14

Myśli, że ostatnie dwa dni należały do najtrudniejszych w jego życiu. Czterdzieści osiem godzin! Każdy ich kwadrans, każda minuta, tak nasycone były emocją, że czuje się zupełnie wyczerpany. Leży na wznak z szeroko rozłożonymi ramionami, bezsilny, zapatrzony w polśniewającą metalicznie przestrzeń, niemal obcy własnemu ciału. Po półtarczy księżyca przesuwają się pospiesznie ciemne pasma chmur nadając niebu niespokojną, ruchliwą zmienność. „Jakie to piękne” – myśli. Przez wiele lat nie widział, nie dostrzegał świata. Zamknięty, jak żółw w skorupie, w czystym świecie cyfr. W świecie bez emocji, więc bezpiecznym. Dobrze znanym, więc przyjaznym. Aż przyszedł tutaj i ona otworzyła mu drzwi. Była w niebieskiej bluzeczce… I rozwarło się przed nim całe piękno świata Zaczął widzieć, czuć, przeżywać, pragnąć. „Kochana moja! Już cię nie opuszczę. Cokolwiek by się wydarzyło. Nigdy! Aż do śmierci!” Ten okrzyk serca jest tak intensywny, że stanowi zupełny kontrast z bezsilnością ciała. Tak właśnie to przeżywa – jako sprzeczność między stanem ducha i cielesnej powłoki.

Powiedział do niej:

– Czego chcesz, wszystko zrobię!

I ona, mimo tych płynących po twarzy łez, przez te łzy, zaczęła się do niego uśmiechać uśmiechem radosnym i czułym, potem podniosła obie ręce, zakryła dłońmi mokre policzki patrząc na niego nadal spośród wilgotnych ciemnych rzęs oczami jak świeżo obmyte bursztyny. Ileż tam było czułości! Siedział, czując, jak opływa go ciepła fala, zagarnia. Siedzieli tak oboje. Zegar zaczął wybijać dziesiątą.

– Muszę pojechać, przywieźć sobie pościel. Nie mam pod czym spać.

Powiedział to głosem przyciszonym, pełnym uczucia, jakby mówił: „Już jestem twój. Masz mnie na zawsze”. Skinęła leciutko głową, więc wstał.

– Za godzinę będę z powrotem.

Obdarzyła go kolejnym czułym uśmiechem.

Zostawił ją siedzącą przy stole, z półobeschłymi łzami i dopiero kiedy jechał przez niemal puste ciemne ulice, pomyślał, że mogła przecież powiedzieć: „To nic. Jutro sobie przywieziesz. Tyle miejsca jest na moim tapczanie…” – ale przecież tego nie powiedziała. Pomyślał, że na niego tam czeka i – być może – kiedy wróci… Nie czekała. Kiedy przyjechał, mieszkanie było ciemne. Poczuł bolesne rozczarowanie. Położył się do łóżka i przeżył kolejny moment radości. Uprzytomnił sobie różnicę między swoją sytuacją sprzed kilkunastu godzin a obecną. Przypomniał sobie to: „Chcę tak dużo, że wcale nie wiem, czy jest to możliwe” – i na skrzydłach nadziei zaczął wzlatywać coraz wyżej i wyżej. Szybował tak przez przestrzenie pełne dźwięków, zapachów i świateł. „Wszystko jest możliwe! Wszystko!” – odpowiadał jej w myśli, aż do momentu kiedy zrozumiał, że w tym co powiedziała, nie było cienia aluzji co do możliwości ich fizycznego współżycia. Wyraziła tylko pragnienie, aby mieć go dalej za przyjaciela, towarzysza codzienności, ot – potwierdziła ich dawne umowy. Strach. Potem przypomniał sobie jej łzy, jej radość, gdy zdecydował się zostać. „Nie zrobiłaby mi tego. Przecież wie, że ją kocham.” Przeleżał tak wiele godzin, na zmianę to pogrążony w najpiękniejszych marzeniach, to w bolesnej niepewności. Nie pomogło tłumaczenie, że nawet powrót do stanu przyjaznej współegzystencji to bardzo, bardzo dużo. Miał ostrą świadomość, że już mu to nie wystarczy i jeżeli Ewa na tym będzie chciała poprzestać – będzie cierpiał. Wzdragał się przed tym cierpieniem, bo dostrzegał je jako otchłań bez dna. Odwracał od tej otchłani twarz w stronę, gdzie jaśniał jej czuły uśmiech. „Kropelko Rosy, żono moja ukochana!” W końcu zapadł w sen pełen widziadeł i majaków, niespokojny, i nad ranem przyśnił, że idzie wydłużającym się w nieskończoność korytarzem oddać – po strzałach do strajkujących w „Wujku” górników – legitymację partyjną. Idąc ma czas myśleć, że idzie zbyt późno. Że może powinien zrobić to rok, a może dwa lata wcześniej. Nie jest usprawiedliwieniem, że nigdy nie były to dla niego sprawy ważne. Jedyną ważną sprawą w jego życiu była praca. Naukowa i dydaktyczna działalność. Tej bez reszty się poświęcił i nikt nie mógł mu nic w tej mierze zarzucić. Trzyma więc w ręku legitymację i idzie tym nieskończenie długim korytarzem…

