10

„Mówiłeś: Jesteśmy dla siebie stworzeni – i porzuciłeś mnie, zdradziłeś!” W ramie okna mży odblask świeżo opadłego śniegu. Płaszczyzna lustra tajemniczo polśniewa. Z łóżeczka dobiega oddech śpiącego Piotrusia. „Ach, syneczku! To on był twoim ojcem i twoją matką, kiedy się urodziłeś, a ja leżałam niemal umierająca w szpitalu. Rzuciłeś się na niego z piąstkami. Tatuś Natalki! Wystarczy, że przytuli mnie do serca i jestem jego. Tyle – że już mnie nie przytuli.” Niepokój. Żal. Skowyt serca. Ewa podrywa się i ostry ból osadza ją na miejscu. Od kilku dni jest w domu z chorym Piotrusiem, ale przez cały czas musi korzystać z pomocy Janusza, bo ta prawa ręka jest nie do użytku. Wczoraj przyjechał Łukasz Olecki. Zrugał ją, że nie była u lekarza, zawiózł na chirurgię do szpitala. Tam ją obejrzano, prześwietlono i wypisano zwolnienie, dzięki znajomości z datą wsteczną.

– To jest wypadek w drodze z pracy – powiedział Łukasz. – Będziesz miała odszkodowanie. Masz w domu termofor? Jutro ci przywiozę drugi. Na razie wystarczy pospolita butelka z gorącą wodą. Panu, profesorze, muszę zlecić wymianę co jakiś czas wody i zaganianie pacjentki do łóżka, gdyby chciała biegać po mieszkaniu. Zazdroszczę panu tych obowiązków. Niestety, muszę udać się do własnych. Jutro wpadnę na oględziny i na herbatę. Jakaś rekompensata mi się należy.

Wniósł do ich smutnego, przepełnionego chorobą domu ożywienie, poczucie normalności, świadomość, że do choroby nie należy mieć stosunku biernego, trzeba z nią walczyć. Sprawił, że Ewa pierwszy raz od kilku dni się uśmiechnęła. Potem uśmiechnęła się także do Piotrusia i do Matuszewskiego, kiedy przyniósł jej kolację i usiadł, żeby nakarmić dziecko. Piotruś po jedzeniu szybko zapadł w sen. Janusz przyszedł zabrać naczynia. Przytrzymała go za rękę. „Usiądź!” Ich dłonie pozostały splecione. „Jak dobrze, że tu jesteś” – powiedziała. Czuła jego obecność jako ulgę. Leżała tak cicho z zamkniętymi oczami i widocznie w końcu pomyślał, że zasnęła, bo odszedł, ostrożnie wyjąwszy dłoń z jej dłoni. Ewa nie spała. Krople udręki zaczęły spadać na serce – jedna, druga – aż każda myśl, każdy oddech stały się udręką.

