Zaledwie jeden wieczór

Chwila szczęśliwa. Wieczór. Joanna siedzi przy kuchennym stole. Już wszystko gotowe. Stół nakryty obrusem o błękitnym szlaku, na nim porcelanowe talerzyki z girlandami małych słodkich różyczek, srebrne sztućce o bardzo pięknym roślinnym wzorze, wazon z różą czerwoną jak krew. Serwis był kiedyś własnością prababki Marii. Potem, dziewczynką, widywała go u dziadków i wywoływał zawsze jej ogromny zachwyt. Po śmierci babki znalazł się w domu rodziców i dopiero trzy lata temu otrzymała go jako ślubny prezent. Każde wzięcie w rękę cienkiej porcelany budzi w jej sercu małe wzruszenie. Sztućce — to podarunek od rodziców Antka. Przywiezione kiedyś przez jego ojca ze Stambułu, są prawdziwymi dziełkami sztuki. Teraz gdy czeka na powrót męża, kładzie palec na zdobiącym trzonek pędzie winorośli i pieszczotliwie prowadzi go wzdłuż wzoru. Smukły porcelanowy wazon, tak cienki, że jeśli zajrzeć do wnętrza, jest niemal przezroczysty, dostali od ciotki Ireny. Już w dzieciństwie Joanna buntowała się przeciwko rzadkiemu, odświętnemu zaledwie, użytkowaniu tych wszystkich przedmiotów. Od kiedy są własnością jej i Antka, postanowiła, że będą ich używać codziennie, każdego kolejnego dnia obcować z pięknem.

Joanna kocha piękno. Kuchnię kazała pomalować na błękitno i na tym błękicie sama, własnoręcznie, wymalowała szlak białych margerytek. Niżej powiesiła dwa okrągłe obrazki z podobiznami holenderskich wiatraków — granatowy rysunek na białej emalii. Te obrazki kupili z Antkiem w czasie podróży poślubnej i są do nich bardzo przywiązani.

Nad stołem lampion rozpraszający ciepłe złotawe światło. Cicho. Spokojnie. Czajnik śpiewa cienką smużką pary. Gałązka kwitnącej wiśni, namalowana na woskowanym pergaminie lampionu, próbuje pachnieć. Z pokoju dobiega tykanie ściennego zegara czuwającego nad snem dwuletniego Jurka.

Joanna czeka na kroki na schodach. Na chwilę, gdy pobiegnie do przedpokoju, by położyć głowę na ramieniu męża.

– Płomyczku mój!

Słowa jak krople miodu — spadną na jej serce.

Redaktor Kałczyński kończy korektę porannej gazety. Zmęczony przymyka oczy i przez moment siedzi nieruchomo. Za dwadzieścia minut usiądzie z żoną do kolacji. Będzie mógł patrzeć, jak rzucane przez lampion refleksy rozświetlają rudawe gładko zaczesane włosy, na pełne szczęścia usta i oczy. Wstaje. Zakłada płaszcz, kapelusz i zbiega po schodach. Drzwi za nim zatrzaskuje z hukiem wiosenny porywisty wiatr. Do domu! Szybko do domu. Czuje teraz głód. Przechodzi Szpitalną, zakręca… Jest jeszcze myślami w redakcji. Jest już myślami w mieszkaniu. I nagle, za rogiem, wpada w środek pijackiej bezmyślnej bójki. Za późno, by się cofnąć. Jeden z pijanych podnosi wyrwaną z płotu deskę i uderza. Tkwiący w desce gwóźdź przebija kość czaszki, wchodzi w mózg.

Zegar w pokoju oznajmia jedenastą. Głęboki ton gongu nie rozbudza wcale dziecka. Joanna podnosi wzrok na „holenderskie” pejzażyki i widzi, jak pokryta granatowym rysunkiem emalia zaczyna nagle pękać, opadać kawałkami na podłogę. Paniczny strach zaciska palce na jej sercu. Usta nie mogą wydać krzyku. Za moment wszystko się kończy. Pozostają na ścianie dwa okaleczone obrazki. Kobieta boi się ruszyć. Siedzi skulona. Coś w niej zaczyna dygotać i nie sposób tego dygotania powstrzymać.

Czas odmierzany tykaniem zegara biegnie nieuchronnie, a potem słychać, jak stróż otwiera bramę i schodami w górę zaczyna ktoś iść.

To nie są kroki jej męża.