21

Tego dnia kiedy Ewa wyjechała do Warszawy, obaj „jej mężczyźni” haniebnie zaspali. Janusz zrywa się przerażony dopiero koło dziewiątej i początkowo zupełnie nie wie, co robić. Potem dzwoni do przedszkola, że przyprowadzi Piotrusia za godzinę, ogłasza ubraniowe wyścigi, kraje chleb, każe go Piotrusiowi smarować, sam szykuje kawę i smaży jajka. O dziesiątej są pod przedszkolem. Rekord! Odjeżdża do instytutu pełen zadowolenia i trochę rozbawiony. W holu spotyka Irka Barana, po wakacjach pierwszy raz.

– Kiedy prosisz na ślub? A może już po? – pyta tamten.

– Zgadłeś! – odpowiada.

Przecież Ewa jest już jego żoną. A na ślub Irka prosić nie zamierza.

– Na taką jak ona warto było czekać – wzdycha Baran jakby z odrobiną żalu, że on sam nie był dość cierpliwy.

– I jak warto! – uśmiecha się niemal z triumfem.

Odchodząc jest pewny, że jeszcze dziś cały instytut będzie wiedział o jego małżeństwie. Pewnie ten i ów zacznie gratulować. Dobry nastrój sprawia, że sytuacja zamiast peszyć, rozśmiesza go. Trzeba załatwić korespondencję. Potem przychodzi ze swoimi zmartwieniami Olkiewicz. Potem – opracowujący roczny rozkład zajęć Rysiek Anioł, żeby zapytać, czy profesor nie ma jakichś szczególnych życzeń.

– Raz, dwa razy w tygodniu mogę zaczynać zajęcia od ósmej.

Wyraźnie Anioła zaskakuje. Dotychczas zawsze zaznaczał, żeby nie przed dziesiątą. Myśli, że dzięki temu będzie mógł razem z nią zjadać śniadanie i jechać do pracy. Coraz trudniej mu się z Ewą rozstawać, choć jest świadomy, iż musi jej pozostawić pewien margines swobody. Z ogromną jednak niechęcią przyjął do wiadomości, że Ewa zamierza jechać za Marka do Warszawy.

– Aż na dwa dni? Nie chcę! – zaprotestował.

– Zwracam ci uwagę – powiedziała – że to dzięki Markowi mogliśmy być razem dłużej o pół miesiąca. To nieco więcej niż dwa dni.

Trudno było coś na to odpowiedzieć. Mógł najwyżej westchnąć z rezygnacją, co też i uczynił, po czym wysłuchał różnych szczegółowych dyspozycji dotyczących domowych spraw.

Przewidywania Matuszewskiego co do rozpowszechnienia wieści o jego małżeństwie sprawdzają się, ale przybierają inną, niż się spodziewał, formę. Koło godziny trzynastej do pokoju wkracza uroczyście grono najbliższych współpracowników z ogromnym bukietem.

– Pan pozwoli, profesorze, serdecznie sobie pogratulować zmiany stanu cywilnego i zechce pan przekazać małżonce od nas ten skromny bukiet – mówi uroczyście, nieco się zacinając, doktor Grądziel, którego Matuszewski „wychował” od studenta.

Dziękuje im, ściska prawice i zaprasza na jutro na kawę. Wkrótce po tym decyduje się jechać na obiad. Bukiet jest tak ogromny, że musi go położyć na tylnym siedzeniu. Kiedy wraca do domu z Piotrusiem i zakupami, kwiaty, w dużym szklanym wazonie, stawia w pokoju Ewy. Myśli, że następnego dnia powinien kupić bukiet od siebie. Najlepiej ulubione przez nią bratki. Umieści je na stoliczku przy tapczanie, żeby nocą pięknie jej pachniały.

Popołudnie zbiega szybko. Odkurzają z Piotrusiem mieszkanie, grają w „chińczyka”, czyta chłopcu „Baśń o Stalowym Jeżu” i już czas na kolację.

Kiedy siedzą przy stole, pyta:

– Jak myślisz, Piotrze, powinienem się z mamusią ożenić?

– Oczywiście! Koniecznie powinieneś.

Użyty przez Piotrusia zwrot, powaga, z jaką skinął głową, Matuszewskiego rozśmieszają. Powstrzymując śmiech, oznajmia:

– Skoro tak uważasz, ożenię się z nią.

