16

Kwiecień rozpoczyna się dniem słonecznym, pełnym nawoływań ptaków.

Rano przybiega do jego pokoju Piotruś.

– Wujku, mamusia cię woła.

Natychmiast wstaje i idzie do kuchni.

– Dzień dobry! Potrzebujesz mnie, Ewelinko?

Ewa zdziwiona podnosi wzrok.

– Prima aprilis! Prima aprilis! – woła Piotruś.

– Ach, ty łobuziaku – mówi Ewa do synka. – Ty primaaprilisowy oszukańcu!

Przeciąga pieszczotliwie dłonią po jasnych lokach dziecka.

– Może was odwieźć?

– Już nie zdążysz. Wychodzimy.

Podchodzi do niego i ogarnia niespodziewanie ramionami.

– Właściwie to cię potrzebuję. Żeby ci powiedzieć „dzień dobry” i „do widzenia”.

Przytula się lekko. Czuje dokładnie przez cienki kreton piżamy jej dłonie na plecach, jej skroń na policzku, odważa się ją przygarnąć. Jego ciało reaguje napięciem. Trzyma ją tak przez chwilę – tuż.

– Mamuniu! Zdejmij mi z wieszaka kurtkę – woła Piotruś.

Odchodzi szybko i po chwili trzaskają drzwi.

Stoi z poczuciem pustki, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno była. Dotyka piersi, brzucha. Robi mu się ich żal, takich przez nią opuszczonych, takich przed chwilą jeszcze świadomych jej bliskości. Wraca prędko pod kołdrę, bo wydaje mu się, że ocali coś z tych intensywnych odczuć, ale rozsypują się w okruchy.

Leży śledząc na ścianie plamę słońca, a potem wspomina pewne czerwcowe upalne popołudnie. Pojechali razem nad zalew. On, Ewa z Tomaszem i Piotruś. Tomasz wyciągnął się obok niego w półcieniu. Ewa z synkiem chlapali się w wodzie. Śledził ich oboje wzrokiem, bardzo do siebie podobnych. „Piękna moja” – mówił do niej w myśli i z czułości omdlewało mu serce. Potem Ewa i Piotruś zaczęli biec w ich kierunku. Piotruś krzyczał: „Ja napadam tatusia! Ja napadam tatusia!” i rzucił się na ojca przytrzymując rozkrzyżowane ręce Tomasza. Ewie jako obiekt ataku pozostał on. Upadła na niego ukośnie, taka trochę mokra, z piersiami na jego piersiach, i przytrzymała mu ręce.

– Nie dajemy się! – krzyknął Tomasz. – Janusz! Pokażemy tym słabym istotom, kim jesteśmy.

Wtedy on ogarnął Ewę ramionami. Trzymał ją tak mocno, że nie mogła drgnąć. Czuł na sobie jej chłodne ciało, delikatne jak złoty atłas. Napięte.

– Puść – powiedziała.

– Ani mi się śni – wycedził przez zaciśnięte zęby.

– Tomek, ratuj!

– Nie – powiedział Tomasz. – Nie igraj z ogniem, kobieto.

Trzymał ją tak przy sercu, co trzepotało oszalałe i wiedział, że nie wypuści za nic, choćby walił się świat.

– Puść, boli – poskarżyła się żałośnie.

Puścił natychmiast. Odwrócił się nosem do koca. Ewa odeszła obrażona na niego i na Tomasza, że jej nie bronił. Za nią pobiegł Piotruś.

– Cóż to za straszne istoty – powiedział Tomasz. – Robią z nami, co tylko chcą.

Potem już leżeli cicho. Wreszcie poszli się kąpać. Woda była bardzo ciepła i słońce jeszcze stało wysoko…

Jedząc śniadanie przypomina sobie urodzinowe przyjęcie Piotrusia. Uroczystość wypadła nader okazale. Po południu zeszli się liczni goście. Pięcioro kolegów z przedszkola, Leszek Thylman z matką, Lisowscy i Paweł Korczyński, który natychmiast objął przywództwo w grupie dziecięcej. Panie donosiły smakołyki i picie. Jemu do pokoju wsadzono Lisowskiego razem z herbatą i porcjami urodzinowego tortu. „Jedzcie, pijcie i nie przeszkadzajcie.” Komentowali z Jerzym polityczne wydarzenia i nasłuchiwali radosnego rozgwaru.

