6

„Pan tu tylko wynajmuje pokój” – to zdanie w jednym momencie, jak silny wiatr, zdmuchnęło euforię, w której Matuszewski trwał przez ostatnie dwa tygodnie. Tak właśnie wygląda prawda odarta z marzeń, zwyczajna. Nie obeszły go wcale pozostałe obelżywe słowa Łukasza, tylko to jedno zdanie. Rzucona Oleckiemu zgrabna riposta o podjęciu rękawicy nie znaczy nic wobec faktu, że on „tylko wynajmuje tutaj pokój”.

Następnego dnia dwoje studentów zamówionych za pośrednictwem spółdzielni „Juventus” przychodzi czyścić parkiet i trzepać dywany. Para, chłopak i dziewczyna. Że stanowią parę, wiadomo od pierwszej chwili. Gdy na ich dzwonek Matuszewski otwiera drzwi, stoją mocno do siebie przytuleni, zarumienieni od mrozu, radośni. Zabierają się zaraz „fachowo” do pracy, zaczynając od czyszczenia podłogi w jego pokoju, więc siada z książką w kuchni. Po jakimś czasie przechodzi do łazienki i widzi ich klęczących na środku, całujących się czule. Bynajmniej nie speszeni wyjaśniają, że to należy do systemu ich pracy. Zaczynają czyszczenie podłogi od dwu przeciwnych końców i dopiero kiedy się spotkają na środku, wolno im się pocałować.

– Ma pan pojęcie, jaki to znakomity doping? – pyta chłopak.

– Pomysł godny popularyzacji – mówi Matuszewski. – Macie takich więcej?

– O tak! – woła dziewczyna, a potem dodaje: – No, może nie wszystkie nadają się do popularyzowania.

Szykuje dla nich kanapki i herbatę, a kiedy jedzą, dowiaduje się, że wyjeżdżają na narty i potrzebują trochę zarobić, i że sprzątają już czwarte mieszkanie.

– Teraz bierzemy się za pokój pana żony.

Jeszcze dwa dni temu Matuszewski przyjąłby tę pomyłkę z radością. Dziś serce mu się zaciska. „Ja tu tylko wynajmuję pokój” – odpowiada w myśli chłopcu, który już zresztą odszedł. Matuszewski zostaje w kuchni. Z jaką bezpośredniością, bez cienia skrępowania ci młodzi okazują swoje uczucia. Wydaje się sobie przy nich niemal rycerzem średniowiecznym zakutym w szczelną zbroję. Odkąd mieszkają razem, uważa za niestosowne nawet całowanie Ewy w rękę. Czy może i jak, okazywać jej swoje uczucie? Olecki przynosi kwiaty. Pozbawia go w ten sposób możliwości obdarowywania Ewy kwiatami. Nie będzie powielał gestu tamtego. Więc Łukasz daje jej kwiaty, a on kupuje mleko i chleb. Pierwszy raz myśli, że poprzednio jego bywanie tutaj miało odrobinę odświętny charakter, a teraz tę odświętność utraciło. Jeszcze trochę i Ewa zacznie się do niego przyzwyczajać jak do użytecznego przedmiotu. Znalazł się w identycznej sytuacji jak pan Pudełko, ich sąsiad, kolega ojca, który po tym jak ojciec przepadł na wojnie, poczuwał się do obowiązku otoczyć matkę i jego opieką i pomocą. Przez całą okupację dzielił się z nimi produktami przywożonymi z pobliskich wsi. Przychodził na przykład z kawałkiem rąbanki i garnuszkiem śmietany, za które podawał jakąś śmiesznie niską cenę, a potem siadał, żeby wypić herbatę z suszonych jabłkowych skórek, którą częstowała go matka, i wodził za nią pełnym miłości wzrokiem. Matka tego uczucia nie zauważała, a w każdym razie nie okazywała, że je zauważa. Przyjmowała jego pomoc, jakby się należała zaledwie za tę herbatę z jabłkowych skórek i mała była nadzieja, że sąsiad doczeka z jej strony czegoś więcej, choć może kiedy ojciec po wojnie nie wrócił, byłoby to możliwe, tyle że pół roku przed nadejściem radzieckich wojsk pan Pudełko został rozstrzelany na Lubelskiej, wraz z dziewięciu innymi wziętymi wprost z ulicy, w odwecie za zabicie przez partyzantów komendanta niemieckiego posterunku.

