Rozdział 14

Lipcowy urlop Marek spędza w Bieszczadach. Zwykle bywał kierownikiem rajdu. Tym razem dołączył w ostatniej chwili, po tym jak dowiedział się od pani Wandy, że Ruta wyjeżdża z mężem i dziećmi do teściowej zaraz po zakończeniu roku szkolnego. W takiej sytuacji siedzenie w Lublinie nie miało sensu.

Do korzystania ze wspólnego namiotu przypadł Markowi Olek Piasecki, chłopak o kilka lat od niego młodszy, wesoły, gadatliwy, co Markowi trochę przeszkadza, ale nie aż tak, żeby z tego powodu cierpiał. Zresztą za dnia Olek nie narzuca mu swojego towarzystwa. Narzuca je za to intensywnie i z powodzeniem przedstawicielkom płci przeciwnej. Wybór ma duży. Tak się złożyło, że na rajdzie jest przewaga dziewcząt, w tym sporo turystycznego narybku. Marek więc jako zwyczajny uczestnik czuje się trochę staro. Rozczula go dezynwoltura chłopców i początkowo demonstracyjna obojętność dziewcząt, które kolegów ledwo raczą zauważać. Stopniowo grupa zaczyna się docierać. Powstaje kilka grupek, a nawet dwie pary. Olek Piasecki razem z Kingą, ładną chichotliwą brunetką, wiodą prym w dość dużym zespole, gdzie wyraźnie za ich sprawą jest najweselej. Marek z racji swego długoletniego doświadczenia staje się cichym doradcą kierownictwa rajdu, nowo upieczonego asystenckiego małżeństwa z geografii. Z tejże racji zostaje przez nich zaakceptowany i na płaszczyźnie towarzyskiej. Kontakty z pozostałymi ogranicza do minimum. Chce być sam. Jest więc nieco zaskoczony, kiedy Olek pewnego wieczoru przychodzi do niego z propozycją, aby na jego miejsce przyjął na noc do namiotu towarzyszkę Kingi. Widocznie Kinga zdecydowała się obdarzyć go swoimi łaskami.

– Przecież nawet nie wiem, która to – protestuje Marek.

– A co ci to przeszkadza?

Logice tego pytania nie daje się zaprzeczyć. Rzeczywiście, nic mu to nie przeszkadza. I po chwili Olek przyprowadza szczupłą dziewczynę, z tych nie rzucających się w oczy, z kasztanowymi włosami zaplecionymi w warkocz, co Marka wzrusza. Wydaje mu się mocno skrępowana, więc żeby dodać jej odwagi, wyciąga rękę.

– Cześć! Jestem Marek.

– Wiśka.

Spogląda mu prosto w oczy i nagle mocno się rumieni.

– Nie masz się czego bać – mówi Olek. – Namiot jest porządny, nie przecieka. Pcheł nie ma. Marek, jak widzisz, jest szczupły, dużo miejsca nie zajmie. Wszystko gra?

Wymienia swój śpiwór na śpiwór Wiśki i odchodzi życząc im miłych snów.

– Energiczny młody człowiek – zauważa żartobliwie Marek. – Dzisiaj właśnie takich nam trzeba. Kładź się. Ja jeszcze mam coś do załatwienia.

Idzie posłuchać dziennika. Kurka (tak ją wszyscy nazywają) ma tranzystorowe radio. Po krótkiej wymianie zdań na temat konfliktu w Jugosławii i kandydatów Unii Demokratycznej do parlamentu, wraca. Wiśka już leży w namiocie, cichutko, ale Marek wie, że nie śpi. Po zapięciu śpiwora szepce więc:

– Dobranoc.

– Dobranoc – odpowiada.

I Marek zaraz zasypia, mimo że z sąsiedniego namiotu co chwila dobiegają chichoty.

Kiedy rano się budzi, Wiśki już nie ma. Wstaje, żeby przed wyjściem na trasę przygotować śniadanie, rozgląda się dokoła, ale dziewczyny nie widać. Odnajduje ją dopiero na trasie. Idzie sama. Na plecach zwisa warkocz.

– Cześć! – mówi Marek przyjaźnie. – Jak się spało?

– Nie najlepiej. Wciąż mi się coś śniło. A sny były dość burzliwe.

– Trzeba o snach zapomnieć i popatrzyć na to, co jest naprawdę.

– Właśnie próbuję to robić.