Piotruś zasypia tego wieczoru bardzo prędko. Matuszewski siada przejrzeć kilka angielskich fachowych czasopism przysłanych mu przez docenta Rackiego, który w kwietniu wyjechał do Anglii. Czasopisma przeleżały w instytucie od czerwca. Czas było do nich zajrzeć. Czyta spokojnie przez godzinę, a potem nagle zaczyna go niepokoić nieobecność Ewy. Napływa pragnienie, żeby już z powrotem była tutaj. Kładzie się prędko, aby za nią daleką tęsknić. Zaczyna jej pragnąć intensywnie, rozpaczliwie. Jego członek nabrzmiewa. Przytula do niego obie dłonie. „Zaczekaj do jutra, Wielki Książę!” Tak go nazwała ona w czasie pobytu na Mazurach. „Dlaczego Wielki sam powinieneś rozumieć, a Książę, bo przecież panuje nade mną.” I potem często tak o nim mówiła. „Chodź do mnie, mój Wielki Książę!” albo: „Dobranoc, Wielki Książę” – i kładła pieszczotliwie, na omdlałym, złotawą dłoń. Matuszewskiego nobilitowało to jako mężczyznę, napełniało dumą. Wiedział, że nawet jeśli jako kochanek nie dorównuje Tomkowi, to potrafi sprawić jej rozkosz, i czuł się wspaniale! Wierzył, że jest oczekiwany, witany z radością.

Musi zmienić kierunek myśli, bo nie zaśnie. Zaczyna rozważać problem przedstawiony w przeczytanym artykule. Przychodzi sen. Niespokojny. Tym razem jego marzenia mają charakter skrajnie erotyczny. Sfruwa z nocnego nieba kobieta-ćma o miękkich ogromnych skrzydłach, zakrywa go. Czuje dokładnie, że jej ciało jest porośnięte króciutkim puchem, jak aksamit. Oplata mu ciemnymi długimi włosami twarz, pachną cynamonem, i on zaczyna się dusić, nie może złapać tchu. Budzi się z kroplami potu na czole.

Otwiera szeroko okno. Niebo jest jasnogranatowe, gwieździste. Gwiazdy porozumiewawczo mrugają, dalekie. Wraca na tapczan, aby zapaść w grząską topiel nad brzegiem wzburzonej rzeki. Dokoła rośnie tatarak, ale ten nie stanowi żadnego oparcia. I nagle czuje ręce – jest pewny, że kobiece – które zaczynają błądzić po jego ciele, agresywnie, zaborczo. Narasta pragnienie rozkoszy. Zapada coraz głębiej i nie chce się bronić. Z zapartym tchem czeka spełnienia. Zanim ono nastąpi, sen się urywa.

Dalej trwa ciemna gwieździsta noc. Idzie zajrzeć do Piotrusia. „Jaka ciężka atmosfera – myśli. – Czyżby zmiana ciśnienia?” Jest pełen niepokoju. Wtula twarz w poduszkę. Zasypia. Teraz śni młodego mężczyznę, który siada obok niego na tapczanie, obejmuje go mocno ramionami, całuje prosto w usta. Zaczyna się wyrywać. Intensywna fala obrzydzenia. Otwiera oczy. Już świt. Ten moment, kiedy budzą się ptaki. Ich ostre głosy ranią chłodne powietrze.

Noc nie przyniosła wypoczynku. Czuje się zupełnie rozbity. Tym razem nie ma problemu, żeby ze wszystkim zdążyć. Odprowadza Piotrusia. Wracając robi zakupy. Po drodze do instytutu kupuje ciasto i kawę. Myśli przy tym z niechęcią o mającym nastąpić towarzyskim spotkaniu. Nie da się go jednak uniknąć. Na szczęście współpracownicy zachowują się dyskretnie. O nic nie wypytują ani nie komentują jego małżeństwa. Doktor Grądziel wyraża w imieniu pozostałych nadzieję, że będą mieli zaszczyt w najbliższym czasie poznać panią profesorową, a pani Maria mówi:

– Cieszymy się, panie profesorze! Naprawdę! Człowiek samotny jest jednak zjawiskiem smutnym.