Próbuje tłumaczyć sobie, że nic się nie zmieniło, a przecież to kłamstwo. Czuje się ponownie zdradzona. Agnieszka! Ona miała Tomka, on Agnieszkę. I był to sposób na życie, którego nawet przed sobą nie trzeba się było wstydzić. Ale śmierć Tomasza zburzyła tę z trudem osiągniętą równowagę. Ewie się wydaje, że Andrzej jest jej coś winien. Co? Dlaczego? Bezsensowność własnych pretensji tym bardziej jest bolesna. „Czego ty chcesz, kobieto? – mówi do siebie samej. – Czego ty chcesz? Żeby zostawił Agnieszkę, Natalkę i to nie narodzone i przyszedł tu do ciebie? Czy żeby został z nimi, a z tobą się tylko spotykał? Dobrze wiesz, że i jedno, i drugie jest nie do przyjęcia.” No tak, to rozum. A serce?… „Gdybym wychodząc z pracy mogła go spotkać czasem na przystanku. A potem jechalibyśmy autobusem. Ja mocno przez niego przygarnięta, z głową na jego piersiach… Tylko tyle. To by wystarczyło.” I wie, że to by wcale nie wystarczyło. Że szalałaby z niepokoju, ile razy by go na przystanku nie zastała. Że każdego kolejnego dnia byłoby coraz ciężej od niego się oderwać, wysiąść. I za którymś kolejnym razem pomyślałaby: „Już mi wszystko jedno”. Wysiadając nie puściłaby jego dłoni. A Agnieszka? „Ona nie liczyła się z tym, że byłam w ciąży. Chciała Tomka pocałować, więc pocałowała. Nie liczyła się z niczym.” I zaraz: „Była – niż ja teraz – dwa razy młodsza. O ileż ona ode mnie młodsza!…” A więc szansa rewanżu. Rewanżu z należnymi procentami. Czy gdyby nie ten pocałunek Agnieszki i Tomka pojechałaby do Katowic i aż tak mocno związała się z Andrzejem? Może po urodzeniu Piotrusia już by się z nim więcej nie spotkała? Żyłby Tomek. Piotruś miałby ojca. Nie, to nie tak. Była z Andrzejem związana tak mocno, jak tylko jest to możliwe – od pierwszej z nim nocy. A jednak została żoną Tomasza, bo uznała, że Piotruś musi mieć ojca, bo była pewna, że to co łączy ją z Tomaszem, to przecież miłość. Wrócił z Londynu i wróciła jej estetyczna i erotyczna nim fascynacja. Była gotowa te kilka spędzonych z Andrzejem nocy uznać za szaloną piękną przygodę. Jeszcze wtedy nie rozumiała, czym było to ich wzajemne w sobie zatonięcie aż po brak świadomości, to ku sobie wybieganie, stapianie się, stapianie w jedność. Z Tomkiem łączył ją wtedy już prawie rok wspólnego życia i poczęty syn. Andrzej to był niemal obcy, zaledwie kilka razy widziany człowiek. Rewanż wzięty na Tomaszu za wyjazd do Londynu. Wyjazd, który uznała za zdradę ich wzajemnych uczuć, bo była pewna, że Tomasz, jak wcześniej Zygmunt, z zagranicy nie wróci. Podobnie rewanżem wziętym z kolei na niej – Ewa dobrze to rozumie – było małżeństwo Andrzeja z Agnieszką. Od zawsze tak jest, że ludzie zadając sobie ciosy starają się, żeby kolejny ich cios był boleśniejszy od ciosu przeciwnika. Jakież to nieludzkie. Czy może właśnie ludzkie? Nie będzie żadnego rewanżu. Dość śmierci Tomka. Nie będzie rewanżu! Jak powiedziała Agnieszce – z Andrzejem już się nie spotka. Jakież tą rozterką umęczone ma serce.

Piotruś zaczyna gwałtownie kasłać, aż się krztusi, aż zaczyna popłakiwać. Zanim udało się jej obolałej podnieść, przychodzi Janusz. Poi dziecko. Daje mu syrop. Widocznie spał bardzo czujnie. A może nie spał wcale? Ewę zaczyna nagle niepokoić ta, nieprawdziwa przecież, przekazana Agnieszce informacja, że wychodzi za Matuszewskiego. Jeżeli Agnieszka to rozgłosi i wiadomość dotrze do Janusza?… Na przykład ktoś go zapyta: „Podobno żenisz się z Ewą Furtakową?” Janusz pomyśli, że zaczęły się plotki na ich temat i będzie mu przykro. Nie wolno było czegoś takiego mówić. Nie przyszło jej wtedy na myśl nic innego, co mogłoby uspokoić Agnieszkę. Trudno! Być może Agnieszka zachowa dyskrecję. A zanim skończy się żałoba po Tomku, spokojnie urodzi dziecko. Zresztą kto wie co będzie za kilka miesięcy.

Następnego popołudnia znowu przychodzi Łukasz.

– Pokaż, co się dzieje z tymi twoimi siniakami – mówi. – Co tutaj tak chłodno? Było wietrzone? Chodźmy lepiej do kuchni. Od razu postawimy wodę na moją herbatę.

W kuchni korzystając ze swoich lekarskich przywilejów rozpina piżamę Ewy i ogląda ramię.

– Chyba nieco lepiej. A jak z ruszaniem? Spróbuj. No tak. Bardzo boli? Trochę posmarujemy.

Szczupłymi zręcznymi palcami rozprowadza maść po zasinionym ramieniu.

– Nie patrz tak, czarownico, bo zauroczysz i nie pomoże.

Rzuca na nią krótkie spojrzenie bardzo niebieskich oczu i Ewa się nagle mocno rumieni.