– Teraz kiedy umarł, żal mi go. Mógł człowiek pożyć jeszcze kilkanaście lat. Nacieszyć się synem – powiedział nagle Lisowski. – Nie ma Ewa szczęścia do swoich mężczyzn.

Nic nie odrzekł. Wszak i on był jednym z jej mężczyzn. No, prawie. Nie był pewny, czy uwaga nie dotyczy także jego osoby. Jerzy się zreflektował.

– Dobrze, że przynajmniej pan tu jest, profesorze. Że nie jest sama z dzieckiem. To jednak bardzo ciężko dla kobiety.

– Tak – powiedział. – Piotr mnie chyba lubi. I ja go lubię. To naprawdę mądry chłopiec.

– A matki pan nie lubi? – zapytał Lisowski. Jego twarz, cała w piegi, rozjaśniła się życzliwym uśmiechem.

– Lubię – odpowiedział i podniósł szklankę do ust.

Nieco później zadzwonił telefon. Odebrał. To był Batowski. Prosił Piotrusia. Zawołał więc solenizanta, który przyszedł, przyjął życzenia i odłożył słuchawkę. Ale Ewa, jakby wiedziona instynktem, już była obok i pytała:

– Kto to, Piotruniu? Kto ci złożył życzenia?

– Tatuś Natalki – powiedział Piotruś. – Życzył mi, żebym urósł taki mądry i tak dobry jak nasz tatuś.

Pobiegł do pokoju. Odchodząc zostawił Ewę stojącą z bezsilnie opuszczonymi rękoma. Może żałowała, że to nie ona podniosła słuchawkę.

Potem jeszcze widział jak Ewa z Pawłem, Aldonką i dziećmi tańczyli lambadę. Paweł zaraz zamienił taniec w pełną fantazji zabawę. Dzieci zachwycone nie dawały mu chwili spokoju. W końcu Ewa musiała Pawła uprowadzić do jego pokoju, ukryć go tu, żeby nieco odpoczął. Nie na wiele się to zdało, bo zaraz przybiegli Piotruś i Anetka.

– Chodź, Pawełku – prosili patrząc przymilnie Korczyńskiemu w oczy.

Ostatni goście wyszli późno. Zaproponował, że przypilnuje w kąpieli Piotrusia, bo widział, że Ewa jest bardzo znużona. Poszli wkrótce spać.

A dzisiaj? Nie musiała przecież zrobić tego, co zrobiła. Trzeba przynieść zakupy. Wraca do domu z pełną siatką i wiązanką mocno pachnących narcyzów. Stawia je w kuchni na stole, bledziuteńkozielonawe o złotych oczach. Dziś po południu ma w instytucie konsultacje. Wróci dopiero wieczorem. A ona? Może będzie na niego czekała? Może powie: „Zatańczmy”, albo: „Powiedz, że mnie kochasz” i on weźmie ją w ramiona. „Kocham cię! Życie moje! Moje szczęście!” Ale już po chwili jest niezadowolony, chciałby powiedzieć coś mniej oklepanego, jakieś takie słowa tylko dla niej, nic mu jednak do głowy nie przychodzi.

Dwa dni później Ewa wraca z pracy z naręczem palm przyniesionych do wydziału przez jedną z artystek ludowych.

– Pozawozimy na cmentarze. Pojedziesz do Puław?

– A ty byś pojechała? – pyta wzruszony.

– Ależ tak. I zabierzemy Piotrusia..

W niedzielę odwiedzają swoich zmarłych pozostawiając na grobach palmy i znicze. „Tomek, pomóż mi” – prosi. „Mamo, pomóż mi” – prosi. Nie sprawia mu to ulgi. Wszystkie nadzieje w ciągu ostatnich trzech wieczorów znowu się rozsypały. Jest mu życzliwa i – tylko życzliwa. Nic ponadto.