Idą w milczeniu. Ranek jest bardzo piękny. Marek wspomina, jak szedł z Ewą do Kazimierza. Tam dowiedział się, że ma syna. Gdzie teraz jest jego maleńki synek przywłaszczony przez Romana? Nagle się orientuje, że zaciska mocno szczęki. Tak już teraz jest. Niemal wszystkie myśli bolą. Jego rada udzielona Wiśce to jedna z tych dobrych rad, które są zupełnie nieefektywne. Patrzeć na to, co naprawdę jest! Przecież Mareczek naprawdę jest. Ruta – jest. Co z tego, że nie obok, zamiast tej zupełnie obcej dziewczyny. Tutaj jest tylko warkocz, choć tamten, Ruty, był ciemniejszy i dłuższy, i już go nie ma. Obcięła jego ukochany warkocz! Był cząstką jej – równie wielbioną. Pozbyła się cząstki samej siebie. Wciąż ma do niej bezrozumną pretensję o ten warkocz. Tak samo jak o to, że go nie powiadomiła o ciąży i urodzeniu jego syna. Nie pomogły tłumaczenia Ewy, że mogła nie być pewna jego ojcostwa, że w ciąży i przy małym dziecku trudno dbać o długie włosy – wciąż ma do Ruty pretensję. Nie żal, ale pretensję. To jest silniejsze od wszystkich logicznych argumentów. O tej idącej obok przypomina sobie po półgodzinie.

– Odbiłaś się od tamtej grupy?

– Ten krótki czas spędzony z dala od nich pozwolił mi zrozumieć, jakie to towarzystwo było dla mnie męczące. Tkwiłam tam z lojalności w stosunku do Kingi, choć poznałyśmy się dopiero na zebraniu przed rajdem. Wiesz, jak to jest. Razem się sypia, razem się żyje.

Widocznie zaraz się orientuje, że przecież to z nim spędziła pod namiotem ostatnią noc, więc zastrzega:

– No, taka jedna przypadkowa noc do niczego nie zobowiązuje.

Tamci jednak widocznie przypadli sobie do gustu, bo nie licząc się z chęciami Wiśki i Marka proponują wieczorem zamianę na stałe. Dopiero to Marka zaczyna niepokoić. Myśli, że w tej sytuacji Wiśka może z jego strony oczekiwać czegoś innego niż przyjacielskiej wymiany zdań i zdrowego snu. Postanawia następnego dnia sytuację jednoznacznie wyjaśnić. I w czasie odpoczynku na trasie, siedząc zapatrzony w kipiącą zielonością dolinę, oznajmia:

– Jest kobieta, którą kocham i bardzo bym chciał, żeby tu ze mną była.

Wiśka nie reaguje i Markowi robi się głupio. Wtedy dopiero ona mówi:

– Jest mężczyzna. Chciałabym, żeby był ze mną, a nie jest!

To przełamuje między nimi ledwo dające się wyczuć skrępowanie. Zaczynają swobodniej rozmawiać. Okazuje się, że Wiśka jest studentką wychowania muzycznego. Mogą więc wymieniać uwagi o swoich muzycznych fascynacjach. Dobrze im się razem idzie, gada, milczy. Pod koniec rajdu, wieczorem przy ognisku, Wiśka bierze od Antka Buczka gitarę i daje prawdziwy koncert. Marek myśli, że gdyby zrobiła to na początku rajdu, zainteresowanie jej osobą byłoby daleko większe. Widocznie jednak na tym publicznym zainteresowaniu mało jej zależy, bo gdy leżą już w namiocie i Marek, chcąc wyrazić uznanie dla jej muzyki, mówi:

– Jakże pięknie grałaś!

Ona odpowiada:

– Grałam dla ciebie. Za dwa dni się rozstaniemy. – A po chwili dodaje: – Być może pożałujemy kiedyś naszej powściągliwości. Ale człowiek nie może zaprzeć się samego siebie. Ani swojej miłości. Będę cię pamiętała. Niech przynajmniej tobie się uda.

