniedbane fryzury i usmarkane nosy zaczęliśmy się histerycznie, niepowstrzymanie śmiać i po nieprawdopodobnie długim, aż do zmęczenia, śmiechu było przesądzone, że resztę życia spędzimy razem.

W tym czasie Julia, która złożyła właśnie pracę magisterską, zaczęła coraz częściej spotykać się z ojcem. Po Wielkanocy była już panią Karpowską. Nam, z Andrzejem, aż tak się nie spieszyło. Może po prostu bardziej ufaliśmy sobie wzajemnie niż oni.

Ślub ojca z Julią odbył się w obecności zaledwie kilku osób. Ja i Andrzej byliśmy świadkami i z tej okazji zostałam „ubrana” przez Julię w suknię, która miała współgrać z jej toaletą, równie ekscentryczną i kolorową jak inne jej stroje. Czułam się w tej „współgrającej” sukni fatalnie i do dzisiaj nie potrafię pojąć, dlaczego uległam życzeniu Julii. To doświadczenie pozwoliło mi jednak w znacznym stopniu zrozumieć uległość ojca. Julia bowiem narzucała swoją wolę w sposób na tyle sympatyczny i bezpośredni, że ani się spostrzegłeś, a już robiłeś, czego sobie życzyła.

Do ślubu Julia szła w sukni koloru czerwonego wina z asymetrycznymi „łatami” w dwu równie jaskrawych odcieniach różowości, mnie natomiast ubrała w suknię beżową z „łatami” pomarańczową i cytrynową. Wyglądałyśmy jak supernowoczesne abstrakcje okraszone srebrną biżuterią i dwoma kwiatami róży — ona czerwonym, ja kremowym. Uległam Julii ten jeden jedyny raz. Więcej sobie na to nie pozwoliłam.

Równie bezceremonialnie obeszła się Julia z wnętrzem naszego (bo formalnie ciągle jeszcze i mojego) mieszkania. Pełna „cudownych pomysłów” dokonała w dość krótkim czasie tak wiele, że nie sposób było jej nie podziwiać. Nic nie zostało z dawnej czystej surowości. Zniknęły moje ukochane firanki, co tak subtelnie rozpraszały światło, zniknął mosiężny kinkiet i sztych podarowany ojcu przez współpracowników z jakiejś bliżej nie znanej mi okazji — jego miejsce zajął ogromny abstrakcyjny obraz, który mnie kojarzył się z wybuchem granatu na polu koniczyny. Nowe ręcznie malowane zasłony były popisem nieokiełznanej inwencji plastycznej. Natomiast lampa, mimo nowoczesnej formy rzeczywiście bardzo piękna, miała w sobie tę czystość linii, jaką posiadają przedmioty ukształtowane ręką utalentowanego artysty.

Tych zmian było oczywiście daleko więcej. Nie ostały się przed nimi ani kuchnia, ani przedpokój, ani gabinet ojca. Tylko mój mały pokoik zachował na razie dawny wygląd i przez to wydawał się zabytkiem, obcą wysepką na morzu nowoczesności.

Nie chcę, broń Boże, sugerować, że wszystkie zmiany były negatywne. Wspomniałam już, że Julia miała sporo dobrego smaku, stworzyła więc całość harmonijną, tyle że śmiałą, agresywną, a więc o cechach, które reprezentowała sama.

Pamiętam — Wanda oczekując ojca krążyła po mieszkaniu i w tej swojej niecierpliwej wędrówce zatrzymywała się to tu, to tam, brała w ręce jakiś przedmiot lub opierała dłonie na powierzchni mebli, jakby chciała je oswoić, zmusić do chętniejszego z nią współżycia. Próbowała wejść w świat stworzony przez inną kobietę, nie naruszając jego struktury. A to udać się nie mogło. Szacunek dla zastanego przyniósł jej klęskę.

Julia nie wykazała odrobiny respektu dla zastanego świata. Z nonszalancją i zapałem zabrała się do kształtowania jego struktur wedle własnych projektów, a gdzie nie dały się naginać, do ich burzenia. Ojciec w tym czasie — wydaje mi się — widział tylko ją. Reszta była zaledwie tłem i chyba było mu obojętne, co to za tło. Julia kwitła! Była promienna, szczęśliwa, czuła. Z odwagą właściwą młodości „porywała” ojca na różne imprezy, wystawy, awangardowe spektakle, artystyczne wieczory…

– Profesorze — mówiła żartobliwie — to trzeba zobaczyć.