Zaskakuje go tym „zjawiskiem”. Myśli: „Przez całe lata byłem smutnym zjawiskiem Januszem Matuszewskim”. Trochę go to rozśmiesza, poprawia nie najlepszy od rana humor. Zaczyna się do nich życzliwie uśmiechać.

– Dziś wieczorem żona wróci z Warszawy. Kwiaty od państwa będą dla niej miłą niespodzianką. Jeszcze raz dziękuję w jej i swoim imieniu.

Po południu wychodzi z Piotrusiem na rower. Siedzi na ławce przy placu, gdzie jeździ chłopczyk. Patrzy na porośniętą zielenią skarpę. Niektóre z drzew i krzewów jesień zaczęła malować czerwienią i złotem. Górą, wysoko, ptaki. Nie widać, żeby zapowiadało się na zmianę pogody. Skąd więc te nocne koszmary? Zaczyna znowu tęsknić za ukochaną. „Jedziesz już do mnie, Słoneczny Okruszku?” Staje mu przed oczyma jej obraz w niebieskiej ślubnej sukni. Przyniosła ją w przeddzień wyjazdu od Thylmanowej. Założyła i weszła do pokoju, gdzie siedział, żeby mu się pokazać. Potem się nieco obróciła. Stała z jedną ręką wspartą na biodrze i z odrobinę przechyloną głową czekała pochwały. Podszedł, pocałował jej oczy – jedno, drugie.

– Dziękuję ci za tę niebieską sukienkę.

Na zgrzyt klucza w zamku pierwszy dopada drzwi Piotruś. Już w piżamie, bo właśnie miał wejść do łóżka. Matuszewski, który myje po jego kąpieli wannę, wychodzi do przedpokoju z mokrymi rękami, więc nie może Ewy objąć. Zresztą ona już podniosła i przytuliła do piersi synka, niesie go do łóżeczka. Do niego, w przejściu rzuca zaledwie stłumionym głosem: „Witaj!”, co Matuszewski składa na karb, że Piotruś ułapiwszy matkę za szyję zakrył jej częściowo usta. Odrobinę jednak urażony, a jednocześnie uradowany jej obecnością, wraca do łazienki. Po pięciu minutach Ewa ciągle jeszcze siedzi obok synka, rozmawiają. Podchodzi bliżej.

– Przyszykować ci coś do zjedzenia, Ewelinko?

– Nie, dziękuję. Może później wypiję herbatę – mówi ona.

– A kąpiel?

– Także nie. Rano się kąpałam, wystarczy.

Dalej z odrobiną urazy – tym razem że odrzuciła jego usługi – odchodzi do swojego pokoju, siada do lektury. Postanawia zaczekać na jej inicjatywę. Czeka na próżno. Słyszy, jak Ewa idzie się myć, potem do kuchni i kiedy wbrew wcześniejszym postanowieniom wstaje, żeby tam do niej pójść, ona już z kuchni wychodzi. Siada więc z powrotem z bijącym mocno sercem. Ewa jednak idzie prosto do siebie. „Może wyszczotkować włosy?” – myśli on. Mijają znowu minuty. Decyduje się wyjść i zastaje drzwi jej pokoju zamknięte, szpara pod nimi nie mży światłem. Poszła spać. Od dawna nic takiego się nie zdarzyło. Nagły niepokój chwyta go za gardło. Pójść tam! Nie! Pójść! Nie! Gdyby go czekała, nie zamknęłaby tak starannie drzwi. Może po prostu jest zmęczona podróżą? Może jej coś dolega? Może…Próbuje odzyskać spokój. Przewraca się z boku na bok. Nie udaje mu się zasnąć. W końcu, nad ranem, zapada w ciężki sen i przesypia ich wyjście.

Wstaje niewypoczęty. W instytucie będzie dziś po południu. Od lat wszyscy wiedzą, że we czwartki po południu można go tam zastać. Dzwoni do Ewy do pracy. Jako pretekst wymyślił pytanie, czy nie ma jakichś życzeń co do zakupów. Ewy jednak w pokoju nie zastaje. Właśnie jest u kierownika. Po godzinie Ewy znowu nie ma. Potem już wstydzi się telefonować.