Tydzień przedświątecznych przygotowań i uroczystym biciem dzwonów zaczyna się Niedziela Wielkanocna.

– Pójdziemy do kościoła? – pyta przy śniadaniu Piotruś.

– Możemy iść, Piotreczku. A ty, Januszku, pójdziesz?

– Pójdę. – „Gdzie tylko chcesz, pójdę z tobą” – myśli.

Idą więc razem do kościoła. Do katedry, bo Ewa uważa, że skoro już się wybrali, niech Piotruś pobędzie z pięknem tego wnętrza zdobionego barokowymi freskami, niech posłucha gry na dobrych organach. A kiedy wracają i synek pobiegł przodem, ona nagle mówi:

– Zgodnie z prawami kościoła wciąż jestem żoną Zygmunta Szeligi. A Piotruś jest poczęty w grzechu i cudzołóstwie i oboje nadajemy się tylko do piekła. Tomek oczywiście też. To dopiero mnie śmieszy. Wyobrażasz sobie Tomka w piekle? Nie znałam człowieka lepszego niż on.

Koło zamku spotykają Korczyńskiego. Ewa bierze go pod rękę.

– Chodź, Pawełku. Wszeteczna kobieta zabiera cię na obiad.

– Co znowu nabroiłaś? – pyta „bardzo zgorszony” Korczyński.

– Poczęłam w grzechu śmiertelnym dziecię płci męskiej. Mam też na sumieniu parę innych śmiertelnych grzechów. Janusz to już zupełnie nie chce mieć ze mną do czynienia. Nie zbliża się do mnie na odległość mniejszą niż trzydzieści centymetrów.

– To rzeczywiście śmiertelny grzech – kiwa głową Paweł.

Niby to nie zwracają na Matuszewskiego uwagi, a on oburzony, z ciemnym rumieńcem na twarzy, zostaje w tyle z Piotrusiem, żeby nie słyszeć. „Jak ona tak może!” – myśli. Zepsuła mu ten pogodny świąteczny dzień, o którym sądził, że będzie jednym z tych szczęśliwych.

Po powrocie zaszywa się w swoim pokoju i siedzi tam czekając, aż Piotruś przyjdzie zawołać go na obiad. Przychodzi ona. Czubeczkami palców pieszczotliwie przeciąga po jego ramieniu.

– Przepraszam.

Bierze te palce, przytula do policzka, potem ostrożnie do ust.

– Już nałożone, Januszku. Ostygnie.

Idą trzymając się za ręce. Dopiero za progiem puszcza jej dłoń.

Stół nakryty w dużym pokoju, świątecznie, białym obrusem. Na środku z lukrowaną babką, pęczkiem borówek i barankiem. Z talerzykiem kolorowych pisanek, które Ewa z Piotrusiem malowali wczoraj cierpliwie. Paweł ostrożnie nalewa wino. Siadają i Ewa podnosi kieliszek.

– Chrystus zmartwychwstał! – mówi jasnym, spokojnym głosem.

I w tym momencie przez okno wbiega do pokoju smuga słońca, wieszcząc spokój i radość.

To wydarza się cztery godziny później, kiedy już zapadł mrok. Ewa prosi Pawła, żeby zagrał. Kładzie się jak zwykle na wersalce, a kiedy Janusz chce zająć miejsce na fotelu, wyciąga rękę.

– Chodź. Usiądź tutaj. Położę sobie głowę na twoich kolanach.