Otworzył oczy. Było słonecznie i jasno. „Trzeba do pracy” – pomyślał. I zaraz: „Dzisiaj sobota”. I: „Jestem tutaj. Z nimi”. Radość! Wstał, poszedł do łazienki. Chłodna woda z prysznica wydała mu się rozkoszna, życiodajna. Wpadł na pomysł – naszykuje śniadanie. Zanim Piotruś i Ewa się obudzą, będzie już stało na stole. Zrobi jakieś misterne kanapki, kawę…

Kiedy z łazienki wychodził, zawołał go Piotruś. Zajrzał do ich pokoju. Ewa leżała na boku, z zamkniętymi oczami. Widocznie jeszcze spała, a obok niej na tapczanie siedział syn. Matuszewski położył na ustach palec nakazując chłopcu ciszę, więc tamten nic nie mówiąc zaczął go przywoływać ruchem dłoni. Podszedł do dziecka.

– Co, Piotrze? – zapytał cichutko.

Piotruś odwinął kołdrę.

– Właź tutaj, wujku. Coś ci powiem – zaszeptał.

– Mało miejsca.

– Ja się posunę. Właź, bo zmarzniesz.

– Nie posuwaj się – powiedział prędko – zbudzisz mamusię.

Wtedy Piotruś pochylił się nad Ewą.

– Mamuniu, śpisz?

– Śpię – odpowiedziała.

Piotruś się roześmiał.

– Widzisz, wujku? Wcale nie śpi. Tylko tak udaje. No właź!

Przesunął się do matki, a Matuszewski spojrzał na drgające powstrzymywanym śmiechem usta Ewy. Wyraźnie nie zamierzała mu pomóc. „Więc to tak!” – pomyślał. Odrobinę na nią zły wyciągnął się zuchwale na brzegu tapczanu. Piotruś natychmiast przykrył go kołdrą.

– Wujku – powiedział – zawieziesz mnie do Warszawy do zoo? Jarek mówi, że tam są tygrysy i niedźwiedzie, i słonie, i i i kagury…

– Kangury – poprawiła Ewa.

Zerknął na nią. Ciągle jeszcze oczy miała zamknięte. Złote pierścionki włosów rozsypane na poduszce. „Leżę w jej łóżku – pomyślał. – To nie sen. Ja naprawdę leżę w jej łóżku!” Tyle – że między nimi był Piotruś.

– Oczywiście, Piotrze. Pojedziemy do zoo.

– Jutro?

– Jutro chyba jeszcze nie. Mamusia ustali kiedy.

– Jakaż typowo męska, wykrętna odpowiedź – wtrąciła Ewa.

Poczuł się urażony.

– To miłe, że zauważasz we mnie mężczyznę – zripostował.

Otworzyła nagle oczy.

– A sądzisz, mogłam nie zauważyć? Nikt, jak dotychczas, nie potraktował mnie tak „po męsku”. Nikomu na to nie pozwoliłam.

Jakby otrzymał policzek. Czuł, że mieni się na twarzy. Wtedy ona dodała głosem miękkim jak aksamit:

– Tylko tobie.

Odwrócił głowę, bo do oczu napłynęły mu łzy. Bał się, żeby tych łez nie dostrzegła. Piotruś spoglądał to na jedno, to na drugie, zaniepokojony.