A potem, ubrana w kolejną szałową kreację, wsuwała śniadą rękę pod ramię ojca i prowadziła go, gdzie uważała za stosowne.

* * *

Za którąś kolejną bytnością w rodzinnym domu spostrzegłam, że portret matki (ów w rogu — z dedykacją) wyraźnie źle się czuje w sąsiedztwie tych wszystkich ekscentrycznych przedmiotów.
– Tato — powiedziałam. — Zabiorę sobie tę fotografię.

Ojciec przez chwilę jakby się zawahał. Pewnie odgadnął przyczynę mojej prośby i być może pozwoliło mu to na ocenę rozmiarów własnej zdrady. Wszak zmarli są wobec nas na tyle bezsilni, tak dalece pamięć o nich jest od nas zależna, że nie wolno okazywać swojej nad nimi przewagi. I tak, jak jesteśmy żywym winni naszą wierność, tak zmarłym jesteśmy ją po dwakroć winni.

Zdjęłam ostrożnie portret. Na ścianie, jak wyrzut, pozostał jaśniejszy prostokąt.

Niosąc troskliwie zawiniętą fotografię, szłam obok Andrzeja i na wadze serca ważyłam okruchy mojej o matce pamięci, jako że nie tylko dla ojca, ale i dla mnie był to moment rachunku sumienia. I mimo naturalnej skłonności do zawyżania stawianych sobie samemu ocen, udało mi się tych okruchów uciułać zaledwie na „dostatecznie”. Poczułam z nagła ciężar własnego serca i pod byle pretekstem zatrzymałam się, żeby parę razy odetchnąć głęboko chłodnym wieczornym powietrzem. Napłynęły mi niespodziewanie do oczu łzy i kiedy idąc dalej próbowałam patrzyć przed siebie, wszystkie światła przez tę łzawą zasłonę nabierały złocistej migotliwości, zwielokrotniały swoje odbicia, tak że iść było coraz trudniej. Wtedy Andrzej ogarnął mnie ramieniem i prowadził prosto w tę migotliwość, a łzy, coraz cięższe, powoli spływały mi po twarzy.

* * *

– Mamo! — powiedziałam do niej pewnego czerwcowego poranku. —Mamo! Chyba zostaniesz babcią.

Portret matki zawieszony na białej płaszczyźnie ściany gradacją czerni i bieli wyodrębniał się wyraziście.

– Jeżeli to będzie dziewczynka, nazwę ją twoim imieniem.

Andrzej spał obok i jeszcze nic nie wiedział. Odprężony odpoczywał po zdaniu wczoraj ostatniego egzaminu. To był koniec. Prace magisterskie już prawie napisane. Pomyślałam, że do listopada, grudnia, uporamy się ze wszystkim. Na lato mieliśmy jechać z namiotem na Mazury. Z nami Agata i Kazik, który wyjątkowo szybko przebolał utratę Julii. Pewnie od początku nie traktował tego flirtu zbyt poważnie. Popatrzyłam z czułością na Andrzeja. Tak śpiąc, wydał mi się małym chłopcem z trochę za długim i za cienkim nosem. Pociągnęłam go delikatnie za ten nos i pocałowałam w ucho. Od razu otworzył oczy. Zupełnie przytomne, żółte jak u kota, o tęczówkach nakrapianych drobno złotymi cętkami.

– O ty zła, bardzo zła kobieto! Dlaczego budzisz okropnie zmęczonego mężczyznę? — powiedział marszcząc groźnie czoło.

Położyłam na zmarszczkach palce i spróbowałam je rozprostować.

– Ciiicho, ciiicho, to bardzo wielka tajemnica — szepnęłam. Obrócił ku mnie twarz podnosząc w niemym pytaniu brwi.

– Będziesz ojcem, mężczyzno!

Zamrugał oczami bezradnie, zaskoczony, a potem gwałtownie naciągnął kołdrę na głowę. Po chwili dało się słyszeć stamtąd coś w rodzaju szczenięcego popiskiwania czy zduszonego chichotu i trwało na tyle długo, że zniecierpliwiona poszłam w jego ślady.

Kilka dni później ginekolog potwierdził moje przypuszczenia i udaliśmy się oznajmić ojcu, że wkrótce będzie dziadkiem. W domu zastaliśmy tylko Julię w chaosie wszędzie porozkładanych strojów.

