20

Do Lublina wracają w trzeciej dekadzie sierpnia z siedemnastoma butelkami soku i materiałem na ślubną suknię. Jest to piękny mięsisty krepon w kolorze jasnoniebieskim, nieco przygaszonym, jak niebo zasnute poranną mgłą. W pracy, jak zwykle po urlopie, czeka szereg pilnych spraw. Piotruś z entuzjazmem udaje się do przedszkola. Wraca triumfujący. Mówi:

– Oni nie chcieli wierzyć, że przyprowadzałem z pastwiska krowę i że nosiłem na rękach maleńką świneczkę.

Dwa dni po powrocie pojawia się Korczyński. Przynosi Ewie swój tomik wydany w oficynie Wojewódzkiego Domu Kultury jako poplon konkursu poetyckiego.

– To dla ciebie, Księżniczko.

Podaje tomik i różę, zapewne urwaną z kwietnika pod blokiem. Okładkę projektowała Thylmanowa. Przedstawia mężczyznę w obszernym płaszczu, stojącego tyłem z rozłożonymi rękami, z głową wspartą o ścianę. Kreska lekka, nerwowa. Tytuł: „Jedna łza”.

Ewa zabiera książkę i idzie do kuchni. Janusz zastaje ją tam później z twarzą mokrą od łez. Na jego widok zrywa się, nalewa herbatę.

– Zabierz – mówi – zrobię jeszcze Pawełkowi kanapki.

Po chwili wraca, stawia talerzyk z kanapkami na stoliku i przysiadłszy na poręczy Pawłowego fotela przygarnia głowę Korczyńskiego do piersi.

– Tak się cieszę! – mówi. Opiera policzek o jego ciemne włosy.

Zanim fala zazdrości zdąży w sercu Matuszewskiego zmienić się w nienawiść, Ewa odchodzi, zajmuje miejsce obok niego. Widać teraz zmieszaną, wzruszoną twarz Pawła. A ona siedzi i przez cały czas trzyma na kolanach jego wiersze, jakby się nie chciała z nimi rozstać. „Tam przynajmniej żadnego z nich nie było – myśli Matuszewski. – Jutro pewnie pojawi się Łukasz, a pojutrze… A potem wszyscy się dowiedzą, że jest jego żoną i nie mają prawa… Do czego? Przychodzić tu?”

– Będziesz moim świadkiem na ślubie, Srebrna Strzało?

Informuje Pawła o ich zamiarze, bo niech Korczyński nie myśli, że jeśli przytuliła jego głowę…

– Kiedyż to?

Paweł zwraca się do Ewy. Widać nie ma wątpliwości, kto jest wybranką.

– Dopiero siedemnastego października. Jeszcze nie gotowa ślubna sukienka. – Potem prosi: – Zagrasz mi, Pawełku, jak zjesz?

– Zagram, Księżniczko.

Nie nazwał jej Kropelką Rosy. Nie podchwycił zaproponowanej przez Matuszewskiego konwencji.

– Dziękuję za zaszczytną propozycję, profesorze – mówi do Janusza.

– Moglibyście zacząć mówić sobie po imieniu – wtrąca Ewa.

– Mężczyźni powinni spełniać życzenia kobiet. – W tonie Janusza zaledwie cień ironii. – Pozwolisz, że przyniosę na tę okazję wino?

***

Do Thylmanów jadą kilka dni później. Muszą załatwić dwie ważne sprawy. Pierwsza to poprosić Aldonę na świadka (wszak to ona przyprowadziła Janusza jako lokatora). Druga – zapewnić jej udział w zaprojektowaniu i uszyciu ślubnej sukienki. Aldona nie wygląda na zaskoczoną. Przecież już przed wakacjami nietrudno było zauważyć, na co się zanosi.

– Przyniosłaś materiał? Jakiż piękny! Gdzie ci się udało kupić?

Rozkłada kupon, narzuca na przyjaciółkę i za pomocą kilku zręcznych ruchów i kilku szpilek drapuje go tak przemyślnie, że jest już niemal suknią.