Wraca do Lublina z końcem lipca i tu czekają go dwa kolejne rozczarowania. Ewy nie zastaje. W przeddzień wyjechała z mężem i Piotrusiem nad morze. A lubelski program zapowiada redaktor Adam Koter na zmianę z jakąś panią. Dzwoni do telewizji i sekretarka informuje, że pani Nowicka na urlopie. Na pytanie do kiedy, już nie raczy odpowiedzieć. „Nie jestem upoważniona do udzielania tego rodzaju informacji. Przepraszam” – i odkłada słuchawkę. Marek przypuszcza, że jeśli Ruta wróci, pojawi się w telewizorze. Taki jest spragniony jej widoku! Stęskniony! Gotowy nie pamiętać o tym, co usłyszał od Malesy, iż jego wizyta wyprowadziła Rutę z równowagi, a co pod koniec czerwca wydawało mu się tak istotne, że nie śmiał się jej więcej narzucać. Myślał: „Zapewne jej mąż nic nie wie. I ona boi się, żeby się nie dowiedział. Nie chce, żebym tam przychodził. A ja, głupiec, co zrobiłem? Przedstawiłem się temu rudemu jako ojciec jej syna.” Marek już dawno wie, że „ten rudy” to Malesa, nowy dyrektor ośrodka, ale myśli o nim z awersją, więc nawet nie po nazwisku. Teraz jednak jest tak spragniony widoku Ruty, że gotowy znowu tam iść. Ruty jednak w Lublinie wciąż nie ma. Markowi pozostaje spędzać czas z Wiktorem, który przez sierpień też jest sam, bo Kasia z dziećmi u ciotki w Krasnobrodzie. Razem grają w szachy, dyskutują o polityce (a jest o czym), chodzą na basen, czasem do kina lub na brydża do Sawickich, byli także na „party” u Hetmanów, jak z przekąsem, przesadnie akcentując wyraz, Wiktor nazywa ich co jakiś czas organizowane dla przyjaciół spotkania. Oprócz tego Marek przepisuje na czysto swoją pracę doktorską. Pod nieobecność Ruty mógł znowu się tym zająć. Fakt, że praca jest skończona i pozostały tylko kosmetyczne poprawki, sprawia mu satysfakcję i ulgę. Już będzie miał to z głowy. Będzie mógł zająć się wyłącznie Rutą i synkiem. Musi z Rutą porozmawiać! To jest pewne. Zdanie Ewy, że nie wolno mu bez zgody Ruty na nic sobie pozwolić, przyhamowuje jego chęć bezkompromisowej walki o syna. Mógłby przecież pójść na Żmigród i prosto w oczy powiedzieć Romanowi: „Marek to mój syn!” i niech Ruta spróbuje zaprzeczyć! Komu Roman uwierzy? Komu uwierzy, kiedy Marek pokaże mu swoje zdjęcie z dzieciństwa? A jeśli Ruta męża kocha? I on…

Dwudziestego drugiego Marek, który wobec urlopu Ewy przejął znowu jej obowiązki, idzie do Biura Wystaw Artystycznych na wernisaż Lucjana Milewskiego. Milewski na stałe mieszka w Kraśniku i mógłby nieobecność przedstawiciela wydziału kultury poczytać za przejaw pogardy dla prowincjonalnego artysty. Tak więc Marek nie tylko, że idzie sam, ale przed południem dzwoni jeszcze do miejscowych gazet i prosi o zainteresowanie grafiką pana Milewskiego, co zostaje mu solennie przyrzeczone.

Choć to jeszcze okres urlopowy, na wernisażu sporo osób. Wbrew deficytowi w kulturze jest nawet wino. Co prawda wlane do kieliszków trochę skąpo, ale na symboliczny toast wystarczy.

– Chciałem panu wyrazić wdzięczność, dyrektorze, że mimo szerokich ostatnio możliwości i kontaktów zagranicznych nie pomija pan prezentacji dorobku naszych rodzimych twórców. A przede wszystkim dziękuję panu, panie Lucjanie, że zechciał pan nam pokazać swoje niebanalne i piękne, a zbyt mało w naszym środowisku znane, grafiki. Życzę panu nieustającej weny twórczej! I obyśmy się wkrótce spotkali z okazji kolejnej pana wystawy.

Tę swoją krótką przemowę Marek uważa za udaną, choć brawa, które po niej nastąpiły, są przecież przeznaczone dla artysty.

Milewskiego niemal zaraz porywa Żurawski, młody krytyk sztuki z miejscowego tygodnika i Marek może się swobodnie rozejrzeć po sali. Owszem, jest trochę znajomych osób. Aldona Thylmanowa z mężem, cenionym architektem – im się uprzejmie kłania – zaprzyjaźniony z Ewą poeta Paweł Korczyński – bardziej niż jego wiersze Marek ceni jego grę na gitarze – jest też grafik Andrzej Winiarczyk z żoną w kolejnej, chyba już trzeciej ciąży i wzięta portrecistka Iza Bełza, jak zwykle otoczona gronem daleko od siebie młodszych chłopców. Są to na ogół próbujący malować ćwierćprofesjonaliści, o których Iza mówi „moja stajnia”, zachęca ich, „pożycza” farby, chwali, gani i karmi, co daje jej nieprzemijającą popularność i zapewne także satysfakcję, kto wie czy tylko moralną.