– To kiedy pojedziemy? – zapytał.

– Jak się zrobi prawdziwa wiosna, Piotreczku. Jak zakwitną drzewa.

Chłopiec położył się między nimi, ale tylko przez chwilę był cicho. Potem zaczął wypytywać, jakie jeszcze zwierzęta są w zoo. Odpowiadała Ewa. On leżał i przeżywał to: „Tylko tobie”. Potem do jego świadomości zaczęło się niepotrzebnie przedzierać pytanie „dlaczego?” Coraz uporczywiej – „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?” – a on bał się odpowiedzieć, szczególnie teraz, kiedy był tutaj i ona zaakceptowała tę jego obecność. Wreszcie Piotruś pobiegł do łazienki, zostali sami. Nagła chęć, żeby przygarnąć ją do serca sprawiła, że ciało zareagowało napięciem, jakie cechuje zwierzę przyczajone do skoku. I w tym ułamku sekundy, zanim dokonał obrotu, Ewa powiedziała:

– Nie miej za złe Piotrusiowi tego „właź”. Nauczył się tego od Tomka.

Jakby między nim i sobą rozwiesiła jednym ruchem mocną ochronną siatkę. Nie do przebycia! Spojrzał na nią szybko, ale ona patrzyła w okno. Bez uśmiechu. Tak mało obecna, że był szczęśliwy, kiedy przybiegł Piotruś. Wtedy wróciła do rzeczywistości, której realną cząstką był on, Janusz Matuszewski. Piotruś nie wszedł na tapczan. Stał przez chwilę na środku pokoju z figlarnym uśmiechem, a potem krzyknął:

– Wyścigi! – i rzucił się do ubierania.

– Prędzej, bo nas przegoni! – zawołała rozpaczliwie Ewa.

Nie pozostało mu nic innego, jak zerwać się, pójść ubierać.

Śniadanie robili wspólnie. Później Ewa rozpoczęła pranie i gotowanie, a on z Piotrusiem pojechali po kolejną porcję jego rzeczy. Zabrał walizki swoje i Ewy, żeby zmniejszyć ilość kursów. Z gospodarzami domu rozmówił się poprzedniego wieczoru. Zachowali się bardzo elegancko nie chcąc zatrzymać wpłaconej zaliczki, mimo iż na to nalegał, bo przecież pokój przez kilka dni zajmował i nie spodziewał się, że uda mu się zabrać wszystko przed poniedziałkiem. Obrócili dwa razy. Kiedy przyjechali powtórnie, Ewa zapytała:

– Co powiecie na wczesny obiad i poobiedni spacer?

– Pojedziemy do lasu! – krzyknął Piotruś.

– Żadne „pojedziemy”. Pójdziemy na własnych nogach. Dość tego jeżdżenia.

Wtedy sobie przypomniał, że miał Ewie zaproponować codzienne wieczorne spacery. Teraz już będzie mógł to zrobić.

Wkrótce wyszli na dwór. Piotruś szedł w środku trzymając ręce obojga. Pomyślał, że gdyby Piotrusia między nimi nie było, nie odczuwałby chyba tak silnie łączności z jego matką, takiego spokoju. Wydawało mu się, że jego uczucie jak prąd płynie przez ciało dziecka aż do jej serca i jej serce na nie odpowiada. Obeszli osiedle dokoła.

Po powrocie zastali na korytarzu Korczyńskiego. Siedział na schodach czytając „Gazetę Wyborczą”.

– Cześć, Paweł! – zawołał do niego Piotruś.

– Cześć! – odpowiedział z nikłym uśmiechem.

Zanim otworzył drzwi, Ewa do Korczyńskiego podeszła, pocałowała go w policzek. To znaczyło, że się już na niego nie gniewa.

