Korale chwil

Rano! Jeszcze bladość nieba nie przeszła w błękit. Jeszcze ptaki nie wzleciały, zaledwie wyjęły spod skrzydła głowę wydając głos. Przejechał pierwszy, a za nim dalsze samochody. Tkwię w bezpiecznym kokonie kołdry, coraz bardziej wychylona w nowy dzień.

Nasłuchuję z radia porannych wiadomości. Zaraz po nich — muzyka rozrywkowa! Atakuje rytmem. Męczy powtarzalnością motywów. Denerwuje dysharmonią. Zaczynam się czuć zdecydowanie źle. Wyciągam rękę, naciskam — cisza. Słyszę bzykanie krążącej pod sufitem muchy, bulgot gotującej się wody, a gdzieś za oknem — poszczekiwanie psa. Spoglądam na radio pełna wdzięczności. Dzięki niemu, na nowo, odkryłam piękno ciszy.

Idę brzegiem rzeki, ścieżką pracowicie wydeptaną przez przechodzących. Granicą, między głębią, w której przemykają okonie i płocie, a zielonością, gdzie leżące krowy leniwie przeżuwają lato. Idę i czuję po jednej stronie wilgotny chłód, słyszę szmer nurtu podmywającego cierpliwie na zakolach brzegi, a po drugiej nachalne granie koników polnych, buczenie nad koniczyną trzmieli — i uderza we mnie falą żar rozgrzanej bujnie rozkwitłej łąki.

Siedzę zaczytana, a tu w szybę zaczyna coś lekuchno, delikatnie postukiwać. Początkowo nie zwracam uwagi na rzadkie i dość ciche uderzenia. Ale stukanie się nasila, gęstnieje, bo to coraz obficiej, coraz prędzej zaczynają spadać krople deszczu. A ja, w ręku z książką absorbującą moje myśli i moje uczucia, ledwo słyszę staccato na szybie izolującej mnie od świata, gdzie dzieje się wielka rzecz; jeszcze przed chwilą spragniona, posypana popiołem kurzu ziemia, przyjmuje swoją komunię — swój kielich wina.

Niebo ciemnoszare. Na tym tle trzepoczą białe świetliste gołębie. Wzlatują coraz wyżej i wyżej. Muszę zadrzeć głowę zupełnie jak w dzieciństwie, kiedy obserwowałam samolot srebrzystą ważkę na tle wciąż innego nieba. Wzrusza mnie ta gołębia trzepotliwość, ta biel, ta świetlistość, więc trwam tak z twarzą ku górze do chwili, aż wszystkie zapadną w szarość.