Po chwili siedzi czując przez materiał ciepło jej policzka i wspartą na kolanie lekką dłoń. A kiedy Paweł zaczyna grać, powoli wplątuje palce w polśniewającą w mroku przędzę jej włosów i pogrąża się w oceanie najtkliwszych doznań. Aż do momentu kiedy Ewa przekręca się na wznak i przytula skroń do jego podbrzusza. Wtedy przyczajone w nim zwierzę spręża się do skoku. Ewa musi czuć policzkiem tę nagle stwardniałą wypukłość. Nie okazuje tego. Nadal leży spokojnie zasłuchana w granie Pawła, indiańską melodię tęskną i dziką, a on tak pragnie tej kobiety, że każda cząstka jego ciała drga jak płomień na wietrze. „Jeszcze chwila i zacznę krzyczeć – myśli przerażony. – Co się ze mną dzieje?!” Gdyby Paweł przestał grać, byłby uratowany. Korczyński jednak gra nadal z pasją, z zapamiętaniem. Chwyta więc głowę Ewy w obie dłonie, mocno przytula i zapada w zawrotną ciemność, w szczelinę na pół pękniętego świata, wydając bolesny jęk-westchnienie.

Zapada cisza. Paweł zaczyna chować do pokrowca gitarę. A on siedzi bezsilny, z porażającą świadomością, że musi stąd wyjść, zanim zapalą światło. Że musi natychmiast wyjść. Ewa zabiera głowę z jego kolan. Z największym trudem wstaje i idzie zataczając się jak pijany. Zanim Korczyński zapali kinkiet, udaje mu się osiągnąć drzwi.

Przychodzi Piotruś wołać go na kolację. On jednak nie podnosi się z tapczanu. Czuje się tak upokorzony, skompromitowany, nieszczęśliwy, że znowu nie potrafi spojrzeć Ewie w twarz.

***

– Janusz, chcesz mnie za żonę?

Jej słowa docierają do niego powoli, a w miarę jak docierają, twarz Matuszewskiego blednie, pokrywa się drobnymi kropelkami potu. Opiera głowę o ścianę. I Ewa, która po śmierci Tomasza wciąż jest uczulona na objawy złego samopoczucia, patrzy na niego z przerażeniem.

– Janusz! – woła – co tobie? Janusz!

– Coś do mnie mówiłaś? – pyta po chwili.

– Tak. Jak się czujesz?

– Wcześniej.

– Pytałam, czy chcesz mnie za żonę – mówi daleko ciszej, przestraszona jego reakcją.

A kiedy on nadal siedzi milcząc, dodaje szybko:

– Nie musisz zaraz odpowiadać. Mamy czas. Mamy dużo czasu. Idź się położyć. Może ci podać jakieś lekarstwo?

– Nie trzeba.

– Więc idź się położyć. Ja też się położę. Już późno.

On jednak siedzi nadal bez ruchu. Słychać szum windy i spadające z kranu krople. Wreszcie mówi:

– Kiedyś, dawno, Tomek do mnie powiedział: „Ona nie jest ani Ewą, ani Eweliną tylko Złotą Boginką, która pozwala się kochać”.

Na to Ewa, wciąż jeszcze trochę przestraszona, ale i wzruszona:

– Tak. Pozwalałam mu się kochać. A on z tego przyzwolenia korzystał jak mężczyzna.

– Nie jestem Tomkiem.

– Nie. Nie jesteś. Jesteś sobą. A ja nie potrafię znaleźć do ciebie drogi. Cokolwiek zrobię, wszystko jest źle. Więc pomyślałam, że jeśli zechcesz, zostanę twoją żoną. Że może to będzie dla ciebie dość. Może wtedy nie będziesz się wahał wyciągać po mnie rąk.

Matuszewski nadal milczy, więc pyta:

– To ciągle wydaje ci się mało? Leżę wieczorami i czuję, że na mnie czekasz. Potem myślę – jeżeli tam pójdę i nie uda się nam tak, jak za pierwszym razem, zacznie mi się wyprowadzać. Czy wiesz, jaka ja byłam przerażona, kiedy zauważyłam, że się wyprowadzasz i jaka szczęśliwa, że zostałeś?

– Już nigdy czegoś takiego nie zrobię. Bądź pewna.

– I to wszystko, co masz mi do powiedzenia? – A kiedy on milczy. – Boisz się, że za złoto zechcę ci płacić fałszywą monetą?

Twarz Matuszewskiego oblewa się szkarłatem.

– Nic od ciebie nie chcę – mówi prędko.

– Tym gorzej dla mnie. I dla ciebie. Bo czegokolwiek byś chciał, otrzymałbyś.