– Jak się wam podoba panna młoda? – pyta Janusza i Michała.

Obaj pełni uznania. Właściwie – Janusz zachwytu i głębokiego wzruszenia.

– Tak. Dobry materiał sam się układa – mówi Aldona. – Zrobimy z tego piękną rzecz. Koktajlową, prawda? – zwraca się do Ewy.

– Chyba tak. Przyda się jeszcze na kilka innych okazji.

Aldona składa materiał.

– Na razie napijemy się kawy. Chodź, Ewulka. Pokrajesz ciasto i pogadamy o fasonie.

Idą obie do kuchni.

– Nie boisz się? – pyta Matuszewskiego Michał.

– Czego? – A przecież się domyśla.

– Że ona ciągle taka piękna.

– I Aldonka jest piękną kobietą.

– Ba, Aldonka! – Jest w tym głębokie przekonanie o absolutnej wyjątkowości żony.

Matuszewski zdaje sobie sprawę, że Michał go przejrzał. Gdzieś tam, w najdalszym zakątku serca rzeczywiście przycupnął maleńki kostropaty straszek. Ale za nic się do tego Michałowi nie przyzna. Wystarczy zresztą jeden uśmiech Ewy, jeden jej pocałunek, żeby straszek przywarował jak kopnięty psiak. „Przecież Michał nie wie, że już od czterech miesięcy ona jest moją żoną.”

Wracają panie z poczęstunkiem. Rozmowa toczy się na temat wakacji. Thylmanowie spędzili lato w Krasnobrodzie. Zabrali z sobą Natalkę, żeby nieco ulżyć Agnieszce. Ale dziewczynka wytrzymała tylko dwa tygodnie. Bardzo tęskniła za rodzicami i kiedy ojciec przyjechał ją odwiedzić, już nie dała się od niego oderwać, musiał ją zabrać do domu. „Po cóż ona o tym opowiada? – myśli Matuszewski. – Czy to złośliwość czy głupota?” Straszek wychynął ze swojego zakątka. Aldona jednak wie, co robi. Powiedziała tyle ile trzeba i tak jak trzeba, i więcej do tematu nie wróci.

– Kto będzie drugim świadkiem? – pyta. – Powinnam się i do niego dostosować strojem.

– To będzie dość trudno, bo to Paweł Korczyński – śmieje się Ewa. – Trzeba by jakoś go ubrać. Mam dwa garnitury po Zygmuncie, ale zupełnie sobie nie wyobrażam Pawła w garniturze.

– Zamiast sobie wyobrażać, prościej jest przymierzyć. Ale to rzeczywiście kłopot – mówi zmartwiona Aldonka.

Potem bierze papier i zaczyna szkicować. Nie jest zadowolona.

– Spróbuję wieczorem. Wtedy mi idzie najlepiej. – Podnosi filiżankę. Serdecznie uśmiecha się do Ewy. – Więc za pięć tygodni będziesz profesorową Matuszewską?

– Ach, nie! Ja nie zmienię nazwiska. Nie chcę, żeby Piotruś nosił inne nazwisko niż matka. A poza tym, ile razy można zmieniać?

Już wcześniej to uzgodnili. Janusz uznał jej argumentację. Jednak urażona ambicja doskwiera.

– Możesz przecież być Eweliną FurtakMatuszewską.

– To jest pomysł! Tyle że strasznie dużo pisania. Za to brzmi niebywale dostojnie. Co ty na to? – zwraca się do Janusza.

– Jako człowiek dostojny powinienem mieć niebywale dostojną żonę.