– Jeszcze pokaż biodro.

– Nie, ja sama…

– A to co za kaprysy?

Łukasz zdecydowanym ruchem zsuwa gumkę spodni, a wcierając lekko prawą dłonią maść w stłuczone miejsce, lewą kładzie na drugim biodrze Ewy. Potem gumkę podnosi.

– Niech to szlag trafi! – mówi po chwili.

– Czemu się wściekasz?

– Patrz, do czego ty mnie doprowadzasz! – Pokazuje dygocące ręce.

– Sam chciałeś. Nie zganiaj teraz na mnie. Na drugi raz poproszę o pomoc Janusza.

– Nie mów nic takiego. Nie porównuj mnie z nim – syczy Łukasz nagle zły. – Myślę, że pan profesor już niewiele by ci mógł zaoferować.

– Sprawdzę i powiem ci, czy masz rację – mówi zbuntowana. Zdecydowanie nie lubi, kiedy Łukasz lekceważąco wyraża się o Matuszewskim.

– Ach! ty… Za samo to, co powiedziałaś, powinienem cię zgwałcić.

– Wszystkim pacjentkom stosujesz taką wstrząsową kurację?

Łukasz niespodziewanie się uśmiecha.

– Przeceniasz mnie. Nie mam aż tak wybujałego temperamentu. Poza tym pacjentka to rzecz święta.

– No… – jest w tym cień powątpiewania.

– Chyba się wobec ciebie zachowałem fair. Czyż nie? – I dodaje: – Poczekam, aż wyzdrowiejesz. Leć pod kołdrę. Zaraz przyniosę herbatę.

Ogląda także Piotrusia, który poddaje się temu z wyraźną niechęcią, wreszcie oznajmia:

– Muszę jechać. Dziś imieniny ojca. – I na odchodnym całując dłoń Ewy: – Jak wiesz, mam okazję, a nawet obowiązek, dotykać wielu kobiet, ale nigdy mi się przy tym ręce nie trzęsły. Samemu wydaje mi się to śmieszne.

Ale następnego i następnego dnia Łukasz się nie pojawia, czym sprawia Ewie przykry zawód. Odwiedza ją natomiast Hanka Lisowska z szarlotką, a także Paweł Korczyński. Ewa, która czuje się już nieco lepiej, wita ich oboje z radością. Janusz tego popołudnia w instytucie. Siadają w kuchni przy herbacie i dużych porcjach ciasta. Paweł trzyma na kolanach już prawie zdrowego Piotrusia.

– Jak chłopcy wylądowali na półrocze? – pyta Ewa Hankę.

– Misiek świetnie. Gorzej z Artkiem. Podejrzewam, że zakochany.

– Zakochany? Już? Więc dorosła kolejna zmiana. Teraz czas na ich miłość!

Ewa sobie uprzytomnia, że jej czas już niemal minął, że awanse Łukasza, daleko przecież od niej młodszego, są nieco spóźnione. Żal.

– Dobrze, że Piotruś jeszcze nie zakochany. Dzięki temu czuję nieco się młodziej.

Potem dzwoni Matuszewski. Chce się zorientować, czy Ewa z Piotrusiem nie zginą, jeżeli zatrzyma się godzinę dłużej w instytucie. Dziesięć minut później – Łukasz Olecki.

– Co z tobą? W porządku? Nie mogę niestety przyjść na kolejne oględziny. Grypa zdziesiątkowała nasz personel. Dniuję tutaj i nocuję. Nawet nie bardzo wiem, jak się nazywam.

– Łukasz.

– Co takiego?

– Mówię, że nazywasz się Łukasz.

– Ach tak! Oczekiwanie teraz po mnie lotności umysłu jest absolutną naiwnością.

Potem słychać krzyk: „Panie doktorze!” i kłapnięcie słuchawki.

Toteż kiedy telefon dzwoni po raz trzeci, Ewa, której biodro wciąż dolega, prosi Pawła, żeby odebrał. Na jego halo! – nikt się nie zgłasza.

– Pewnie pomyłka – mówi Korczyński.

Ewa jednak jest pewna, że nie. I kiedy Hanka odchodzi, a Paweł chce wyjść razem z nią, nie wypuszcza go. Boi się, że lada chwila dzwonek znowu się odezwie i będzie musiała sama podnieść słuchawkę. Telefon jednak milczy. Narasta niepokój.

