Moja siostra

Otwieram oczy wyobraźni i zaraz widzę, jak nadchodzi w letniej sukience w biało-zieloną pepitkę — dwa dni przed śmiercią — w ręku, jak zwykle, i z torebką, i z torbą na różne rzeczy. Siada przy nas na ławce.

– Popatrz. Ładne, co? — demonstruje mi białe drewniaczki, rzeczywiście ładne, zadowolona, że wreszcie udały się jej nowo kupione buty.

– Tak. I ta sukienka bardzo ładna.

– Naprawdę? — znowu zadowolona.

– Ciocia! Ciocia! — woła Staś (to z nim jestem na podwórzu). — Ciocia! Przyniosłaś mi coś?

Widziałam ją wtedy ostatni raz. Nie licząc tego razu kiedy już leżała martwa, z włosami zaczesanymi dziwnie do góry przez tych, co ubierali ją do trumny. Więc poprawiłam te włosy. Nasunęłam na czoło. Teraz już wyglądała dużo lepiej. Bardziej podobna do siebie samej — śpiącej. Syn poprosił, żebym dała jej do rąk różaniec i książeczkę do nabożeństwa, jeszcze po naszej mamie, w czarnej skórkowej oprawie, dość grubą. Zawinęłam na martwych palcach łańcuszek i położyłam na piersi książeczkę, i jest teraz z nimi w jednym grobie, z moją matką i moją siostrą. Najwięcej było różnobarwnych mieczyków, bo to była taka pora, pełnia lata. Różowe, czerwone, kremowe — wszystkie ogromne, do pół rozkwitnięte. A obok nich róże. Także rozmaite ich kolory i odcienie. I jeszcze inne. Wiązanki i wieńce. Wszystko to tworzyło na grobie zagmatwany wielobarwny gąszcz. Serdeczno-okolicznościowy chaos. I tylko ode mnie nie było wtedy kwiatka, bo już wiedziałam, że później — za rok, dwa i przez dalsze lata — tylko ja będę przynosiła kwiaty na ten grób.

Nie nadawałam się też do tego tłoku. Ani nawet do tej ceremonii. Nie mnie składano kondolencje — nad grobem stali mąż i syn. To ich koledzy i znajomi przynieśli te wszystkie wiązanki. A także członkowie amatorskich zespołów, które prowadziła przez ostatnie lata, żeby zarobić na utrzymanie swoje i syna, kiedy ją mąż, już starzejącą się, opuścił. Syn też wyjechał na studia — została sama.

Prowadziła zespoły teatralne i szło jej to znakomicie, ale jedyną prawdziwą pasją jej życia był syn. Najpierw — wcześniak urodzony niemal na scenie. Potem — chłopczyk, nad którego każdą chorobą trzęsła się nieprzytomnie z chęci niesienia natychmiastowej pomocy. Następnie — podrostek, który zaczął przejawiać wielokierunkowe artystyczne uzdolnienia. I wreszcie — student szkoły teatralnej.

Miała więc syna, którego mogła aż tak kochać, że już nie była dla niej straszna śmierć matki, choć ją także bardzo kochała, ani pijaństwo i zdrady męża, z którym odchodzili od siebie coraz dalej, bo najważniejsze jest mieć kogoś, choćby jednego, kogo można kochać bez zastrzeżeń i kto akceptuje tę naszą miłość.

– Pójdziemy na smętarz? — pyta Staś.

– Pójdziemy, Króliczku.

– Zapalę świeczkę — biegnie szukać.

Przez osiedle, ulicę, kawałek zdziczałej łączki i już zaraz „smętarz”. Tuje porosły tutaj wysokie i smutne. Groby — groby — kaplica — groby. Miejsce poznajemy po brzozie, tutaj jedynej i przez to samotnej. Staś stawia na grobie i zapala przyniesioną w kieszonce świeczkę.