Wieczorem

Tego wieczora księżyc wyglądał jak miedziany po brzegi napełniony wodą rondel. Coś drgało, przelewało się i migotało w jego wnętrzu. Szły z koloni do wsi na skróty, wyjeżdżoną przez wozy polną drogą, trzymając się za ręce, piętnastoletnia Krysia i ośmioletnia Halinka.

– Nie chcę, żebyś wyjeżdżała – powiedziała młodsza.

– Ach! To jeszcze nieprędko.

– Nie chcę, żebyś wyjeżdżała – powtórzyła wysokim głosikiem i mocniej ścisnęła paluszkami dłoń siostry.

– Muszę jechać, Halusiu. Muszę się uczyć.

– Nie musisz! Nie musisz!

W tym okrzyku poza nutką uporu słychać – pobrzmiewał szloch.

– Posłuchaj, jak żaby grają – Krysia próbuje odwrócić uwagę siostry.

Lekki powiew od stawów zagarnia dziewczynki w falę intensywnych dźwięków. Wraz z tym powiewem napływa znad wód chłód.

– One tak grają dla księżyca?

– Tak, Haluśka, dla księżyca.

– I księżyc je słyszy?

– Słyszy.

– Chyba jest zadowolony. Patrz, jak się mieni.

Idą milcząc aż do cienia podesłanego im pod nogi przez starą gruszę.

– Będziesz przyjeżdżała często?

– Dosyć często.

– I przywieziesz mi lalkę golasa?

– Przywiozę.

– Taką dużą jak prawdziwe dziecko?

– Największą.

– Nazwę ją Wioletta.

Wchodzą w opłotki, gdzie poszczekują pospuszczane na noc psy. Droga – jak pasiak w ciemne i jasne, rzucane przez światła okien, smugi. Z ogródków bucha zapach maciejki i floksów. Odurzający.

– Nie chcę żebyś wyjeżdżała – mówi młodsza.