Paweł Korczyński pojawia się na cztery dni przed świętami.

– Księżniczko, przetrzymasz mnie trochę? Do Wiktora przyjechała dziewczyna. Problem w tym, że czuję się o wiele bardziej skrępowany niż oni – uśmiecha się zażenowany. – Chciałem pójść do Janka Rożka, ale chyba wyjechał do rodziców, zastałem drzwi zamknięte.

– Co się z tobą działo? – pyta Ewa. – Tyle czasu cię nie było. Myślałam, że jesteś chory. Siadaj. Odgrzeję ci pierogi. Ruskie. Lubisz?

Paweł kiwa głową i wciska się w kąt od ściany. Ubrany jest w ten zielonkawy sweter Zygmunta, ale widać, iż pomimo to przemarzł, z ulgą przymyka oczy. Matuszewski myśli, że i Paweł nie ma zbyt wiele. Ot, swoje wiersze i swoją gitarę (nie tak dobrą jak ta Tomasza) i kilkoro przyjaciół – to wszystko.

Ewa szykuje dla Pawła spanie, przynosi piżamę, potem wraca do kuchni, żeby skończyć listę zakupów, długą – jak to przed świętami.

– Pomożesz jutro Januszowi robić zakupy – mówi do Pawła. – I macie zdobyć choinkę. Dużą i pachnącą. Postawicie na razie na balkonie.

Pierwszy raz Matuszewski jest zadowolony z obecności Pawła, już był odrobinę przerażony tą nadmiernie się wydłużającą listą. Ale to tylko w tym momencie, bo potem kiedy już leży, a Paweł tam w dużym pokoju daleko bliżej niej, myśli z goryczą, że Korczyński przyszedł, żeby nie przeszkadzać koledze i jego dziewczynie, natomiast jemu i Ewie jest gotowy przeszkadzać i nie czuje się tym wcale skrępowany. Matuszewski wie, że to nie tak. Pawła wypłoszyły czułości tamtych dwojga i gdyby Ewa i on… I już jego myśli galopują jak rumaki po stepie – Ewa i on! Ewa i on! Przekręca się na brzuch i wtula w poduszkę rozpaloną twarz. Próbuje dosięgnąć ustami poziomkowych warg. A tu… sąsiad z góry wiórkuje podłogę. Monotonne szuranie szarpie nerwy, ściąga cugle marzeń i już po chwili wie, że ani nie zaśnie, ani nie wróci do swojego ukochania. Chyba trzeba wstać, zabrać się do doktoratu Tadka Walczaka. Bystry chłopak. Szkoda, że nie zostanie na uczelni, że nie ma dla niego etatu. Podesłał go Królowi do „Novum” na miejsce Tomasza. Miejsce Tomasza… Gdzie ono jest? Tam? Tutaj? Na cmentarzu? W zaświatach? W Piotrusiu, który wyrósł z jego nasienia? Niespodziewanie, nagle, zasypia.

***

– Żebyś się nie zamęczył przy korekcie swojej książki. Żeby ci wystarczyło zdrowia i zapału na drugą. I żeby ci się spełniła choć połowa marzeń.

Ewa uśmiecha się, całuje Matuszewskiego w policzek.

– A tobie, Ewelinko, niech się spełnią wszystkie marzenia – odpowiada Matuszewski podobnie jak rok temu i dwa, i trzy lata temu.