Nim zdążyli usiąść do herbaty – dzwonek. Przyszedł z kolei Łukasz Olecki, tym razem z bukiecikiem konwalii. Kiedy zobaczył, że nie jest jedynym gościem, w progu jakby się zawahał. Zachęcony jednak przez Ewę zajął miejsce w fotelu obok Pawła. Wywiązała się jedna z tych śmiesznych rozmów, kiedy każdy z obecnych kontynuuje z przerwami własny monolog. Ewa, która łatwo mogła temu zapobiec, wyraźnie nie miała takiego zamiaru. Przychwycił jej na wpół zakryty szklanką, przekorny uśmiech. Uratował ich Piotruś, prosząc Pawła, żeby zagrał. Przeczołgał się pod stolikiem, przyniósł gitarę ojca, a potem tą samą drogą przedostał się na kolana matki. Korczyński, zanim zaczął grać, zgasił świecący nad stolikiem kinkiet. Pokój zatonął w mroku.

– Paweł, proszę cię, Paweł – powiedziała drżącym głosem Ewa.

– Dobrze – odpowiedział.

Nie miał pojęcia, o co Ewa Korczyńskiego prosiła i na co on wyraził zgodę. Olecki niespokojnie poruszył się w fotelu.

Paweł rozpoczął od powtarzającego się wielokrotnie motywu. Stopniowo motyw ów zaczął się przekształcać, wzbogacać, być już całą kaskadą, aż ta – jakby ją przeciął – zamarła. Wypłynął z ciszy wąski strumień dźwięków. Jego bieg zakłócały coraz częściej dysonanse. „Niewiele wiem o muzyce – pomyślał. – Tyle że lubię słuchać.” Próbował uważnie śledzić melodię, przymknął oczy. Nie na wiele się to zdało. Tuż obok na poręczy fotela leżała ręka Ewy i coraz bardziej, coraz dokładniej czuł tę bliskość. Chciał jej dotknąć. Chciał się pochylić, przytulić do niej usta. Całować kolejno jej palce. Pragnienie porwało go jak wicher, zagarnęło; czuł, jak napływa mu do głowy krew, tętnią skronie. Na szczęście było ciemno. Muzyka zlała się w jedno z jego pragnieniem, podsycała je, intensyfikowała przeżycie. I kiedy dłoń Ewy zakryła jego dłoń, granica między rzeczywistością a marzeniem była tak zatarta, iż w pierwszym momencie nie zorientował się, że to rzeczywistość. Zamarł! Potem serce odezwało się śpiesznym stukotem towarzysząc muzyce – teraz cichej i śpiewnej. Ręka zaczęła mu drżeć. Zacisnął mocno palce na poręczy. Wtedy ona ledwo wyczuwalnym ruchem przesunęła dłonią po jego dłoni, o milimetry, dla tamtych niedostrzegalnie, i po chwili powtórzyła pieszczotę, potem jeszcze raz. Mimo mroku zauważył, że Olecki patrzy na ich dłonie, że przymyka oczy. Zamiast satysfakcji odnalazł w sobie dla tamtego współczucie. Zrozumiał, że Ewa w ten sposób oznajmiła Łukaszowi o dokonanym przez siebie wyborze. Był pełen radości, mógł sobie pozwolić na luksus współczucia. Znikła niechęć do Oleckiego, mógł już sobie na ten luksus pozwolić. Po chwili Ewa rękę cofnęła, ogarnęła nią siedzącego na kolanach synka. Pomyślał, że i ten gest musiał Łukasz właściwie odczytać, bo niemal zaraz się podniósł.

– Muszę iść.

Ewa poprzez stolik wyciągnęła ku niemu dłoń. Zamiast podaną dłoń ucałować, przytulił do niej policzek.

– Januszku, odprowadź Łukasza.

W ten sposób dobitnie podkreśliła, kto tu jest domownikiem, kto gościem.

Niestosowne wydało mu się zapalenie w przedpokoju światła. Zaświecił tylko w łazience, żeby nieco rozjaśnić mrok. Był pewny, że Łukasz nie ma ochoty prezentować mu w tej chwili swojej twarzy. Olecki włożył kurtkę i stał przez chwilę nieruchomo.

– Gratuluję – powiedział wyciągając rękę.

Przyszło mu na myśl jednocześnie kilka odpowiedzi. Dumna: „To pan sam wezwał mnie na pojedynek”. Złośliwa: „Widocznie nie najlepiej zna się pan na sercach”. Skromna: „Niewiele w tym mojej zasługi”. Nie odpowiedział nic. Uścisnął mocno podaną mu prawicę, jak przystało na – po pojedynku. Dopiero kiedy otworzył drzwi z klucza, rzucił:

– Do zobaczenia!

