W autobusie

Autobus był starego typu. Siedzenia miał twarde, niewygodne. Kierowca młody, ale jakiś naburmuszony, mało sympatyczny. Pasażerów niewielu. Poutykani po kątach to tu, to tam, siedzieli osowiali, pokuleni. Zapewne mieli dość tej bardzo późnej i ciągle zimnej wiosny. Pełni byli nieuzasadnionej pretensji do słońca, że zamiast świecić jak Bóg przykazał, chowa się za szarymi pajęczynami chmur. Pola ze szczecią ozimin lub świeżo zaorane pod jare układały się w zielono-brązową asymetryczną szachownicą. Drzewa jeszcze nagie, przez co uwydatniał się ekspresyjny rysunek ich konarów i gałęzi na tle bladego nieba. Dobrze widziałam siedząc na samym przodzie, jak pasmo szosy chętnie wbiega pod koła, ale kierowcy widać i to nie cieszyło, bo niecierpliwym gestem zgasił radio.

Na najbliższym przystanku wsiadł tylko chudy podrostek, mimo zimna w samej marynarce, za to w uszance z futra na głowie, a na następnym dwie niewiasty, ale i one po wymianie kilku zdań, przytłoczone atmosferą, zamilkły.

Potem po obu stronach szosy ukazały się domy i po chwili byliśmy na przystanku w Markuszowie. Do drzwi naszego pojazdu zaczęły się tłoczyć roześmiane kobiety, obładowane koszami i kartonowymi pudłami. A ciągle jeszcze nadbiegały inne z równie nieporęcznym bagażem, tak że wkrótce całą wolną przestrzeń zapełniły dość szczelnie te kartonowe pudła i kosze, wszystkie napełnione cieniutkim pitilikaniem świeżo wyklutych kurcząt. Sądząc po ilości i wielkości pojemników musiało być tego drobiazgu ponad pięć setek, więc to „pi, pi, pi” spotęgowane pięćsetkrotnie bardzo dokładnie wypełniło wnętrze. Zobaczyłam, jak kierowca sprzedający jeszcze ostatnie bilety nagle się uśmiechnął. Spojrzałam do tyłu na innych. Okazało się że oni także utracili swoją uprzednią ponurość i ospałość, że i im uśmiechy wybiegły na twarze, a podrostek w uszance jest wręcz roześmiany od ucha do ucha.

Po chwili autobus napęczniały po brzegi tym pitilikaniem i uśmiechami ruszył w dalszą drogę.

Słońce, dotychczas dokładnie ukryte, wyjrzało. Rozświetliło wilgotny asfalt szosy, rowy na poboczach i dopiero teraz zauważyłam, że te rowy pełne są soczystej, ciemnej zieleni upstrzonej gęsto, kwiat przy kwiecie, żółtymi gwiazdkami mleczów. A było tego tyle i tak biegło za nami wraz z zielenią, że to donośne ,pi, pi, pi” jakby się dzieliło — pół było przynależne tym żółciutkim puchatym w koszach i pudłach, a pół tym złocistym puchatym w zieleni trawy za oknem.