Za każdym razem łamiąc się wigilijnym opłatkiem Ewa mówiła: „Niech ci się spełni choć połowa marzeń”, a on odpowiadał: „A tobie wszystkie”. Ale widocznie to jej, skromniejsze, życzenie miało większą moc spełniania, bo jego marzenia rzeczywiście w połowie, a nawet więcej niż w połowie się spełniły, a jej?… Więc Matuszewski dodaje:

– Żebyś się często uśmiechała. Żeby Piotr był dla ciebie tylko radością.

Odważa się dotknąć ustami jej policzka, a potem nie potrafi się powstrzymać, całuje drugi. Przełamują opłatek.

Ewa odchodzi do Piotrusia, on – do Pawła.

– Kolejnego tomu wierszy. I muzy, ta każdemu poecie potrzebna.

– Tego samego, profesorze.

– Tomu wierszy?

– Przecież nie musi pan ich wydawać – uśmiecha się Paweł. – Wystarczy, że zaistnieją, że muza muśnie wargami pana czoło.

Matuszewski odrobinę poirytowany odchodzi do Piotrusia. Że też zawsze Paweł wymyśli coś takiego…

– Piotrze, żebyś objechał cały piękny świat.

– Razem z tobą i mamusią? Ty już zawsze będziesz z nami, prawda?

– Dopóki to będzie możliwe, tak!

Siadają do stołu. Choinka jest ogromna. Ewa z Pawłem zrobili z niej niemal dzieło sztuki. Piotruś pomagał. Przynosił z pudełek ozdoby. Tylko on siedział bezczynnie i obserwował ich misterną pracę. Widział, że Ewie to ubieranie choinki sprawia radość. Był to dla niej moment twórczy. Paweł, który z małego stołka mógł łatwo dosięgnąć do górnych gałązek, zawieszał ozdoby zgodnie z jej wskazówkami, a od czasu do czasu przewieszał coś w inne miejsce, bo Ewie zależało, żeby tę niebieską bombkę przewiesić na tamtą gałązkę. Matuszewski nie umiał odkryć powodu tych przemieszczeń, widocznie jednak jakieś były. Niżej Ewa zawieszała ozdoby sama. Patrzył ze wzruszeniem, jak niemal tańczy na tle zieleni coraz silniej pachnącej żywicą, ubrana jeszcze w swoją flanelową domową bluzkę w drobną kratkę, z włosami, które świeżo umyte wymykały się spod klamry, przejęta, zarumieniona.

A teraz siedzą razem przy wigilijnym stole. Paweł i Piotruś zabawiają się zgadywaniem, jakie prezenty dla kogo leżą pod choinką. Wymyślają coraz dziwniejsze, coraz nieprawdopodobniejsze rzeczy.

– A dla wujka? – pyta Piotruś.

– Dla wujka jest mała szkatułka, chińska, z czerwonej laki, rzeźbiona w kwiaty lotosu. W tej szkatułce mieszka zupełnie maleńki chiński smok. Ale wystarczy szkatułkę otworzyć i smok zaczyna rosnąć. Robi się coraz większy i większy, najprawdziwsze smoczysko.

– Ale wujek się go nie boi? – Piotrusiowi aż oczy okrągleją z emocji.

– Ależ skąd! – odpowiada Paweł. – Wujek smoka za łeb i… do szkatułki.

Matuszewski oczywiście się orientuje, że Paweł sobie z niego pokpiwa. Wszak nieco pochopnie chwalił się niedawno przed nim swoją odwagą.

– A dla kogoś pewnie będzie kryształowa kula. Może nawet, na dodatek, tłusty czarny kot – rewanżuje się Korczyńskiemu.

– Mnie się zdaje – mówi Ewa – że Paweł dostanie torebeczkę z małymi nasionkami. Jak zasadzi takie nasionko wieczorem w ziemię, do rana wyrośnie z niego piękny kwiat.