Pochyla się, całuje jej dłoń, żeby ukryć radosny uśmiech. Jest wdzięczny Aldonie. Sam krępował się to Ewie zaproponować, skoro chciała zostać przy nazwisku Tomasza. Myśli, że wszystko się powoli rozwiązuje, pomyślnie układa i wkrótce pozostanie mu tylko – być szczęśliwym. Wie oczywiście, że nie jest to możliwe. Nie ma idealnego szczęścia. Musiałoby się życie zatrzymać jak kadr z filmowym happy endem, a ono przecież pobiegnie dalej i dalej, aż do nieuchronnego końca. Znalazł sobie czas na podobne myśli! Zwarzyło to jego poprzednią radość. „Osiągnąłem w ten sposób uczuciową równowagę” – kpi z samego siebie.

Przybiegają Leszek z Piotrusiem.

– Mamuniu! powiedz mu, ile ja zebrałem jeżyn. No, powiedz mu.

– Strasznie dużo – mówi Ewa. – Dwanaście garnuszków.

Przywieźli Thylmanom w podarunku butelkę jeżynowego soku.

– Masz coś srebrnego na szyję? – pyta Ewę Aldona. Widać nurtuje ją przez cały czas myśl o ślubnym ubiorze przyjaciółki.

Zrobiło się późno. Czas się pożegnać. Do kierownicy „mustanga”, jak zaczęli ostatnio nazywać swój samochód, siada Ewa.

***

Sprzątanie, pranie, szycie sukni, zakupy…

W sobotę jedenastego września rocznica śmierci Tomasza. Jadą na cmentarz razem z Korczyńskim. Paweł zabiera gitarę Tomasza. Niosą naręcza kwiatów. Na grobie zastają płonącą lampkę i czerwony goździk. Kto przyszedł tak wcześnie rano? Pamiętał o rocznicy? Po chwili grób tonie w kwiatach. Migocą płomienie zniczy. A wśród nich ten jeden samotny, który Ewa pozostawiła na dawnym miejscu. Pogoda równie piękna jak rok temu, można usiadłszy na ławce pogrążyć się we wspomnieniach. To zaledwie rok. Aż rok! Matuszewski zaczyna rozmawiać z przyjacielem, jak zawsze kiedy jest u jego grobu. „Tomek, ja wiem, to ty mi ją oddałeś. Będę jej strzegł jak skarbu. Zrobię wszystko co możliwe, żeby Piotrusia wychować na mądrego i dobrego człowieka. Żeby nie zapomniał swojego ojca.” I nagle domyśla się, kto przyszedł wcześniej od nich na grób Tomasza. I wie, że Ewa także się tego domyśliła.

Korczyński zaczyna grać. Można słuchając muzyki umknąć złym myślom. W pewnym momencie Janusz się orientuje, że jest to utwór Tomasza, skomponowany niegdyś dla Ewy. Ewa go nagrała i pieczołowicie przechowuje. Paweł najwidoczniej zna go i pamięta, skoro teraz gra Ewie tę Tomkową miłość. „Nie powinien” – myśli Matuszewski. Zerka w bok. Po twarzy Ewy spływają szybkie ciche łzy, podobnie jak przed rokiem. Piotruś próbuje zapalić dwa znicze, które zgasił wiatr. Przykucnął przy grobie wzruszająco malutki. Jego dwoje najbliższych.

– Zaczekajcie tutaj – prosi Ewa. – Pójdę z Piotruśkiem do Kasi.

Janusz z Pawłem zostają przy grobie Tomasza. I profesor jest przekonany, że tamten zaraz powie jakieś wyjątkowo ważkie, warte szczególnej uwagi słowa. Czeka na to niecierpliwie i doznaje rozczarowania, bo Paweł nic takiego nie mówi. Trzyma na kolanach gitarę i wpatrzony w instrument szczypie jedną strunę, a potem, od niechcenia zauważa:

– Ta struna może wkrótce pęknąć. Trzeba by ją wymienić.

A kiedy Ewa wraca, pokazuje jej nadwątlone miejsce.

– Pójdziemy już – proponuje ona. – Piotruś zaraz musi iść spać. Jutro niedziela, możemy znowu przyjechać zapalić znicze.