– Och, Irysku! Jak dobrze, że przyszłaś!

Julia nazywała mnie Iryskiem, co nie budziło mojego zachwytu, bo kojarzyło się z czymś o wiele za słodkimi lepiącym do zębów.

– Tak mi potrzebna twoja rada, kochanie! Jadę z Jurkiem do Paryża. Co zabrać? Irysku! Ratuj!

Julia żartobliwym gestem załamała dłonie, ale w jej oczach czaił się autentyczny popłoch. Rozglądała się gorączkowo i chyba naprawdę była zagubiona i trochę przerażona. Zaczęłyśmy grzebać w jej strojach. Andrzej usiadł potulnie na uboczu w fotelu, z którego Julia wcześniej zdjęła naręcze bielizny, i pogrążył się w lekturze czasopism. Julia przerzucała toalety, przykładała je do siebie zerkając w lustro.

– Może to, Irysku? Tak. Chyba to zabiorę.

Była tak zaabsorbowana, że nie śmiałam jej zawracać głowy swoimi sprawami. Po dwu godzinach, nie doczekawszy powrotu ojca, opuściliśmy Julię. Żegnała nas z roztargnieniem i wypiekami na twarzy.

– Pa! Przyjdźcie jutro. Jurek na pewno będzie.

– Pójdziemy pieszo — zaproponowałam Andrzejowi. — Głowa mnie rozbolała.

– Dobrze, Irysku.

– Uderzyłam go pięścią w plecy.

– Milcz! bo potomek odziedziczy po tobie złośliwość.

Przystanął, obrócił się i zamknął mnie w ramionach.

– Puść! Puść, ktoś idzie.

– No to co? Niech sobie idzie.

Schowałam nos na jego piersi. Ktoś obok przeszedł. Ale nie widziałam, który to z sąsiadów zgorszył się naszym uściskiem.

* * *

Z Paryża ojciec wrócił sam. Tamten był od niego dużo młodszy i dużo bogatszy.

– Proszę was — powiedział — nie odwiedzajcie mnie przez jakiś czas. Muszę sam jakoś się z tym uporać.

Spojrzałam uważniej. Skórę na skroniach miał napiętą, błękitnawą. Pogłębiły się bruzdy biegnące od nosa do ust. 1 zdałam sobie sprawę, że przekroczył wąską granicę między wiekiem dojrzałym a starością.

Ślub z Andrzejem brałam dwudziestego października, w dzień swoich imienin. Szliśmy pod rękę przez park, gdzie w dzieciństwie zbierałam liście i kasztany. Po złoto-rdzawym kobiercu. Wiatr grał w gałęziach poszumną kantatę. Słońce stało w zenicie — przymglone.

W poczekalni Urzędu Stanu Cywilnego spojrzałam krytycznie w lustro na własne odbicie. Moja pomazurska opalenizna już mocno przybladła. Włosy niesforne od dzieciństwa sterczały, jak same chciały. Kaszmirowa suknia w małe różyczki wisiała na mnie bez odrobiny wdzięku. I nagle pożałowałam tamtego swojego „przebrania” ze ślubu ojca z Julią — ekscentrycznej toalety z jaskrawymi „łatami” i jedną herbacianą różą. Ojciec przyjechał prosto z uczelni — prawie siwy i bardzo kochany.

– Dobrze, tatku, że jesteś — oparłam mu na moment głowę na ramieniu.

Po ślubie — obiad w „Stylowej”. My, ojciec i Agata z Kazikiem, którzy nam świadkowali. Poprosiłam o naczynie z wodą i włożyłam tam ślubny bukiet. Ojciec przyglądał mi się wyraźnie wzruszony.

– Jakaś ty dorosła, Irenko. Już niedługo będziesz magistrem.

– Już niedługo będę matką — dopowiedziałam i uśmiechnęliśmy się do siebie poprzez stół.

* * *

W Święto Zmarłych poszliśmy z ojcem na cmentarz. Na grobie matki od dawna stoi obelisk dłuta Mirona Burdy. Z białego marmuru wyłaniają się skrzypce, smukłym kształtem ulatujące ku niebu. Potem jeszcze dwie alejki dalej, na grób Wandy. Kwiaty i lampki. Lampki i kwiaty. Zapach butwiejących liści.

Był to ostatni pogodny dzień jesieni. Następnego — od rana — padał deszcz.