Jedzie na obiad i do instytutu. Kiedy koło godziny szesnastej trzydzieści decyduje się zadzwonić do domu, pojawia się magistrant Krychowski z kolejnym rozdziałem pracy i szeregiem wątpliwości. Najpierw delikatnie puka do drzwi, a potem wsuwa swoją krągłą, osadzoną na za długiej szyi, głowę.

– Czy można? – pyta szeptem.

Rozlicznym subtelnym wątpliwościom Krychowskiego nie ma końca. Potem już nie warto telefonować. Jeszcze przejrzy nowy numer „Byte”.

Ewę zastaje przy stole w kuchni nad szklanką herbaty. Siada naprzeciwko, bierze poprzez stół jej rękę, przytula do niej wargi, potem policzek i tak zamiera. Wyczuwa niespokojny ruch trzymanej dłoni i podnosi na ukochaną oczy. „Ależ ona jest chora! A ja…”

– Co tobie? Źle się czujesz? Trzeba było zadzwonić, żebym wrócił.

Odnosi wrażenie, że Ewa go nie słyszy. Jej zapadnięte, nieruchome oczy o nadmiernie powiększonych źrenicach jakby patrzyły do środka.

– Ewelinko!

– Wczoraj wieczorem – mówi ona – do windy w hotelu razem ze mną wsiadł Andrzej. Potem wziął mnie za rękę.

– Rozumiem – stwierdza on, przełyka z trudem ślinę.

Jej źrenice zaczynają go dostrzegać.

– Nic nie rozumiesz. Zupełnie nic! Przez całą noc byłam z nim! Byliśmy razem tej nocy!

Jest to okrzyk triumfu, determinacji, radości czy rozpaczy…

Popchnięty wewnętrznym impulsem podrywa się, odchodzi.

Dopiero siedząc w swoim pokoju przy biurku, myśli: „Ona ma rację. Ja nic nie rozumiem!” Do jego świadomości powoli zaczyna docierać, co naprawdę powiedziała. Dopiero teraz. Powoli. Rozpacz wyciąga zachłanne ręce po jego serce. Myśli jak spłoszone wróble polatują we wszystkie strony. „Nie zdążyłem jej powiedzieć, że ten bukiet to od kolegów z pracy.” „Boże, ratuj!” „Czekałem, głupi, że zadzwoni z Warszawy.” „Ona jest chora! Chora z miłości do tamtego.” „Co ja mam robić? Co ja mam teraz zrobić?!” „Więc nie kocha mnie!” Jeszcze nie przyszedł czas odpowiedzi. To dopiero czas pytań. Jest ich coraz więcej i więcej. Serce uderza nierówno, mocno. „Boże! ratuj!” Ilu błagało przed nim, a tylko nieliczni byli wysłuchani. Gdzież tu możliwość ratunku? Już się stało! Wystarczyło, że tamten wziął ją za rękę. Uprzytomnia sobie, iż doszedł do momentu, kiedy życie rozsypuje się w proch. Patrzy z nadmierną uwagą na swoje ręce. Ręce człowieka, który nigdy fizycznie nie pracował, a jednocześnie już niemłode. Skóra na nich przypomina kremowy pergamin w niebieski rysunek żył i drobniejszy – zmarszczek. Te ręce, wydawało mu się, lubiła. Brała je w dłonie, żeby wróżyć: „Czeka pana długie, długie i szczęśliwe życie. Cenią pana, szanują i kocha pana pewna blondynka. Przed panem daleka podróż i radosne wydarzenie w gronie najbliższych przyjaciół” – mogła tak mówić i mówić. Potem wtulała usta we wnętrze jego dłoni, lekuteńko muskała je wargami. Zaczynał jej po chwili tak pragnąć, że niemal tracił dech. „O życie mego życia!” Te półtora miesiąca w Guzowym Piecu to były najszczęśliwsze przeżyte przez niego dni. Wreszcie kiedyś, leżąc tam koło niej, pomyślał, że tego szczęścia jest za dużo. Przestraszył się, że aż tyle. Wydało mu się nieprawdopodobne, żeby to trwało i trwało. Słyszy – ulubiony zegar Ewy wydzwania godzinę drugą. Mechanicznie, z nawyku idzie do łazienki, potem się rozbiera i kładzie. „Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.”

