Malina

Naprawdę miała na imię Gabriela, ale wszyscy z paczki nazywali ją Malina, i doprawdy nie wiem dlaczego, bo bardziej była podobna do kwiatu pachnącego groszku z tą swoją bladą cerą, bardzo jasnymi, prawie białymi włosami i oczami w otoczce ciemno-złotych rzęs. Wiotkość, taneczność, niezamierzona kokieteria sprawiały, że mężczyźni dostrzegali ją natychmiast. Ona natomiast, zupełnie tego nieświadoma, była fajnym kumplem znakomicie przystającym do naszej paczki. Razem chodziliśmy na wykłady, do kina, na spacery. Chodź do kina często szli z nami Mirka, Andrzej i Janusz, a czasem także Iza z Julkiem, którzy niemal od początku byli nierozłączni.

Któregoś dnia, po wykładzie z nowożytnej, ruszyliśmy korytarzem zanosząc się od śmiechu, bo Janusz charakterystycznie zaciągając, parodiował całe fragmenty wykładu profesora Myki.

– Patrzcie! – powiedziała nagle Mirka – Szukają młodych talentów.

– Bardziej utalentowanych od nas nie znajdą! – zakrzykną Janusz.

– Nas nie trzeba szukać. Już jesteśmy – trafnie spuentowała Malina.

I tak gromadnie, poszliśmy się zapisać do nowo organizowanego akademickiego chóru. Ja i Malina znalazłyśmy się w altach, Iza i Mirka w sopranach, a chłopcy obsadzili wszystkie głosy męskie. Przetrzymaliśmy w chórze „Gaudeamus” i „Tobie Ojczyzno”. Załamanie nastąpiło przy utworze o kukułce, co latała i kukała „ku-ku”. Po zakończeniu próby schodząc ze schodów Andrzej powiedział:

– No! Więcej to ja kukać nie będę.

Zakrzyknęliśmy za nim, jak nam się wtedy wydawało, zupełnie zgodnie:

– Więcej to my kukać nie będziemy! – I tyle nas widziano.

Pewnego dnia szliśmy całą paczką przez park, trasą: uczelnia – najbliższe kino. Brakowało tylko Maliny i Julka, który właśnie zległ na anginę, mimo że wiosna była w pełni, forsycje złociły się gęsto, a z ziemi powyłaziły szafirki, żonkile i jeszcze jakieś takie małe żółte dzwoneczki, które w myśli nazywałam sobie „bucikami elfów”. Idziemy więc szybko, żeby zdążyć na seans o siedemnastej. W około zielono. Ziemia pachnie po niedawnym deszczu. Skończył się widocznie seans wcześniejszy, bo z naprzeciwka ciągną coraz liczniejsze grupy kinomanów. I nagle wpadamy prosto na Malinę i Adama, który był „gwiazdą” wśród tenorów wzgardzonego przez nas chóru. Miny mamy jednakowo głupie. Sytuację ratuje, jak zwykle, Janusz, pytając jak gdyby nigdy nic:

– Byliście w kinie? No i co? Warto iść?

– De Funès jak De Funès – odpowiada Adam.

I zaraz biegniemy dalej pod pretekstem, że a nuż spóźnimy się na film. Jestem zdziwiona, że brak jakichkolwiek komentarzy. Nawet Janusz nie zdobywa się na żaden dowcip. A potem przychodzi mi na myśl, że sprawiła to dziwnie rozświetlona twarz Maliny – jakby nieobecna dla nas, a bardziej przynależna do tych forsycji, żonkili i mocnego zapachu mokrej ziemi.

Ich ślub odbył się w październiku, miesiącu podobno szczęśliwym dla mariaży. Brali tylko cywilny, nie powiadamiając wcale rodzin (oboje tutaj mieszkali na stancjach), ale za to w obecności nas wszystkich i jeszcze kilku kolegów Adama. Ja i Andrzej byliśmy świadkami. Malina miała sukienkę niebieską w białe groszki i biedermeierowską wiązankę z biało-różowych puchatych stokrotek. A potem poszliśmy wszyscy do Andrzeja, wznieśli toast dobrym winem, zjedli upieczony przeze mnie i Izę tort, popili kawą lub herbatą, na co tam kto miał ochotę. Było też trochę tańców, bo Andrzej mieszkał z rodzicami w starym budownictwie i pokój był nieomal rozmiarów naszej sali wykładowej.

Trzeba dodać, że z Adamem zaprzyjaźniliśmy się już nieco wcześniej. Razem z Maliną przyłączali się często do naszych wypadów i dysput i po pewnym czasie uznaliśmy, iż chłopak jest do rzeczy. Ale ile razy byli z nami, widzieliśmy wyraźnie, że i tak są tylko z sobą. Malina z Adamem a Adam z Maliną. Podglądaliśmy ich ukradkiem zdumieni, zaskoczeni. Błahe i śmieszne wydały nam się nasze wcześniejsze koleżeńskie flirty i przelotne pocałunki. Nie wiedzieliśmy przecież, że to może wyglądać AŻ TAK. Czuliśmy się trochę jak w świętym miejscu. Nawet nasi rozpuszczeni chłopcy powściągali w obecności Maliny i Adama swoje języki, starali się błysnąć intelektem, nieco wydźwignąć, znaleźć bliżej tego sacrum, wobec którego zdarzyło się nam stanąć.