***

– Ewa, chcę cię prosić o przysługę – mówi Marek Wójcik. – Pojedź za mnie do Warszawy na dwudniową naradę (wtorek, środa). Szefowi widać nie chce się jechać i raczył delegować mnie. A ja jestem po uszy zaplątany w organizację czwartkowej manifestacji ekologicznej. Absolutnie nie mogę sobie pozwolić na dwudniowy wyjazd.

– Myślisz, że szef się zgodzi?

– Powiedział: „Niech pan znajdzie zastępstwo, będzie pan wolny.” Obszedłem już wszystkie dziewczyny. Pani Ryczkowa opiekuje się po południu wnuczętami. Do Haliny zadzwoniono właśnie z przedszkola, że dziecko chore, a Ala umówiła się na „randkę swego życia”. Tylko ty możesz mnie uratować.

– Muszę zapytać Janusza, czy będzie mógł zostać z Piotrusiem.

Poczuwa się do pomocy. Marek niejednokrotnie pomagał jej w różnych sprawach. Nawet ostatnio to dzięki niemu mogła wziąć dłuższy urlop, bo zgodził się odpowiednio przesunąć swój.

I tak we wtorek rano Ewa wyrusza ekspresem do stolicy. W przedziale dwóch studentów, co jadą na poprawkowy egzamin obłożeni skryptami, pani koło sześćdziesiątki z nadmiarem bagażu i dziesięcioletnią wnuczką oraz łysawy pan w średnim wieku z zainteresowaniem zerkający na Ewę. „Zbliżamy się do stacji Puławy…” „Zbliżamy się do stacji Dęblin. Wysiadających z pociągu prosimy o zwrócenie uwagi na bagaż i rzeczy osobiste” – informuje podróżnych przez głośniki nieco sepleniący baryton. Szyk! Europa! Teraz już do stolicy naprawdę niedaleko. Na dworcu Ewa spotyka kierownika wydziału kultury z Zamościa i już razem z nim dociera do ministerstwa. Pan kierownik Krasowski Ewy nie odstępuje. Usiłuje za wszelką cenę być dowcipny i rzeczywiście, niektóre jego uwagi są dość celne, rozpraszają nieco nudę obrad. Obiad w stołówce ministerialnej, a po obiedzie dyskusja, jeszcze mniej ciekawa niż dopołudniowe wystąpienia. Ewa próbuje notować, co najważniejsze. W końcu jest na tyle znużona, że z niecierpliwością czeka końca. Chętnym organizatorzy proponują na wieczór bilety do „Ateneum”, ona jednak wcześniej umówiła się telefonicznie, że wpadnie do Jadzi i Mirka Szeligów, bratowej i brata jej pierwszego męża, Zygmunta, z którymi pozostała serdecznie zaprzyjaźniona. Nocować ma w hotelu „Forum”. Pan kierownik Krasowski rozczarowany, bo jego skierowano do „Stolicy”. Być może żywił nadzieję, że spędzą razem wesoły wieczór.

Kiedy jednak Ewa dociera do Szeligów, zaczyna żałować rezygnacji z teatru. Trwa tu rodzinna awantura, której głównym obiektem jest ich siedemnastoletnia córka Dorota. Ewa nie może się zorientować, o co chodzi.

– Niech się ciocia nie wtrąca! – krzyczy Dorka, kiedy próbuje delikatnie interweniować.

Mimo jej obecności tornado nie ustaje, wycofuje się więc bąkając, że lepiej wpadnie innym razem.