Uśmiecha się do Pawła i Matuszewski jest zazdrosny o jej uśmiech i serdeczny ton, którym próbuje załagodzić jego niefortunne wystąpienie. Zuchwale na nią podnosi wzrok, no i – już po jego buncie. Jej twarz – w przyćmionym świetle choinkowych gwiazdek i zapalonych świec – twarz o spuszczonych ku dołowi ciemnych rzęsach, spokojna, piękna… Niżej polśniewa topaz oprawiony w misterną złotą koronkę. Broszka – podarowana jej niegdyś przez Tomasza. Spięła tą broszką bluzkę w kolorze bladych fiołków, takich, jakie zakwitały w ogródku jego matki, mocno pachnące, o listkach wilgotnych, krągłych. Patrzy na usta Ewy. „Kochanie moje!” – mówi do niej w myśli (jakże odważnie), całuje wzrokiem lekko obrzmiałe wargi.

***

Zaczęło się to w wigilijny wieczór od indiańskiego komiksu, który Piotruś znalazł pod choinką. Był to prezent od Pawła. Chłopiec zaraz kazał go sobie czytać. Siedli z Pawłem obok siebie i w pewnym momencie Piotruś krzyknął:

– Patrz, tu jest wujek!

– Masz rację, Piotrek. To jest wujek. Wódz indiańskiego plemienia Czerwony Blask. – A potem tajemniczo, przyciszonym głosem: – Bo naprawdę to wujek jest indiańskim wodzem, tylko nie zawsze się do tego przyznaje.

Matuszewski poczuł się znowu poirytowany. „Co on plecie?” – pomyślał.

– Mamuniu! – zawołał Piotruś. – Zobacz, tu jest wujek.

Ewa podeszła i stwierdziła, że profil Czerwonego Blasku rzeczywiście przypomina Janusza.

– No tak, to on. – A potem do Matuszewskiego z żartobliwą pretensją: – Dlaczego nie powiedziałeś nam, że jesteś indiańskim wodzem?

Tak się to zaczęło.

Następnego dnia kiedy Matuszewski wchodzi na śniadanie, wstają.

– Witaj, wodzu!

– Witajcie! – odpowiada. – Cóż będziemy dziś spożywali? Ha! widzę pieczeń z wielkiego węża. Czy to ty go upolowałeś, Srebrna Strzało? – zwraca się do Pawła.

– Nie, wodzu – odpowiada wojownik Srebrna Strzała. – To twój syn Rączy Jeleń go upolował, a twoja żona Kropelka Rosy upiekła na ognisku.

I tak powstaje indiańskie plemię, w którym każdy ma już swoje imię i swoje miejsce w społecznej hierarchii.

Zaraz po śniadaniu, jako że na dworze zacina śnieg z deszczem i pogoda jest nie do wyjścia, Rączy Jeleń i Srebrna Strzała zabierają się do budowania wigwamu. Kropelka Rosy dostarcza im koców i sznurków, a Czerwony Blask siedzi sobie leniwie w fotelu, popija herbatę i wydaje dyspozycje. „Skoro mnie taka rzecz bawi, to może jeszcze nie jestem taki stary” – myśli. Potem, kiedy wigwam jest gotowy, zasiadają w nim, żeby odbyć plemienną naradę. Dla kogoś, kto niemal przez dwa tygodnie czuł się zaledwie „tym, co wynajmuje pokój”, zostanie wodzem plemienia, a więc osobą najważniejszą, jest rzeczą wspaniałą. I Matuszewski czuje się psychicznie niemal odrodzony. On – człowiek pięćdziesięciosześcioletni, poważny naukowiec, wybitny specjalista od maszyn cyfrowych siedzi po turecku, a właściwie po indiańsku, na dywanie i jest Czerwonym Blaskiem, wodzem plemienia. Nie jest to plemię liczne, ale jakości nic nie można zarzucić. I nagle myśl, że plemieniu brak czarownika. Matuszewski nie pamięta dokładnie, czy i jaką rolę odgrywali czarownicy u Indian, jednak nie zaszkodzi czarownika mieć, więc mówi:

– Srebrna Strzało! W chwilach wolnych od wojowania i polowania będziesz pełnił obowiązki czarownika. Hugh!