To znaczyło – jeśli Olecki przyjdzie, nie zatrzaśnie mu drzwi przed nosem. Paweł jadł z nimi kolację. W momencie gdy zapragnął, żeby już poszedł, żeby zostali sami, Korczyński zapytał:

– Mogę u was przenocować?

„No tak – pomyślał – znowu któryś z nich. Wciąż to samo.”

Potem było pół godziny, kiedy on siedział przy leżącym Piotrusiu, a Ewa szczotkowała przed lustrem włosy. Przechylała głowę to w jedną, to w drugą stronę energicznie przeciągając po nich ostrym włosiem. W pewnej chwili zamarła. Wiele by dał, żeby wiedzieć, o czym myśli. Była w tym momencie naprawdę daleko. Paweł wyszedł z łazienki. Poszła się kąpać.

Kolejna noc. Gest Ewy sprawił, że czuł się szczęśliwy, spokojny, do momentu kiedy pomyślał, że ten gest mógł być tylko demonstracją wobec Łukasza. Że Ewa posłużyła się nim, bo chciała dać Oleckiemu do zrozumienia, iż żadna z jego propozycji nie wchodzi w rachubę. Próbował sobie tłumaczyć, że w takim wypadku wystarczyłoby położenie dłoni na jego ręce. Nie byłoby tej, w ciemności niedostrzegalnej dla innych, pieszczoty. Jednak niepokój, raz obudzony, znowu zaczął wytrwale nadgryzać serce. „Jedno jest pewne – szepnął – że już cię nie opuszczę, że już nigdy o czymś podobnym nawet nie pomyślę.” Udało mu się zasnąć.

Następnego przedpołudnia pojechali do lasu. Paweł z nimi. Pachniało mokrą ziemią i ledwo wyczuwalnym aromatem sosny. Brzozy otulone muślinem nieśmiałej zieleni w sposób wyrafinowany prezentowały bezwstydnie swoją białą nagość. Głosy ptaków nawołujące, radosne, pełne niepokoju, krajały drobno powietrze. Paweł szedł przodem trzymając za rączkę Piotrusia. Pokazywał mu ptaki i drzewa. Potem obaj rzucili się ku błękitnym plamom rozkwitłych przylaszczek, zerwali po bukieciku dla Ewy. Pocałowała obu w policzki. Wtedy pomyślał, że nie musiała w ten sposób Korczyńskiemu dziękować, że wystarczyłby tamten wczorajszy pocałunek, zaraz kiedy Paweł przyszedł, a tak naprawdę – obyłoby się i bez tamtego. „Zazdrosny stary osioł” – pomyślał o sobie. Spojrzał bokiem na Ewę. Miała twarz spokojnie radosną. Włosy w nieładzie, bo zdjęła czapeczkę. Zapragnął dotknąć złota jej włosów.

– Zaczekaj – powiedział – masz we włosach igły.

A kiedy przystanęła, szybko zanurzył w nich czubki palców udając, że coś wyjmuje. Odwróciła się i z kolei jego policzek musnęła w podzięce wargami. Jakże pożyteczne bywają drobne oszustwa.

Paweł nie wrócił z nimi na obiad. Wysiadł z samochodu w śródmieściu niespodziewanie – zwykle tak przychodził i odchodził – stał przez chwilę na chodniku, póki nie odjechali.

Kiedy znaleźli się w mieszkaniu, próbował trochę poczytać, ale zaraz się okazało, że jest mu bez Ewy bardzo źle. Odłożył gazetę i poszedł do kuchni.

– Mogę ci pomóc przy obiedzie?

– Oczywiście. Siadaj.

Zajął miejsce przy stole, naprzeciw rysującego Piotrusia i czekał na dalsze dyspozycje. W końcu spytał:

– Co mam robić, Ewelinko?

– Być ze mną – odpowiedziała. – Po prostu być ze mną.

Przysiadła obok i wsunęła dłoń pod jego ramię, zaledwie na moment, bo zaraz zaczęło kipieć z garnka, więc się zerwała. Czekał niecierpliwie, kiedy wróci. Ona jednak zajęła się różnymi drobnymi czynnościami, potem wyjęła talerze i odebrała telefon – jak się domyślił z toku rozmowy, od Thylmanowej – a po powrocie do kuchni powiedziała:

– Jesteśmy zaproszeni na sernik. Co wy na to?