Wieczór jest ciepły. Postanawia pójść do hotelu na piechotę. Pooglądać wystawy. Może wypatrzy coś dla swoich mężczyzn. Co oni tam robią tacy przez nią osieroceni? Już pewnie są po kolacji. Czuje głód. Liczyła na poczęstunek u Szeligów. Wstępuje do małej cukierenki, gdzie do herbaty wyjątkowo pozwala sobie na sernik i bajaderkę. Ogarnia ją przedziwny nastrój zagubienia w obcym mieście, wyobcowania. Znowu idzie samotna ulicą. Światło latarń nieco rozjaśnia mrok. Przejeżdża z głośnym hurkotem jasno oświetlony tramwaj. Wystawy, za dnia ożywione, wabiące przechodniów, teraz zastygły pogrążone w chłodne zamyślenie. Wzrok Ewy pada na krawat w błękitne, szare i kremowe ukośne pasy. To błękit identyczny z błękitem jej przyszłej ślubnej sukni. Jutro ten krawat kupi. Chciałaby wracać już do Lublina. Następny dzień przeznaczono na spotkanie z przedstawicielami związków twórczych. Może będzie nieco ciekawszy? Wypatrzenie krawata zdecydowanie poprawiło jej nastrój. Zaczyna iść lekkim sprężystym krokiem i wkrótce jest w hotelu.

Załatwia w recepcji formalności, po czym, trzymając w ręku klucz, wraz z kilku innymi osobami wsiada do windy. Zanim drzwi się zatrzasną, w ostatnim momencie tej samej windy dopada – Andrzej Batowski. Ewa spostrzega jego nagle zaskoczoną i zaraz pobladłą twarz. Opuszcza szybko powieki, odgradza się nimi od rzeczywistości. Winda jedzie, przystaje, znowu rusza – ktoś z niej wysiada, ktoś wsiada – a ona stoi z mocno zatulonymi oczyma, zdrętwiała, bez możliwości wydobycia głosu, wsparta o ścianę, bo jeśli da krok – jest pewna – załamią się jej osłabłe kolana, runie uderzając głową o metalowe okucie drzwi, więc wszystko co może zrobić, to tak stać zaciskając powieki. Winda zaczyna zjeżdżać z powrotem w dół i nagły potworny strach, że on wysiadł! odszedł! że kiedy otworzy oczy, już go nie zobaczy! Chęć ogromnego płaczu! I wtedy on – bierze ją za rękę. Mocno, kurczowo splatają się ich palce. Winda jedzie, przystaje, znowu rusza – ktoś z niej wysiada, ktoś wsiada – a oni stoją trzymając się za ręce. Ewa nie zdaje sobie sprawy z upływu czasu. Nie wie, ile razy winda wjeżdża na górę i zjeżdża w dół. W końcu przecież wychodzą. Idą długim hotelowym korytarzem, nadal z mocno splecionymi palcami, i dopiero kiedy stają przed drzwiami z numerem 726, on puszcza na moment jej dłoń, żeby przekręcić w zamku klucz, po czym ujmuje ją ponownie, i wprowadza Ewę w niezupełny mrok pokoju.

Stoją – dwoje zaklętych. „Zło–ty–Ptasz–ku!–Zło–ty–Ptasz–ku!” – to stuka jego serce. Światło kinkietu miękko, jak na renesansowych portretach, modeluje rysy, opromienia oboje ciepłym blaskiem. Trwają bez ruchu, bez słowa, w swoim absolutnym zapatrzeniu. Czasza uczuć szczelnie się zatrzasnęła, odgrodziła ich od reszty świata, zapewniła jego nieistnienie. Intensywna świadomość wzajemnej obecności dotarła do chwiejnej granicy psychicznej równowagi.

„Chciałaś mi umknąć, odlecieć i oto ptasznik-los we wspólnej zamknął nas klatce. Dnia jednego nie było, jednego wieczoru, jednej nocy, żebym myślą nie pobiegł do ciebie. Wiedziałem – że to niemożliwe. A wierzyłem – że możliwe. Że kiedyś będziemy razem. Bo nie może tak być, skoro dla mnie zostałaś stworzona, abym nigdy więcej nie trzymał cię w ramionach.”