– Tak, wodzu – odpowiada z godnością Srebrna Strzała.

Narada dotyczy spraw bytowych plemienia. Trzeba zrobić zapasy mięsa na zimę. Po powrocie z polowania nastąpi uczta. Zanim jednak wojownicy odejdą, plemię musi odtańczyć rytualny taniec, aby łowy się powiodły. Czarownik Srebrna Strzała bierze gitarę, poleca stanąć w kręgu. Początkowo są to zaledwie rytmiczne akordy, stopniowo jednak muzyka staje się coraz agresywniejsza, zaczyna przymuszać do żywszych ruchów i Matuszewski widzi, jak Ewa, która poddała się początkowo delikatnemu rytmowi, nagle się zatrzymuje, waha… Wtedy Paweł woła:

– Tańcz! Tańcz, Kropelko Rosy! Nie bój się tańczyć.

I Ewa zaczyna tańczyć. Ten taniec! Radość, że ona tańczy! Matuszewski czuje się lekki jak wiatr. Jest zupełnie wewnętrznie odblokowany. Jest szczęśliwy. I kiedy Srebrna Strzała i Rączy Jeleń, uzbrojeni w łuki i tomahawki, udają się na polowanie, Czerwony Blask, jeszcze zadyszany po tańcu, wyciąga się na wznak na dywanie, a potem władczym ruchem ujmuje dłoń swojej plemiennej żony i lekko ją ku sobie pociąga.

– Chodź, Kropelko Rosy, odpoczniesz.

Ewa się kładzie. Nie tuż obok, ale głowę wspiera na jego ramieniu. Najpierw ostrożnie, z wahaniem, jakby sprawdzała to nowe dla niej miejsce, potem ufnie się przytula i tak zamiera.

A Matuszewski, z sercem zupełnie oszalałym, przyciska dłoń do podbrzusza, żeby poskromić to niesforne zwierzątko, które już, jakże przedwcześnie, gotowe jest wyruszyć na łowy. Na szczęście ona tego nie widzi. Powieki ma mocno zaciśnięte. Gdybyż mógł wyzbyć się resztek rozsądku! Przygarnąć ją mocno! Poczuć całym sobą jej ciało! Niechby się później działo co bądź. Decyduje się tylko na wtulenie ust w jej włosy. Delikatnie, żeby nie spłoszyć ukochanej.

– Kropelko Rosy – tchnie cichutko.

– Tak, wodzu? – odpowiada jakby sennie.

– Śpij, śpij, Kropelko…

Już nieco opadła ta pierwsza gwałtowna fala. Już tylko trwa bolesnym pragnieniem. Tamuje oddech. „Kropelko Rosy! jestem ciebie spragniony jak trawa na prerii, jak wyschnięta ziemia…” Srebrna Strzała zagląda do pokoju i widząc ich tak leżących, cofa się.

– Tu nie ma – mówi do Rączego Jelenia. – Może w pokoju wujka.

O ileż było łatwiej, kiedy leżał obok niej tylko w marzeniach. Lekki ruch jej głowy sprawia, że chęć porwania Ewy w ramiona znowu gwałtownie narasta. I wtedy ona mówi z cicha:

– Jak jemu tam jest?…

– Komu! – Jego napięcie rozładowuje się w tym niepotrzebnym okrzyku, bo przecież komu – od razu wie.

– Tomkowi. – W głosie Ewy łzy.

Ale on, już wcześniej, zaraz po tym okrzyku, odpowiedział sobie w myśli: „Może lepiej niż mnie?” – i zacisnął aż do bólu szczęki.

