Prawo Archimedesa

Leżę w wannie.

Moje ciało zanurzone w wodzie pozornie straciło na wadze tyle, ile waży woda przez nie wyparta.

Nogi więc, ogromnie lekkie, podpływają do góry i palce oraz pół podbicia — wystają nad powierzchnię. W ten sposób stopy ulegają śmiesznemu zniekształceniu. Od pięt do połowy są skrócone, od połowy do czubków palców — naturalnej długości. To zniekształcenie razi moje poczucie estetyki, chowam stopy pod wodę. Nie pomaga. Teraz całe są zniekształcone. Skrócone jak u karzełka. Nogi, jeszcze z letnią opalenizną, prezentują się zupełnie nieźle i nagle na końcu, te śmiesznie skrócone stopki.

Eksperymentuję dłońmi. Kiedy leżą spokojnie pod wodą, są nieco wydłużone, jak u wirtuoza, mocne, śniade. Kiedy postawię je w wodzie pionowo, znowu ten karli skrót. Nieprzyjemne. Kładę je z powrotem na płask. Pływają sobie tuż pod powierzchnią. Rozkładam nieco palce, lekko uginam. Dłoń wygląda teraz jak mała pięciornica zadomowiona w wodnym żywiole. Poruszam mackami pięciorniczek. Woda faluje, a refleksy biegają po białej emalii i po regularnych kwadratach zielonkawej glazury. Prostuję palce. Ręce, unosząc się swobodnie razem z dłońmi, znowu wydłużonymi, wyglądają zupełnie wodorostowo. Zginam je w łokciach i dłonie przesuwają się nad zanurzony głębiej brzuch, jaśniejszy — bo nie opalony latem — fragment tułowia, ozdobiony na środku zagłębieniem pępka, a na brzegu ciemną kępą z lśniącymi w gąszczu jak malutkie srebrzyste kuleczki pęcherzykami powietrza.

Od czasu do czasu z kranu spada do wanny kropla. Po powierzchni przebiega drżenie. I moje ciało zanurzone w wodzie faluje. Staje się półpłynne, lekkie, niestałe, efemeryczne, absolutne przeciwieństwo mnie samej. Coś z tej zewnętrznej lekkości przenika do mojego wnętrza, bo zaczynam śpiewać. Wokaliza jest rodzajem hymnu wzlatującego ku rurom irracjonalnie panoszącym się na suficie łazienki. Hymn — wyśpiewany zacicha w górze, a ja — zaczynam uważnie śledzić zakrętkę od szamponu, co spadła z obrzeża wanny i jak miniaturowa czerwona łódeczka żegluje po rozległych wodach. Aby ułatwić jej bieg, próbuję wytworzyć prąd ruszając prawą dłonią, ale łódka chwieje się tylko na fali, biorę więc prysznic i puszczam ciepły strumień w kierunku czerwonej drobinki. To pomaga, płynie. A dotarłszy do skał moich stóp — ulega katastrofie, przewraca się na bok. Wtedy zgrabnym ruchem, którego grację mogę podziwiać tylko ja sama, podrywam stopę i na szczycie palucha pyszni się czerwona zwycięska czapa, znak — że wyprawa dotarła na szczyt i założyła bazę. Naukową? Zapewne tak. Każdy jest badaczem. Chce tego, czy nie.

Kiedy spuszczę wzrok, widzę ciemną smugę nadbrzusza i dwa, znowu jaśniejsze, kręgi piersi, które wypełniły już swoją biologiczną powinność, wykarmiwszy na spółkę dwoje dzieci, a teraz wypoczywają leżąc obok siebie w cieplutkiej toni, ciekawie wyglądające spod wody, jednookie.

Zerkając na boki mogę dostrzec opalone — jeszcze bardziej niż nogi —ramiona, spadziście zaokrąglone, pamiętające dobrze letnie słońce, noszące na sobie jeszcze teraz, zimą, tę pamięć.

Moje ciało!

Mogliście je pieścić. Mogliście kochać. Moje lekkie jak piórko, zanurzone w wodzie ciało.