„Zawsze miałeś taką pogodną, pełną ciepła twarz, Andrzejku, a teraz – między twoimi brwiami rysuje się mała bolesna zmarszczka. Miałeś włosy jak dojrzałe kasztany, teraz gdzieniegdzie polśniewa srebrzysta nitka. Twoje oczy wystrzyżone z miękkuchnego brązowego aksamitu całowały mnie spojrzeniem, dziś mąci je – wpatrzone we mnie – niepokój. Przez lata starałam się umknąć każdej o tobie myśli, każdemu wspomnieniu, a przecież byłeś przez cały czas ze mną.”

„Ty nie wiesz, co to znaczy – żyć bez ciebie. To tak, jak bym był półczłowiekiem. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu wiodę swoje półżycie. Półistnieję! Półoddycham! Półmyślę! Kiedyś byłaś ze mną, Ptaszyno. Bywaliśmy we dwoje, póki nas los nie rozłączył. I tak jak wcześniej nas rozłączył, tak dzisiaj…To on pchnął mnie do windy, kazał dobiec, zanim się zatrzaśnie. – wystarczyło nie zdążyć. To on dał nam, czego niegdyś odmówił, moje ukochanie. Bądź więc ze mną!”

„Czekałam na ciebie. Czekałam w największej przed sobą tajemnicy. Zawsze! I oto jesteś.”

Ewa wyciąga ręce, ujmuje w obie dłonie twarz Andrzeja. To gest przywłaszczenia i gest oddania. Zapala się w jego oczach miękkie światło, rozprostowuje się między brwiami bolesna zmarszczka, radość opromienia czoło. Zanurzone w ciemnym zaroście palce Ewy drżą, wargi rozchyla uśmiech – spłoszony, szczęśliwy. Jeszcze chwila, jeszcze zaledwie moment i zaczyna się, aż boleśnie patetyczna, ceremonia wzajemnego obnażania, trwająca nieskończenie długo przez wielokrotne zawieszanie – jakby tracili co pewien czas możliwość ruchu czy może zbierali siły do kolejnych rytualnych gestów – a kiedy ceremonia się kończy, opadają na pościel bezsilni – dwoje pokornych przed obliczem miłości – z gardłami zduszonymi, niezdolni do krzyku i z oczyma pełnymi łez.

Wy wszyscy pospolici zjadacze chleba, którym przez całe życie nie zdarzyła się miłość, nigdy się nie dowiecie, na ile łóżko może być ołtarzem.

Noc – o tej porze roku równie długa jak dzień – staje się ciągiem kolejnych mszy. Kapłanka i ofiara! Ofiara i kapłan! Oboje naprzemiennie na ołtarzu i przed ołtarzem. Łzy szczęścia, sperma i pot – skapują obficie do kielicha nocy. Nad łóżkiem krąży przerażona oślepła ćma snu, próżno próbuje przysiąść na poduszce. Rozkwitają, w nieskończoność rozkwitają w mroku kwiaty uczuć. Kwiaty złociste, białe, błękitne – o woni upojnej i lekkiej. Kwiaty ciemnopąsowe – o zapachu dusznym i słodkim.

A nad ranem pochyla się nad nimi ona sama – MIŁOŚĆ – i kładzie na ich głowach dłonie.

– Błogosławię cię, sługo mój wierny, dwójciało, któreś jest jednością!

***

Krajobraz za oknami pociągu jest rozległy, płaski – zielonobrązowa szachownica pól – akcentowany gdzieniegdzie kępą krzewów lub drzew. Niebo dalekie, zawleczone przejrzystym welonem chmur – koło Dęblina przecinają je trzy odrzutowce wlokąc za sobą białe smugi. Potem chory od puławskich azotów las – rachityczne sosny z pędzelkami porudziałych igieł – klementowickie plantacje róż, znowu pola, las zdobny w panieńsko białe brzozy i wstydliwie zarumienione koralami jarzębiny, przy torze świeżo nadpalony świerkowy żywopłot…Ewa uważnie śledzi wszystko wzrokiem, ogląda ten rzeczywisty, naprawdę istniejący świat, próbuje się w nim odnaleźć.