– Zagraj, Pawełku – prosi.

Paweł się waha.

– Jesteś pewna, że chcesz?

– Niczego nie jestem pewna – odpowiada po chwili milczenia, podnosi na niego pełne udręki oczy.

Paweł sięga po gitarę z ociąganiem. Przez pewien czas jeszcze siedzi bez ruchu. Wreszcie struny odzywają się bolesnym lamentem.

To mjesce po umarłym
W moim biednym domu!
Miejsce wypełnione byle czym,
Miejsce, którego nie ma.
To miejsce po umarłym…

Śpiew się urywa i Ewa mocno zatulając powieki wstaje. Jak ślepa, z wyciągniętymi przed siebie rękami podchodzi, kładzie je obie na gitarze, żeby czubkami palców błądzić po gładkim drewnie, po strunach, wreszcie trafia na dłoń Pawła, wzdryga się gwałtownie, otwiera oczy.

– Wybacz – to mówi on.

Gdy Matuszewski wraca, zastaje Korczyńskiego w kuchni. Na jego pytające spojrzenie tamten odpowiada:

– Piotruś już śpi.

– A ona?

– Trzeba zostawić ją w spokoju.

– Co się stało?

Paweł patrzy zbyt długo, zbyt uważnie. Robi się nieprzyjemnie.

– Pewien czarownik, wodzu, chciał wyleczyć członka plemienia z uporczywych bólów głowy, więc głowę mu obciął i znowu ją przykleił. Kazałeś mi być czarownikiem…

I Matuszewski przerażony pyta:

– Coś ty jej zrobił? Jak mogłeś? Nie masz pojęcia, jaka ona teraz biedna.

– Biedna? Dlaczego myślisz, wodzu, że nie mam o tym pojęcia? – I po chwili: – Pójdę już.

Matuszewski z trudem opanowuje chęć zajrzenia do Ewy i kiedy w końcu się kładzie, myśli, że niepotrzebnie uległ sugestii Pawła. Rozbujana wyobraźnia podpowiada mu, że Paweł wyrządził jej, takiej fizycznie i psychicznie obolałej, straszną krzywdę i on powinien był do Ewy pójść. Może po nim tego oczekiwała? Teraz już za późno. Robi sobie wyrzuty za zostanie dłużej w instytucie. „Biedne moje kochanie!” – przemawia do niej. Wie przecież – na wernisażu Aldony musiał być Batowski i po przyjściu płakała zapewne z jego powodu. Serce ma tak przepełnione współczuciem, iż niemal jest gotowy zgodzić się na obecność Andrzeja obok Ewy, byle ją widzieć znowu uśmiechniętą, a przynajmniej spokojną. W końcu decyduje się wstać, rzekomo aby zajrzeć do Piotrusia, starannie zakrywa dziecko, a potem podchodzi do tapczanu. Ewa leży na lewym boku z twarzą ukrytą w poduszce, nie reaguje na jego obecność, pozostaje mu odejść.

Przez następne dni Ewa wydaje się zupełnie spokojna i dużo już ruchliwsza, aż Matuszewski dochodzi do wniosku, że chyba się mylił doszukując się w jej złym samopoczuciu przyczyn natury psychicznej. Żałuje, bo od jutra Ewa wraca do pracy. Już nie będzie jej tak bardzo potrzebny. Wraz z jej wyzdrowieniem traci prawo do wielokrotnego w ciągu dnia przychodzenia do tamtego pokoju, do przysiadania na jej tapczanie. Trzeba czekać na kolejną okazję. A przecież nie sposób życzyć jej choroby. Po kolacji Ewa idzie się kąpać i Matuszewski siedząc w kuchni nasłuchuje, czy go nie zawoła, nie poprosi o pomoc. Mógłby wtedy dotknąć dłonią jej nagich pleców. Cóż za naiwność! A to pragnienie jest tak przemożne, że w końcu postanawia podejść do drzwi łazienki, zapytać, czy nie jest jej potrzebny. Zanim się zdecydował, Ewa z łazienki wychodzi, ubrana w od lat wiszący na drzwiach szlafrok Zygmunta, jej pierwszego męża. Nieraz się zastanawiał, dlaczego ciągle jeszcze go tam trzyma, starannie od czasu do czasu pierze i znowu wiesza na dawnym miejscu. I teraz ubrana w ten szlafrok, może dlatego, że taki obszerny, ciepły, frotté, przychodzi do niego trzymając w lewej ręce suszarkę do włosów.