Wkrótce wstaje nowy dzień, udający, że nie różni się niczym od poprzednich. I Janusz Matuszewski próbuje udawać razem z nim zwyczajność. Robi zakupy, odkurza, jedzie do instytutu. Tam siada za od lat tym samym biurkiem i zapatrza się w okno. Pogoda się nocą zmieniła. Wieje porywisty wiatr, przeciągle woła i zacicha, woła i zacicha. Miecie kroplami w szyby i te ledwo dźwięczą. Na lewej dolnej – osa wytrwale tańczy własną śmierć. „Przyszła jesień” – myśli. Nic więcej. Tylko to: przyszła jesień. A potem z zakamarków pamięci wypływa wiersz – „O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…” Miał piętnaście lat, kiedy wpadł mu do ręki tomik Staffa. Sypiał z nim przez kilka miesięcy, niemal wszystkie wiersze znał na pamięć. Potem odkrył Leśmiana i tę różnicę między poezją a poezją. I nagle ogromna chęć płaczu. Jakże niestosowna. Zachłystuje się tłumionym szlochem.

Po czternastej przestaje padać. Kiedy jedzie na obiad, świat jest obmyty z kurzu, ciągle zielony, z lekkim zaledwie nalotem barw jesieni. Wmusza w siebie połowę porcji, a gdy znowu wsiada do samochodu, waha się, czy wrócić do instytutu czy pojechać po Ewę.

Ewa wychodzi z bukiecikiem bratków od Marka – rewanż za wyjazd. Przecież to on miał jej kupić bratki! I nie kupił. Ma okazję powiedzieć, że bukiet, który zastała w pokoju, jest od jego współpracowników. Nie mówi, bo nagły wstyd chwyta go za gardło. Po co ma wiedzieć, że się przedwcześnie pochwalił? A Ewa kładzie głowę na oparciu. Zmęczona? Pewnie tak jak i on musiała w pracy dokonywać wysiłków, żeby niczego po niej nie poznano. Fala współczucia zalewa mu piersi. Jest to czymś nowym, niespodzianym. Przypomina sobie jej wczoraj „chorą” twarz. Dotychczas myślał tylko o sobie, o swoim ogromnym nieszczęściu. Jakie będą konsekwencje tego spotkania? Skoro Ewa z Andrzejem zdecydowali się razem spędzić tę noc, to rzecz pewnie się powtórzy. Skoro już raz przekroczyli tę granicę wyznaczoną niegdyś przez chorobę Tomka, a potem przez obecność Agnieszki i dzieci, jeżeli już raz ją przekroczyli…

„A ja! – krzyk serca – Ja się nie liczę?!”

W domu kładzie się na tapczanie. „To ona sama wzięła mnie sobie za męża! O Boże! Po co mi powiedziała? Mogłem nie wiedzieć.” I zaraz świadomość, że powiedziała, bo po spotkaniu z Andrzejem już nie chce być z nim. Dobrze wie jak to jest. Nie mógłby żadnej innej wziąć w ramiona. I ona pewnie tak samo. Nieprawda! Bywała na zmianę z Tomkiem i z Andrzejem, z Tomkiem i z Andrzejem. Potem już tylko z Tomkiem. Wreszcie z nim! A teraz?… Dzwonek do drzwi! „Przecież to nikt do mnie” – i nie rusza się z miejsca.

– Mamuniu! Pawełek przyszedł! – woła radośnie Piotruś.

„To zadziwiające. Paweł przychodzi zawsze, kiedy jej ciężko. Jakby wiedział, że trzeba ją ratować. A ja? Jak mogę jej pomóc? Wziąć w ramiona? Trzymać się jak najdalej? Może wszystko, czego oczekuje, to żebym sam zrezygnował z ostatnio przyznanych przywilejów. Żebym się wyprowadził. Wtedy Batowski będzie mógł ją tutaj odwiedzać. Może właśnie czegoś takiego oczekuje? Skąd jednak ta jej chora twarz? To nie jest twarz szczęśliwa.”

– Chodź, wujku! Pawełek nam zagra.

– Zostanę tutaj, Piotrze. Poleżę. Uchyl drzwi. Będę wszystko słyszał.