– Hurrra! – krzyknął Piotruś. – Do cioci Aldonki?

– Tak. Zjadamy i jedziemy. Zbieraj to rysowanie.

Na wizytę Ewa ubrała się w czarne spodnie, w bluzeczkę koloru fiołków i srebrzystopopielaty blezer z moheru. Wydała mu się wzruszająco piękna, elegancka i bardzo kobieca.

– Wyglądasz jak uosobienie wiosny – powiedział.

Roześmiała się.

– Chyba raczej późnego lata.

Ale jej śmiech był gardłowy, radosny, okręciła się płynnie, z jedną ręką wspartą na biodrze, jak modelka, potem obrzuciła go szybkim spojrzeniem.

– Ach! i ty wyglądasz niezmiernie elegancko.

Założył ulubiony garnitur marengo uszyty tak znakomicie, że czuł się w nim nie tylko elegancko, ale zarazem zupełnie swobodnie. Tak wystrojeni znaleźli się o siedemnastej u Thylmanów. Piotruś natychmiast pobiegł do pokoju Leszka. Cudze zabawki o ileż są atrakcyjniejsze od własnych. A oni siedli przy serniku i kawie zaparzonej przez Aldonę w pewien specjalny sposób, co czyniło ją niezwykle aromatyczną, pozwalało odkryć prawdziwe uroki tego ostatnio po barbarzyńsku spospolitowanego napoju. Ewa wymieniała z Thylmanami uwagi o jakiejś niedawno oglądanej wystawie. Była to dyskusja na tyle profesjonalna, że z trudem podążał za tokiem ich wypowiedzi, z tym większym iż nie znał przecież obrazów, o których była mowa. Aldona pierwsza zorientowała się, że on pozostaje poza kręgiem rozmowy.

– Przepraszamy – powiedziała z uśmiechem – nudzisz się z nami.

– Ależ nie. To bardzo interesujące. Zachęciliście mnie do obejrzenia tej wystawy. A może i następnych.

W tym momencie zadzwoniono do drzwi. Michał pośpieszył otworzyć. Razem z nim wypadli do przedpokoju chłopcy. Rozległ się okrzyk Leszka:

– Cześć, Natalka! Mama upiekła sernik!

I słowa Michała:

– Rozbierajcie się. Wchodźcie.

Zdążył dostrzec w oczach Aldony, nim odwróciła głowę w stronę drzwi, niepokój. Spojrzał na Ewę. Jej przed chwilą jeszcze ożywiona twarz przybrała wygląd maski, zastygła. Batowscy weszli zaraz. Przodem Agnieszka niosąc przed sobą brzemię nowego życia, z twarzyczką pół spłoszoną, pół zuchwałą.

– Dzień dobry! – powiedziała i nie podając nikomu ręki siadła obok Aldony. Ta pocałowała bratową w policzek.

Śledził wzrokiem Agnieszkę, więc na Andrzeja spojrzał dopiero, gdy ten pochylał się do ręki siostry. I już szedł w stronę Ewy. Skłonił się, ucałował podaną dłoń z oczami półprzymkniętymi, niemal nie patrząc. Witając się z nim podniósł powieki. Oczy miał udręczone i nie powiedział ani słowa, jakby nie mógł wcale wydobyć głosu, usiadł w milczeniu przy żonie.

– Jak się czujesz, Agnieszko? – zapytała Aldona.

– Zupełnie dobrze. Dziękuję panu, profesorze, za przyjście na moją obronę – zwróciła się do niego. – W najtrudniejszych momentach patrzyłam sobie na pana i to zdecydowanie dodawało mi otuchy.

– Otuchy? Świetnie sobie pani radziła. – Zdobył się na najserdeczniejszy uśmiech, na jaki mógł się zdobyć w tej sytuacji.

– A jednak – odpowiedziała ona – jest w tym dużo pana zasługi. Pan należy do ludzi, którym ufam.

Próbowała uśmiech odwzajemnić, ale w bardzo niebieskich oczach nadal czaił się strach i coś jak błaganie o pomoc. Nie wiedział jednak, jak jej pomóc. Nie mógł przecież zaproponować Ewie wyjścia, choć może powinien. Ale czy zechciałaby wyjść? Pomyślał, że zacznie z Agnieszką rozmawiać o dzieciach. To dla kobiety zawsze ważny i absorbujący temat.