– Jak to?

– Ja, kobieta, chcę się oddać tobie, mężczyźnie. Twojej miłości. Twojemu pragnieniu. Twoim ramionom. Ale ty – niczego ode mnie nie chcesz. Czy zdajesz sobie sprawę, w jakiej głupiej jestem sytuacji?

Uśmiecha się i Matuszewskiego aż dusi w gardle.

– Śmiejesz się ze mnie?

– Raczej z siebie. Nie sądziłam, że będę kiedyś prosiła mężczyznę, żeby zechciał okazać mi miłość.

– I po cóż ci moja miłość! – wybucha. – Przecież mnie nie kochasz!

Ewa przez chwilę milczy.

– Nawet gdybym powiedziała „kocham”, nie uwierzyłbyś, bo nie chcesz wierzyć. Niech więc zostanie, jak jest – mówi bezradna. – Chodźmy spać.

Zostawia go tak siedzącego przy stole i potem się niepokoi, póki on nie pójdzie nareszcie do łazienki i do swojego łóżka. Myśli, że od wszystkich swoich mężczyzn oczekiwała, żeby ją obdarzali. Tego – sama chce obdarzać. On jednak się broni. Broni się przed sobą i przed nią. Broni się przed miłością. Chciałaby go przygarnąć, otulić, żeby zaznał w jej ramionach radości, ulgi i spokoju, a on szarpie się boleśnie, nie dowierza jej uczuciom, jej pragnieniu, żeby mu było jak najlepiej z nią i z Piotrusiem. Dlaczego tak trudno mu być szczęśliwym? Niewiele już mają czasu. „Proszę cię, proszę!” – przemawia do niego myślą z sercem zatopionym w tkliwości. Zasypia.

Matuszewski nie śpi. Leży pełen krzyków, protestu, szlochów. Zbuntowany przeciwko własnemu starzejącemu się ciału – czym ją obdarzy? – świadomy, że niczego tak nie pragnie, jak mieć ją za żonę – tę swoją wielką miłość, jedyne marzenie, jego wszystko co najważniejsze w życiu i na całym świecie – broni się, bo musi ulec jej życzeniu, które naprawdę jest jego jedynym życzeniem. Ona to odgadła i zapytała: „Chcesz?”, a jemu pozostaje ulec. Zgodnie z prawdą powiedzieć: „Chcę! Chcę! Chcę cię za żonę, życie mojego życia!” Wicher radości zaczyna nim szarpać. Niesie go, niesie po nocnym chmurnym niebie. Fruną wysoko, gdzie pełno gwiazd. Frunie trzymając ją za rękę, kobietę o imieniu Ewelina i włosach jak światło księżyca, o oczach pełnych tkliwości, życie swojego życia, wciąż wyżej i wyżej.

***

Nosi w sobie tę radość przez całe cztery dni. I przez ten czas rozrasta się ona w poszumne kwitnące drzewo. Czuje się nagle silny. Zdolny, do czego wcześniej nie był zdolny. Zaczyna Ewę witać czułym uśmiechem. A ona odpowiada uśmiechem odrobinę niepewnym, powściągliwym, na granicy radości – ma w pamięci wszystkie jego dotychczasowe niespodziewane ucieczki.

We środę kupuje odurzająco pachnącą wiązankę czerwonych frezji i podjeżdża po Ewę do pracy. Otwiera śmiało przed nią drzwiczki samochodu, mimo że idzie z Markiem, i ona wsiada. Przytula w podzięce policzek do jego ramienia, bierze kwiaty, by trzymać je w leżących na kolanach dłoniach. Jej złotawe palce zaplątane w ciemną czerwień frezji, oświetlone ukośnie przez słońce, wyglądają jak fragment secesyjnego witrażu, tak piękne, że aż wzruszające. Zerka na jej profil, czysty, spokojny, na policzek wyzłocony wiosennym słońcem, wypukłość warg kryjącą w sobie zapowiedź rozkoszy. Jeszcze ich nie całował, a ileż razy czuł ich dotknięcie na swoich wargach, ileż razy składał na nich pocałunki myślą i oczyma przez ostatnie cztery i pół roku. Jest w nim siła i pewność siebie płynąca z coraz bujniej rozkwitającej radości i kiedy w końcu po odebraniu z przedszkola Piotrusia i zrobieniu zakupów docierają do domu, kiedy po rozebraniu się i pochowaniu wszystkiego na miejsce Ewa wstawia do wazonu frezje i niesie kwiaty do pokoju, idzie za nią i tu, stojącą na środku, bierze w ramiona.

