Miejsce po Marii


Na ścianie kwiaty. Najbardziej podobne do czerwonych dużych nasturcji, ale o liściach fantazyjnych – ni to paproci, ni skrzypu – namalowane przez zmarłą przed czterema laty córkę gospodarzy, zmarłą w wieku dziewiętnastu lat z powodu wady serca.

I kiedy tak wydobywa się z trudem ze snu, pierwszym obrazem realnego świata są nierealne nasturcjopodobne kwiaty wyrosłe z marzeń tamtej, zbliżającej się nieuchronnie do zbyt szybkiej śmierci, która nosiła imię Maria.

– Pani Urszulko! Stawiam mleko na kredensie!

Chce odpowiedzieć, ale usta ma jeszcze we śnie. Dopiero oczy są w pół drogi do jawy, zaplątane bezradnie w czerwone płatki i pierzastą zieleń malowanych liści.

Ostre, dwukrotne pianie koguta szarpie nerwy jak elektryczny dzwonek, likwidując senność na tyle, że może odkrzyknąć:

– Dziękuję!

Właściwie za późno, bo Markowska odeszła już do swoich spraw. Pewnie wyprowadza wydojone krowy za dom, na rosnącą po życie koniczynę, co o tej wczesnej rannej godzinie perli się obficie krągłymi kroplami rosy; albo ścina w sadzie pokrzywy i układa je równo na porządnie rozłożonej lnianej płachcie, dziwnie anachronicznej w dobie elektroniki i kosmicznych lotów.

Trzeba wstać. Zacząć pakować plecak.

Równo cztery miesiące temu weszła w furtkę przysłana przez sąsiadkę z naprzeciwka, która wskazując kierunek ruchem głowy, powiedziała:

– O! Tam mają wolny pokój. Może panią przyjmią.

Markowska wyszła właśnie na ganek – drewniany, śmiesznie przyczepiony do murowanego domu – i kiedy rozmawiały, stała wysoko, a ona niżej, na ścieżce obrzeżonej stokrotkami, żeniszkiem i rezedą. Spoglądając nieco w górę na gospodynię, zapytała o pokój i – nie otrzymała odpowiedzi. Kobieta patrzyła z uwagą. W końcu burknęła:

– Pani na ile?

Nie chciała zdradzić, że nie wie, więc powiedziała, co wydawało jej się najprostsze:

– Na lato.

– Studentka?

– Już nie. Właśnie skończyłam.

– Sama?

– Tak. Sama.

Gospodyni znowu milczała za długo, nagle się odwróciła i już wchodząc w drzwi rzuciła przez ramię:

– Proszę!

Weszły w chłód sieni, a potem na lewo w mrok pokoju o zaciągniętych zasłonach, w zaduch nie wietrzonego pomieszczenie. Markowska otworzyła okno.

– Niech się pani rozgości. — I wychodząc dodała: — To pokój córki.

Z ulgą zdjęła plecak. Za oknem z nagła zaszumiał sad. Silny powiew targnął koronami drzew. Słońce — już dość nisko — prześwietlało gałęzie. Wbiegało drżącymi plamami na ścianę ożywiając czerwone fantazyjne kwiaty. Odetchnęła ostrożnie. Serce ćmiło. Dawało znać, że jest.

Początkowo sądziła, że córka Markowskich gdzieś na lato wyjechała. I kiedy już jej stosunki z gospodynią zaczęły być zażyłe (jeśli zażyłością można nazwać siadanie do jednego stołu, chodzenie razem w pole, podrywanie i nawlekanie we dwie tytoniu — a to wszystko w milczeniu), została zaskoczony pewnego dnia poleceniem, a raczej niezręcznie wyrażoną propozycją. Kończyła właśnie wycierać zmyte przez Markowską po obiedzie naczynia, kiedy ta krótko, jak to miała we zwyczaju, powiedziała:

– Pójdziemy na cmentarz. Trzeba zerwać kwiaty.

Zerwały ogromny bukiet georginii — wielobarwny, późnoletni — i poszły polną drogą, łąką, przez most. Cmentarz był stary, z dodanym kawałkiem piaszczystego ugoru, na którym rosły rachityczne roślinki, ogrodzony niskim murkiem z wapniaka, tak że nie musiały dochodzić do bramy, bo bez trudu można było, jak po wysokim stopniu, przejść przez mur wprost do mieszkania zmarłych.

Maria Markowska
żyła lat 19
Opuściła matkę i ojca swojego,
Aby ulecieć jak anioł do królestwa niebieskiego.

Napis na grobie lakonicznie informował o losie poprzedniej lokatorki zajmowanego przez nią pokoju. Wtedy także poznała jej imię.

– Całe życie przed panią, Urszulko. Całe życie… — powiedziała Markowska, kiedy już wracając z cmentarza szły prosto w chylące się ku zachodowi słońce.

Wieczorem, pierwszy raz uważniej, rozejrzała się po wnętrzu i — nic nie odkryła. Dopiero później, stopniowo, dowiedziała się, że Maria sama haftowała te leżące na tapczanie poduszki: i tę w złote słoneczniki na szarym tle, i tę, co była ogromną twarzą o niebieskich oczyskach ocienionych rudymi rzęsami, całą w piegi, i tę trzecią, szafirową w drobne różowe kwiatki. Że sama wykonała szydełkiem leżącą na stole serwetę z misternych gwiazdek połączonych w regularne szeregi. Sama zrobiła z kory i gałązek śmieszne stworki stojące rzędem na półce i zbudowała z drobnych kamyków zebranych nad rzeką mały fantastyczny zamek z dwoma wieżami o hełmach ze stożkowato zwiniętych muszelek. Namalowała też czerwone, najbardziej podobne do nasturcji kwiaty, o liściach zbliżonych do paproci czy skrzypu, które, być może, miały wyobrażać kwiaty szczęścia, co rozkwitają jeden jedyny raz w roku w wigilię świętego Jana. Namalowała je na ścianie w miejscu, gdzie po przebudzeniu pada wzrok, przez co stały się pośrednim przystankiem między przystankami ,Sen” i ,Jawa”.

Przed zamkiem z kamyków stoją księżniczka i królewicz. Trzymają się za ręce. Przez cztery miesiące instynktownie omijała ich wzrokiem.

Teraz, pakując plecak, wspomina moment, kiedy stała na ścieżce obrzeżonej kępkami żeniszka i stokrotek, a wyżej na ganku milcząca gospodyni, i jest pewna, że Markowska musiała już wtedy rozpoznać w niej —po oczach, po ustach — kogoś cierpiącego na serce, więc powiedziała: ,,proszę”, bo uznała, że ta nowo przybyła jest kimś, komu się należy miejsce po Marii.