– Kiedy pani spodziewa się synka, Agnieszko? – zapytał.

Spostrzegł, jak ręka Ewy zaciska się na krawędzi stołu.

– W czerwcu – powiedziała Agnieszka. – Na samym początku czerwca. Myślę, że nie później niż piątego – sprecyzowała z lekkim naciskiem.

Wtedy siedzący obok Agnieszki Andrzej wziął dłoń żony, ucałował. Palce Ewy zwolniły uścisk, legły na obrusie bezsilne. Po chwili podniosła do ust filiżankę. Żałował teraz, że siedzi obok. Uniemożliwiało mu to obserwację Ewy. Mógł za to patrzeć na Andrzeja. A ten – złożywszy pocałunek na ręce żony – siedział nadal w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w obrus. Dopiero po chwili podniósł oczy na Ewę, błagalne, widocznie jednak na niego nie patrzyła, bo zaraz jego twarz zmieniła wyraz, znikło z niej napięcie, pojawiła się czułość. Teraz patrzył już przez cały czas, zupełnie jawnie, nie zwracając na nikogo uwagi. Aldonka poszła przynieść picie dla brata i Agnieszki, a Batowski siedział z ręką położoną na oparciu krzesła żony, odrobinę cofnięty za nią, nie mogła widzieć, że cały czas patrzy na Ewę.

– Nie wiedziałam, Agnieszko, że jesteś już doktorem. Gratuluję! – powiedziała Ewa głosem niemal spokojnym, życzliwym.

Agnieszka przemknęła po nim zdziwionym spojrzeniem, zapewne zaskoczona, że nic Ewie nie powiedział.

– Och – odrzekła – to już prawie dwa tygodnie. Dziękuję ci.

Wróciła Aldonka ze szklankami, zaczęła nakładać sernik.

– Natalka rządzi chłopcami jak prawdziwa kobieta – oznajmiła. – Leszek jest jej psem, Piotruś kotem, obaj biegają za nią na czworakach.

Roześmiali się i atmosfera odrobinę zelżała. I jeżeli to, co powiedziała Aldona, nasunęło komukolwiek z nich jakieś refleksje, to nie w tym pierwszym momencie. Dopiero później pomyślał, że i on, i Batowski są niemal gotowi biegać za Ewą na czworakach. Ubodło to boleśnie jego dumę. Zaraz jednak musiał przyznać, iż Ewa nie jest tego rodzaju kobietą, którą uszczęśliwia cudze upokorzenie, bardziej już Agnieszka. Pomyślał jeszcze, jak tam jest między nimi, między Andrzejem i Agnieszką. Przypomniał sobie, że rzeczywiście w czasie obrony Agnieszka często spoglądała w jego kierunku, a nie w kierunku męża, który siedział po drugiej stronie sali pod oknem. Po obronie została otoczona przez składających jej gratulacje. Andrzej stał sam. Nie podszedł do żony i ona jakby zapomniała o jego obecności, wyszła z tamtymi. Po drodze zatrzymała się na chwilę. „Dziękuję! – powiedziała ślicznie zarumieniona. – Dziękuję, że pan był, profesorze.” Zaraz za nimi wyszedł Andrzej.

Kiedy miał odjechać spod instytutu, zauważył Batowskiego stojącego w pobliżu, zapatrzonego w ziemię. Zapytał go:

– Podrzucić cię do pracy?

Tamten wsiadł bez słowa.

– Dzielną masz żonę. Nie zdarzyło się w mojej karierze, żeby któraś mając małe dziecko porwała się na doktorat.

– To ja siedziałem z Natalką całymi popołudniami.

Powiedział to po chwili i takim tonem, że nie było wiadomo, czy jest z tego dumny, czy może tego żałuje.

Dzisiejszego popołudnia znowu siedzieli obok. Jedli sernik Aldony.

– Ach, Aldonko! Co za pyszności! – powiedziała Ewa.

Wtedy rozległ się donośny płacz Piotrusia. Natychmiast zerwała się i pobiegła do dziecka. Aldona za nią. Wróciły. Ewa z synkiem w objęciach. Piotruś czoło miał podejrzanie błyszczące.