Tak było do końca roku. Po sesji przez którą przebrnęliśmy wszyscy szczęśliwie, pojechałam w charakterze opiekunki, na kolonie, aby podreperować nadwątlony budżet. Malina, która dzięki Adamowi jako jedyna z naszej paczki wytrwała w chórze, udała się z całym zespołem na obóz w Karkonosze. To pewnie tam postanowili się pobrać. Nic jednak nie wiedzieliśmy aż do połowy października, kiedy to zaprosili nas na ślub i po tygodniu gorączkowych przygotowań poprowadzili w orszaku do „cywilnego ołtarza”.

Że Malina jest w ciąży zauważyłyśmy ja i Mirka, gdzieś pod koniec stycznia. Był to dla nas kolejny szok. Pierwsza z naszej paczki miała zostać matką! A nieco później ciąża stała się na tyle widoczna, że i chłopcy nie mieli już żadnych wątpliwości. Stan Maliny nie wpłyną wcale na jej wygląd. Twarz w dalszym ciągu pozostała subtelna, jasna. Może tylko odrobinę pogłębiły się cienie pod oczami jeszcze bardziej przez to okrągłymi.

Pewnego razu na wykładzie „Afrodyty” siedząca obok Malina ujęła moją rękę i położyła na swoim brzuchu. Poczułam wtedy tam, pod skórą, delikatny obrót. A potem z jednej strony coś wypchnęło od środka twardą niedużą gulkę. Zerknęłam kątem oka na przyszłą matkę. Nagłe wzruszenie chwyciło mnie za gardło. Jej profil – bardzo piękny, czysty – w migotliwym świetle przesianym przez gałązki wierzby płaczącej furkoczące na silnym wiosennym wietrze – była połowa marca. A w miesiąc później rozjechaliśmy się do domów na Wielkanoc.
Adama spotkałam w trzy dni po feriach. Samego.

– Cześć! Gdzie Malina?

– W szpitalu. Urodziła synka.

– Już? – uprzytomniłam sobie, że terminy się nie zgadzają. – No i co? W porządku? – pytam ostrożnie.

– Nie! Nie jest w porządku!

Patrzę uważniej. Widzę, że Adam twarz ma żółtą, pociemniałą, z ustami spękanymi jak w chorobie, i boję się pytać dalej.

– To dziecko nie będzie żyło. Rozumiesz! Ma rozszczepiony kręgosłup – jest to z trudem wydarty z gardła szept.

– A Malina? – pytam bezradnie.

– Kazała mi jechać. Nie chce, żebym tam był. – Krzywi usta w bolesnym grymasie.

To musi być dla niego najgorsze, że ta najbliższa nie potrzebuje jego obecności, że chce być sama. Nie! Nie sama! Z dzieckiem, o którym wie że nie będzie żyło! Ale teraz jeszcze żyje, szuka ustami pokarmu, zasypia, płacze i trzeba mu zmieniać pieluszki.

Uprzedzeni przeze mnie koledzy nie narzucają się Adamowi z niepotrzebnymi pytaniami. Czekamy! I on, i my. Czekamy na śmierć, która będzie wyzwoleniem. Czekamy jednak nie tak samo. My – postronni widzowie i on – ojciec. A myślę, że jeszcze inaczej czeka na tę śmierć matka. A może wcale nie czeka na śmierć? Może czeka na cud! Na cud, o którym wiadomo, że nie nastąpi.

Mijają tygodnie. Pewnego dnia na wykładzie pojawia się Malina. Siada obok i na moje pytające spojrzenie pisze w zeszycie do notatek: „Żyje! Nie mogłam tam wytrzymać!” Jednak po trzech dniach okazuje się, że nie może wytrzymać tutaj i odjeżdża z powrotem do domu swojej matki, gdzie w jej dawnym panieńskim pokoju stoi małe białe łóżeczko. Po tygodniu wraca. Ale tym razem tylko na jeden dzień. A potem jeszcze raz, na kolejne trzy dni. Wreszcie pojawia się dopiero na jednym z ostatnich wykładów, ubrana w barwną kwiecistą sukienkę, nienaturalnie ożywiona, a ja siedząc obok widzę, jak co jakiś czas jej złotawe, z lekka tylko opalone ręce pokrywają się gęsią skórką w nagłych przypływach zimna.

Dopiero kiedy wychodzimy z mroku sali wykładowej na skwer, wystawia szybko, niecierpliwie, ku słońcu zziębniętą twarz. Stoi tak chwilę przed klombem, na którym panoszą się ogromne irysy – kremowe i lila – i mówi zupełnie spokojnie:

– On umarł.