Paweł gra muzykę pogodną, tak mało przystającą do obecnej atmosfery tego domu, że początkowo wydaje się Matuszewskiemu elementem zupełnie obcym. Potem odkrywa jej kojące właściwości. Jego boleśnie od wczoraj skurczone wnętrze nieco się rozpręża. Może oddychać trochę lżej. Zmniejsza się nieznośny ciężar serca. Próbuje słuchać. Nie myśleć. Słuchać. W końcu on, który tej nocy wcale nie spał, zapada w sen.

– Wujku! Kolacja! Chodź, bo nam zginiesz z głodu.

Okazuje się, że Korczyński jeszcze jest. Siadają przy stole razem. Boi się spojrzeć na Ewę. W końcu ukradkiem rzuca na nią wzrokiem i dostrzega gorączkowe wypieki, lekkie drżenie warg i spuszczonych rzęs. „Ona ma gorączkę” – myśli przestraszony. Zmusza się do zjedzenia czegokolwiek. Potem Ewa zabiera Piotrusia do mycia.

– Prosiłeś mnie, wodzu, na świadka…

– Wiele się zmieniło. – Przełyka gorzkawą ślinę.

– Już nie chcesz jej za żonę?

– A jeśli to ona nie chce mnie?

Podnosi pełne bólu oczy. Paweł jednak wcale na niego nie patrzy. Wzrok utkwił w szklance, którą oburącz trzyma w dłoniach.

– Dano ludziom rozum i serce – mówi. – Nie dość jednak serca, żeby umieli posługiwać się rozumem. I nie dość rozumu, żeby mogli posługiwać się sercem.

***

– Mamuniu! jak byłaś w Warszawie, to wujek powiedział, że się z tobą ożeni, wiesz?

Matuszewski z zaciśniętym gardłem nasłuchuje odpowiedzi.

– Może wujek żartował, Piotreczku.

Rozmowa dobiega z kuchni przez uchylone drzwi. Oto wiadomość, na którą czekał. Nie wiedział przecież, co Ewa postanowiła w sprawie ich małżeństwa. Już ma odpowiedź. Ich wcześniejsze wspólne plany należy traktować jako żart. Pozostaje się wyprowadzić. Nie, nie musi się spieszyć. Już do niczego nie potrzebuje się spieszyć. To koniec. Otwiera szufladę biurka. Gdzieś tutaj schował testament. Tak. Jest koperta. Ale z tej – wysypują się zdjęcia. Ewa i Tomek (jacy oboje piękni!). Tomek, Ewa i Piotruś. A tutaj on sam i Ewa (trzyma go pod rękę). Ewa i Tomasz. Znowu Ewa, a obok niej on – na miejscu Tomasza. Zajął miejsce Tomasza ze wszystkimi tego konsekwencjami. Gdy Ewa odchodziła do Andrzeja, tłumaczył Tomaszowi: „Ona do ciebie wróci, a ty musisz okazać jej miłość. Jednocześnie nie narzucać się. Nie wolno ci jej odepchnąć, bo pójdzie do tamtego. Wtedy dopiero naprawdę ją utracisz.” A teraz znalazł się w identycznej jak Tomasz sytuacji. Tyle że on nie ma przyjaciela, który by chciał udzielać dobrych rad. Nieprawda! Zaledwie kilka dni temu Paweł mu przypomniał, aby pełniej korzystał z dobrodziejstwa rozumu i serca. Nie usłuchał! Czekając ze strony Ewy na jakikolwiek gest, zapadał głębiej i głębiej w szczelinę rozpaczy.

Wstaje. Idzie do niej do kuchni.

– Usiądź na chwilę, proszę!

Ewa siada. Podnosi oczy – zbuntowane – z determinacją, jaką rodzi tylko ból – gotowa do zajadłej obrony – i napotyka jego wzrok pełen miłości.

– Mogę z wami zostać, Ewelinko?

Patrzy nie dowierzając. Potem raz, drugi, na jej udręczoną twarz próbuje się przedrzeć uśmiech. Bezskutecznie.

– Naprawdę chciałbyś? Ach! Janusz…

A po chwili głosem pełnym łez:

– Tak bardzo, tak ogromnie chciałam cię uszczęśliwić!

Dusza Matuszewskiego – z trudem – podźwiga się z dna przepaści.

– Uszczęśliwiłaś mnie! – mówi. – Nie ma na to słów, jaki ja byłem szczęśliwy.

Lublin, kwiecień 1990