– Ścigali się na czworakach i Pietrek z rozpędu uderzył czołem w ścianę. Posmarowałam smalcem, żeby nie było guza – wyjaśniła Aldona.

Ewa siedziała z chlipiącym synkiem, mocno go przytulała. Andrzej znowu patrzył na nią zachłannie. Podniosła oczy i napotkała jego wzrok. Być może dzisiaj pierwszy raz. Przez chwilę na siebie spoglądali, opuściła powieki.

– Pójdziemy, Piotreczku, do domu? – zapytała.

Piotruś, jeszcze odrobinę pochlipując, skinął główką.

– Najlepiej choremu zwierzęciu we własnej norze. Skończ, Januszku, kawę. Pojedziemy.

Wyszli szybko. Ewa trzymająca Piotrusia nie musiała się z nikim żegnać. Jechali oboje na tylnym siedzeniu tak cichutko, aż się zaniepokoił.

– Nic mu nie jest? – zapytał tylko po to, żeby usłyszeć jej głos.

– Zaraz będziemy w domu – odpowiedziała.

Przypomniał sobie, co mówiła o chorych zwierzętach. Wszyscy troje umykali do swojej nory. Być może tamci tak samo. Nie mógł nie myśleć o ciężarnej Agnieszce. O tym, jak dokładnie podała mu termin porodu. To nie była informacja dla niego, ale dla Ewy. Dopiero teraz zrozumiał – Agnieszka oznajmiła w ten sposób, że zaszła w ciążę jeszcze przed wypadkiem Tomasza. Andrzej ucałował rękę żony, zależało mu widocznie, żeby Ewa się o tym dowiedziała. Dlaczego jednak zależało na tym Agnieszce? „Dzielna mała” – pomyślał. A zaraz potem: „Głupia mała. Czegóż ona za niego wyszła?” I natychmiast sobie uprzytomnił, że gdyby nie to, Ewa byłaby już z Andrzejem, a on w najlepszym wypadku przyjacielem ich domu. Przypomniał sobie, jak Batowski patrzył na nią z jawną miłością. Nie pomyślał jednak nic o Ewie. Bał się o niej myśleć.

Gdy dojechali do domu, Piotruś już nie pamiętał o przykrym wypadku. Zaczął żałować, że nie zdążył obejrzeć znaczków Leszka.

– Wujku, pokażesz mi, gdzie żyją kajmany?

Usiedli nad atlasem i rozpoczęli daleką, daleką podróż nad Amazonkę. Ewa poszła do siebie. Nie było słychać, żeby się krzątała.

– Chodź, Piotrze, zrobimy kolację.

Potem posłał Piotrusia po matkę. Zaraz przyszła. Spokojna. Uśmiechnęła się na widok przygotowanego posiłku. W czasie jedzenia spytała:

– Naprawdę chciałbyś obejrzeć tę wystawę? Chętnie pójdę jeszcze raz.

Zanim Piotruś usnął, znowu buszował z nim trochę po brazylijskiej puszczy. Wyszedł i zauważył, że Ewy nie ma w łazience ani w kuchni. Otworzył drzwi do dużego pokoju. Stała tam w ciemności przy oknie. Zawahał się, czy wejść. Obróciła się, podeszła, w radiu orkiestra grała tango.

– Zatańczymy? – Położyła mu dłoń na ramieniu.

Nie śmiał jej w tańcu przytulić. Teraz gdy była blisko, pomyślał: „Ona go kocha! Wciąż kocha! A on ją”. Zabolało. – musiał przystanąć. Znów tańczyli. Widział w mroku jej przymknięte powieki. Czuł ciężki kamień serca. A Ewa? Lekki nocny motyl co przysiadł na jego dłoni. Muzyka umilkła. Nie odeszła, nadal stała tuż. Po chwili złożyła głowę na jego ramieniu. Wsparł policzek o pachnące włosy, przygarnął ją, zakołysał – grano walca. Poprosiła:

– Powiedz, że mnie kochasz.

Nie potrafił. Nie był do tego zdolny.

– Nie teraz. Nie dzisiaj.

Poczuł, jak ona, taka do niego ufnie się tuląca, sztywnieje mu w objęciach.