– Chcę, żebyś była moją żoną! – mówi. – Niczego na świecie nigdy tak nie pragnąłem jak tego, żebyś była moją żoną.

– I ja chcę ciebie za męża! – Rumieniec zabarwia jej policzki. – Więc już jesteśmy małżeństwem – stwierdza po chwili.

– Formalnie jeszcze nie. – Uśmiecha się do niej czule.

– Ach, formalnie… Żeby nikogo nie zgorszyć, powinniśmy zarejestrować nasz związek dopiero w październiku i pewnie tak zrobimy. Dla mnie przecież ważniejsze jest, cośmy przed chwilą sobie powiedzieli. Jeżeli naprawdę chcesz mnie za żonę, to mnie masz. Już jestem twoja. Od zaraz. Nie chcę czekać. – Przytula się do niego. – Będziesz moim mężem od dzisiaj?

– Jeśli chcesz…

Ujmuje w obie dłonie jej głowę, patrzy w pełne złocistych iskier oczy, na wargi rozchylone, oczekujące, dotyka ich ustami, pierwszy raz, tak lekko, jak to tylko możliwe.

– Kochana moja – tchnie.

I potem już śmielej próbuje odnaleźć ich kształt, zapach, smak. Odnajduje drżącą uległość, słodkawą wilgotność.

– Kochana moja!

Wpada do pokoju Piotruś.

– Woda się gotuje! Jestem strasznie głodny na sernik i ptysia.

Kupili po drodze ciastka. Trzeba pójść, zrobić herbatę. Przynoszą to wszystko do pokoju na stolik. Jeszcze Ewa nastawia „Romea i Julię” Prokofiewa i nalewa w kieliszki wina.

– To nasza uczta weselna – mówi.

Wznoszą toast.

– Za nasze przyszłe szczęście!

Znowu podaje mu wilgotne od wina usta.

– Co się tak całujecie? – pyta podejrzliwie Piotruś.

– Dzisiaj nasze święto, syneczku. Pocałuj nas i ty.

– Ech tam – mówi Piotruś. – Potem. Teraz jestem cały zalepiony kremem. Kiedy w końcu pojedziemy do zoo. Już drzewa kwitną.

– W przyszłą niedzielę, jeśli nie zepsuje się pogoda. To już będzie maj.

Idą na spacer. Piotruś na rowerze. A oni obok siebie. Przysiadają na ławce. Ewa wsuwa palce w bezpieczne gniazdo jego dłoni.

– Pierwszy raz dzisiaj mnie pocałowałeś – uśmiecha się zapatrzona w zdobne wieczornymi ptakami niebo.

– Tak. W dniu dwudziestego czwartego kwietnia. W dniu, w którym wzięłaś mnie sobie za męża.

Wzruszenie tamuje mu głos.

– Dobrze nam będzie razem – mówi ona.

Potem już szybko zapada wieczór. Nadchodzi noc. Ewa czeka na jego tapczanie – złocista, chłodna, naga. Okrywa ją własnym ciałem i czuje dokładnie tę jej złocistość, chłód i nagość. Miłośnie ku niemu się otwiera, a on wchodzi w nią precyzyjnym, mocnym ruchem – aż wydaje krzyk bólu – sięga jej dna. Swoim twardym bezlitosnym narzędziem uderza z pasją w delikatną przegrodę.

I ona zaczyna mu się zapodziewać, zapadać, odfruwać w dalekie światy.

Chce podążyć za nią. A stacza się we własną i tylko własną – ciemność.