Następnego dnia, po kolejnym polowaniu (upolowano misianiedźwiedzia i węża od odkurzacza) i uczcie, plemię zażywa sjesty. Kropelka Rosy, Rączy Jeleń i Czerwony Blask leżą rzędem na dywanie, a Srebrna Strzała siedzi z gitarą i gra, przeplatając w przedziwny sposób melodie Indian peruwiańskich z kolędami. Zapada zmrok. Na dzwonek do drzwi nikt się nie podrywa. Widocznie plemię wyzbyło się już cywilizowanych nawyków. Paweł wpuszcza Lisowskich mówiąc:

– Witajcie, czerwoni bracia! Dobry Manitu skrzyżował nasze ścieżki.

Po chwili nieco zdezorientowani goście wchodzą do pokoju, gdzie w wigwamie teraz już siedzą pozostali członkowie plemienia. Srebrna Strzała proponuje wypalenie fajki pokoju. Lisowscy: Jerzy, siedemnastoletni Artek (chrześniak Ewy), piętnastoletni Misiek, w jednej chwili zamieniają się w czerwonoskórych. Gorzej z Hanką. I kiedy Czerwony Blask poleca kobietom przygotowanie napoju, Hanka w kuchni pyta przyjaciółkę:

– Cóż wy wyprawiacie?

– Bawimy się w Indian – odpowiada spokojnie Ewa.

– Paweł, to rozumiem, ale Janusz?…

– Uważasz, że jemu się nie wolno bawić?

– No nie…

Ewa się uśmiecha.

– Widzę, już zapomniałaś nasze zabawy, jak chłopcy byli mali. To jedyna okazja, żeby wrócić w świat dzieciństwa. Razem z dzieckiem.

– Piotruś nie jest dzieckiem Janusza – mówi cierpko Hanka.

– Ale Janusz jest ukochanym wujkiem Piotrusia. Nie masz pojęcia, jak do niego przylgnął, kiedy zabrakło Tomka.

W głosie Ewy pojawia się ton, po którym Hanka poznaje, że wspomnienie zmarłego męża ciągle Ewę boli, więc zaczyna z zapałem opowiadać, jaka śliczna jest nowo narodzona córeczka jej szwagra, którą miała okazję zobaczyć pierwszy raz wczoraj, kiedy to pojechali do matki na wieś. „Kasia też była śliczna” – myśli Ewa. I Hanka nawet nie podejrzewa, jak niefortunnie zmieniła temat.

***

Do śniadania Matuszewski siada z Pawłem. Ewa i Piotruś już wyszli.

– Dałem ci, wodzu, moją siostrzyczkę Kropelkę Rosy za żonę – uśmiecha się Paweł. – Jesteśmy teraz spowinowaceni.

– Już po świętach. Już koniec tej pięknej zabawy. Szkoda.

– Więc dla ciebie, wodzu, to tylko zabawa? Sam jesteś sobie winien.

– Nie jestem poetą – mówi Matuszewski z odrobiną goryczy.

– Sam jesteś sobie winien, wodzu – powtarza Paweł.

Jedzą w milczeniu, aż w końcu Matuszewski zdobywa się na to, że pyta:

– A ty, Srebrna Strzało, uważasz, że kto jest moim rywalem?

Paweł podnosi na niego oczy.

– Nie wiesz tego, wodzu? Ten zmarły. O wiele groźniejszym niż wszyscy żywi. Ale jeśli chcesz, ja, twój wojownik, przeszyję strzałą jego cień.

– Nic nie zrobisz przeciwko niemu! Nic! – woła wzburzony Matuszewski. Grymas mu ściąga twarz.

To zaledwie trzy miesiące, a on, przyjaciel, już był gotowy wyciągnąć ręce po żonę Tomasza. Dławi go wstyd. I wtedy Paweł mówi zupełnie cicho:

– Ona już nie może, wodzu, położyć mu na ramieniu głowy.