To ona rano wstała, ubrała się i wyszła – wciąż bez jednego słowa – a Andrzej jej nie zatrzymał ani gestem, ani głosem – oboje zapomnieli tej nocy mówić. Wyszła ze świata nierealnego w świat jedynie realny, na długi hotelowy korytarz. Szła tym korytarzem aż do schodów, żeby zejść dwa piętra niżej, do pokoju gdzie miała wczoraj spać. I właśnie wtedy, idąc, poczuła nadmierny ciężar serca, które tej nocy nie mogąc pomieścić uczuć, nagle powiększyło swoją objętość i szamotało się nieprzytomnie w ciasnej klatce, a teraz zaczęło popadać w odrętwienie – wciąż takie za ogromne – musiała płytko ledwo oddychać, żeby go obolałego nie urazić. Tak dotarła do tamtego pokoju. Lustro w łazience odbiło niemal obcą twarz – o oczach jak bezdenne jeziora, o obrzmiałych wargach świeżo napiętych w bolesny łuk. Właściwie było widać tylko te oczy i usta. Odkręciła kran. Zanim do wanny wlała się woda, stała przy oknie patrząc na budzące się do nowego dnia miasto. Potem zdjęła ubranie. Woda miała odcień zielonkawy, lekko pachniała chlorem. Leżąc w niej pomyślała, że gdyby w tym momencie umarła, byłaby to śmierć estetyczna, piękna. Jej opalone ciało – tułów, nogi, ręce – w zieleni wody odrobinę falowały. Na brzegu wanny bezwładnie leżała głowa. Przypomniała sobie obraz Davida „Śmierć Marata”. Tam jednak było widoczne narzędzie zbrodni, rana w piersi, krew. Tutaj niczego takiego by nie było. Tylko kobiece ciemnozłote ciało w białej wannie. Jeśliby śmierci nie zasygnalizować tytułem, oglądający obraz mogliby myśleć, że kobieta leżąc w wodzie śni albo marzy. Byłoby to bliższe „Aktu w wannie” Bonnarda. Pomyślała, że tego wszystkiego co najważniejsze – na zewnątrz wcale nie widać, i kiedy za godzinę znajdzie się w zbiorowisku ludzi, nikt z nich nie domyśli się jej nocnej wędrówki w nadrealne światy. Nie domyśli się jej triumfu i jej klęski.

Już Nałęczów z sanatoriami dla chorych na serce. Tu przebywał po pierwszym zawale Tomek. Ona i Piotruś wynajęli wtedy pokój w willi „Promyk” i codziennie się z nim spotykali, żeby razem spacerować. Rozmawiać o wszystkim, tylko nie o tym, co było zawału przyczyną. Nigdy o tym nie mówili. Ani przedtem, ani potem. I wtedy, w Nałęczowie, ona pomyślała, że gdyby Tomasz wcześniej potrafił wykrzyczeć swoje cierpienie, może do zawału by nie doszło. Gdyby tego cierpienia tak starannie nie ukrywał, być może ona nie decydowałaby się na kolejne spotkania z Andrzejem. A później, po Nałęczowie, już nie było o czym mówić. Jak przyrzekła Tomkowi, z Andrzejem się więcej nie spotkała. Mało! Starała się o Andrzeju nie pamiętać, nie myśleć. I kiedy czasem, niezmiernie rzadko, raz na kilkanaście miesięcy, gdzieś go niespodziewanie zobaczyła, doznawała niemal szoku. Odchodziła najszybciej jak się dało. Przerażona uciekała w ramiona Tomasza – był jej ratunkiem, jej życiem, jej wszystkim co miała, skoro nie mogła mieć więcej – aż utraciła go, swoje bezpieczne miejsce. Utraciła ich obu. Została człowiekiem samotnym – więc wolnym. Mogła, co chciała, zrobić z tą wolnością. Była człowiekiem wolnym. Mogła się oddać – komu chciała. Zapragnęła wynagrodzić Januszowi tę, od lat cierpliwą, miłość.