– Pomóż, Januszku. Przeliczyłam się ze swoimi możliwościami. Prawą ręką jeszcze nie mogę, a lewa już mi omdlała.

Podaje mu suszarkę. Ciepłe powietrze unosi delikatną złotawą przędzę. Może stojąc z tyłu dotykać jej włosów, podnosić je do góry, tak jak robiła ona, kiedy suszyła włosy Pawła. Każde ich dotknięcie jest jak prąd, który kończy się ostrym szarpnięciem w kroczu. W końcu bierze garść tej ożywionej bladozłocistości, całuje, wtula w nią twarz. Z trudem się opanowuje.

– Chyba już – mówi drżącym od napięcia głosem.

– Dziękuję.

Odchodzi. Nie zauważył, że jego zachowanie obserwowała na odbiciu w szybie i na skutek tego wpadła w popłoch. Przypomniał jej, że jest nie tylko ich przyjacielem, ich wsparciem, ale także mężczyzną, który jej pragnie, i który to pragnienie przed nią ukrywa. Pomyślała, że jest mu trudno w tych różnych zdarzających się między nimi sytuacjach. Postanawia teraz uważać. Mieć na niego wzgląd. I zaraz się orientuje, że to nieproste. Jeżeli wytworzy dystans, będzie to dla niego bolesne. Jeżeli obdarzy go ciepłem, życzliwością, wzbudzi niepotrzebne nadzieje. Może już się to stało? Pierwszy raz nie jest pewna, czy to dobrze, że Janusz z nimi zamieszkał i uprzytomnia sobie, jak ta zaledwie trzymiesięczna wspólna codzienność mocno ich związała. Czasem korzystając z jego pomocy miewała wyrzuty sumienia, ale te szybko mijały. W sposób naturalny to wszystko między nimi się ułożyło i Ewie wydawało się, że tak jest najlepiej. Teraz ma wątpliwości. „Niewiele skłamałam Agnieszce. Właściwie to my jak stare małżeństwo.” Jest w tym gorzkawa autoironia. Ale nie wie, co i w jakim kierunku należałoby zmienić. Przecież nie zaproponuje Januszowi, żeby się wyprowadził. Sama myśl o tym ją przeraża. A jak by to przyjął Piotruś? Więc musi zostać, jak jest. Przez moment podejrzewa, że to rozwiązanie zostało podyktowane przez jej egoizm, ale innego na razie nie widzi.

***

Łukaszowi otwiera Matuszewski. Olecki jest w eleganckim ciemnym garniturze, jednak z niedbale rozpiętą marynarką i odrobinę przekrzywionym krawatem. W ręku – z bukiecikiem fiołków.

– Rekonwalescentka w domu? – pyta.

– Tak. Proszę.

Matuszewski idzie do swojego pokoju. Nie ma ochoty na towarzystwo Łukasza. Po chwili dołącza do niego Piotruś.

– Obejrzymy sobie zwierzęta, wujku? – Gramoli mu się na kolana.

Matuszewski myśli, że Łukasz wstąpił wracając z jakiejś uroczystości. Może jest po kieliszku? Na wszelki wypadek trochę nasłuchuje. Potem jednak uspokaja się, bo skoro Olecki przyjechał samochodem, zapewne nie pił.

Łukasz zastaje Ewę półleżącą na wersalce, z książką w ręce. Na jego widok chce się podnieść, ale ją powstrzymuje.

– Nie zrywaj się, Ewuniu. Jestem przyzwyczajony do pań w pozycji leżącej. Tak będzie nawet intymniej. Przyniosłem ci bukiet.

Ewa podnosi fiołki do twarzy, ale one takie piękne, ogromne, nie pachną. Sztucznie pędzone kwiaty. Szkoda. Wkłada je do spodeczka z wodą, który zdążył przynieść Olecki i stawia ostrożnie na stoliku obok.

Łukasz siada na brzegu wersalki i bierze do pocałowania jej rękę.

– To nie jest zwyczajny bukiet – mówi. – To bukiet oświadczynowy. – Zmieszany nie patrzy Ewie w twarz. – Pierwszy raz w życiu się oświadczam i wcale nie wiem, czy może powinienem uklęknąć. Czy mówić dużo, czy wystarczy jedno zdanie. Na przykład: „Proszę, weź mnie sobie za męża, pokochaj choć troszkę i pozwól się kochać!” Ale dobrze wiem, że to mało. Bo muszę cię uprzedzić, że wcale nie będę mężem dobrym. Będę często wracał do domu zmęczony, zły, zestresowany i zamiast wziąć cię w ramiona, rzucę się na łóżko, żeby spać. Albo będę na ciebie niecierpliwie pokrzykiwał. Moja ty śliczna, moja jedyna, którą chcę mieć. Nie spotkałem przez te wszystkie lata żadnej innej, tylko ciebie. Więc jeśli chcesz takiego niedobrego męża, takiego „stukniętego”, jak twierdzi moja rodzina, takiego, który niestety nie bierze od pacjentów „honorariów”, więc zarabia niewiele, takiego gbura, który przyszedł ci się oświadczać zaledwie pół roku po śmierci Tomka, bo sobie pomyślał, że ktoś inny może go ubiec i straci tę jedyną, niepowtarzalną szansę… Jeżeli chcesz!… – Wzruszenie tamuje mu głos.

– Zaskoczyłeś mnie – mówi Ewa. – Nie spodziewałam się po tobie czegoś tak staroświeckiego jak oświadczyny. – Uśmiecha się do niego trochę niepewnie. Próbuje żartobliwego tonu, zmieszana. – Och, Łukasz, Łukasz. Co ja ci mam powiedzieć?

– Że mnie chcesz – mówi on patrząc jej prosto w oczy.

Ewa spuszcza wzrok.

– Za stara jestem na twoją żonę. Znajdziesz młodszą.

– Nie chcę żadnej młodszej. Chcę ciebie!

– Moja cała rodzina to Piotruś. Ty wiesz, musiałeś zauważyć, że on nie darzy cię sympatią. Jakżebym mogła żyć z wami, z tobą i Piotrusiem, pod jednym dachem? Wyobrażasz sobie, jak to by wyglądało?

– A gdyby mi się udało zdobyć jego przychylność?

– Mogłabym powiedzieć: „Więc zdobądź ją” – i uznać sprawę za załatwioną, ale uprzedzam, chyba nie masz u niego szans.

– A u ciebie?

Tym razem nie patrzy jej prosto w twarz.

– Ja nie wiem – odpowiada z wahaniem Ewa. – Bardzo cię lubię. Pochlebia mi twoje zainteresowanie. Cieszę się z twoich wizyt. Wierzę, że mnie pragniesz i to budzi we mnie taki specyficzny niepokój. Cenię cię. Akceptuję, jakim jesteś. To bardzo dużo i odrobinę za mało. Może to po prostu za prędko po śmierci Tomka? Ja nie wiem… Zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, jak by mi było z tobą w łóżku.

Odważa się na nią spojrzeć.

– Ewuniu, tylko proszę, nie gniewaj się, jeżeli tylko zechcesz, wyjedziemy na sobotnio-niedzielny weekend. Być może uznasz, że Łukasz Olecki od święta jest bardziej dla ciebie do przyjęcia niż Łukasz Olecki na co dzień. Nie musiałabyś wtedy znosić wszystkich moich humorów.

Ewa się uśmiecha.

– Proponujesz mi rolę kochanki?

– Ukochanej. To jednak różnica. Choć może dla postronnych mało dostrzegalna. Ale wierzę, że postronni nie zaważą na twojej decyzji. Zresztą wybór roli zależy od ciebie samej.

– Zostaw mi trochę czasu. Przemyślę to sobie. Na razie nie mówię „nie”. Zjesz z nami kolację?

– Gdybym tę kolację mógł zjeść tylko z tobą – chętnie, ale tak… Wiesz, że nie tylko Piotruś w tym domu nie darzy mnie sympatią. Wolę w samotności poprzeżuwać swoją klęskę. I popiastować swoją wielką nadzieję. Przyjdę, jak tylko będę mógł. Czekaj choć trochę na mnie, ty moja śliczna!