– Panie Marku, co pan myśli o tej twórczości?

Paula Mirończuk z „Kuriera” podsuwa mu mikrofon.

– O zdanie proszę raczej pytać profesjonalistów.

– Zależy mi na opinii wszystkich przybyłych na wernisaż.

– Uważam, że jest to twórczość bardzo interesująca, ma swoisty klimat, który mnie osobiście odpowiada.

– Czy powiesiłby pan którąś z tych grafik w swoim mieszkaniu?

– Oczywiście! Choćby tę albo tę.

– Sprawdźmy w katalogu tytuły.

– Sen I i Sen II. Tytuły równie piękne jak grafiki.

Paula odchodzi szukać kolejnego rozmówcy, a do Marka zbliża się Łagiewka, przewodniczący związku plastyków.

– Witam! Nie orientuje się pan przypadkiem, jak z naszym wnioskiem w sprawie kolegi Waligórskiego?

– To już proszę zaczekać na powrót pani Furtakowej. Po pierwszym będzie.

– Sądzę, że jak ona wzięła sprawę w swoje ręce, to i załatwi.

– I ja tak sądzę – odpowiada Marek i uśmiecha się na widok przetaczającego się z nogi na nogę w jego kierunku Porocha. – Witam prasę!

– Cześć, Mareczku! Znowu zastępujesz Ewkę? Mam nadzieję, że okaże ci po powrocie wdzięczność.

– Dobrze, Bartusiu, wiesz, jak to jest z nadzieją.

– Ha! ha! ha! – Poroch wybucha stentorowym śmiechem. – A co ty na to? – Ruchem głowy wskazuje grafiki.

– Podoba mi się.

– Cholera! Czasem tak staję i myślę: jak oni to robią, że człowieka aż coś ściska w dołku.

– Talent!

– Ba, talent! Wielka rzecz!

Poroch patrząc na grafiki nagle poważnieje.

– Cześć, Bartku! – mówi Paula. – Już nagrałam całą taśmę. Będzie z czego wybrać kilkanaście zdań. A ty skończyłeś?

– Ja muszę przyjść jutro, jak nie będzie tego tłoku. Nie lubię tak…

– To chodź. Podwieziesz mnie do domu.

– Pod warunkiem, że zaprosisz mnie na kolację. Mnie i Marka. Nie zostawię samotnego przyjaciela.

– Bardzo chętnie. Wieczór w towarzystwie dwóch uroczych panów! Czy kobieta może marzyć o większym szczęściu? Ale wstąpimy kupić coś do jedzenia i picia.

Markowi nie bardzo się podoba, że Bartek zadysponował jego osobą, ale zaraz myśli: „Dlaczego nie. Wreszcie obejrzę sławny okrągły stół Pauli”.

Mieszkanie Pauli zaskakuje Marka. Jest oryginalne i piękne. Panuje tu natłok wielu rzeczy, z których każda godna jest wielokrotnego obejrzenia. Wszystkie one tworzą harmonijną, choć pozornie chaotyczną, całość. Marek wodzi wzrokiem po wnętrzu, a potem spogląda na Paulę i ma wrażenie, że jej agresywna uroda na tym tle przygasła, wtopiła się w ten chaos. Może oceniał ją dotychczas niewłaściwie. A Paula uśmiecha się zupełnie sympatycznie.

– Chodźmy do kuchni. Zrobimy kanapki, otworzymy butelki.

Po chwili przynoszą to wszystko na ów osławiony okrągły stół, przy którym Paula przyjmuje mężczyzn, a potem idzie z nimi do łóżka. Tak głosi fama. A ile w tym prawdy?

Paula nastawia muzykę taneczną. Zaprasza Porocha.

– W tym czasie proszę napełnić kieliszki. Wypijemy bruderszaft – mówi do Marka.

Poroch przytula Paulę do pulchnej piersi, przez co często gubi rytm.

– Ech! Paula! Paula! – mówi. – Nie ma drugiej takiej w całym postkomunistycznym bloku.

– Dziękuję ci, Bartusiu, za wyrafinowany komplement.

Potem Paula pije z Markiem bruderszaft i wbrew jego oczekiwaniu zaledwie muska mu wargami policzek. Poroch kieliszki zaraz napełnia.

– Za Jelcyna i Gorbaczowa! Za braci Moskali!

– O, Boże! Jeszcze ci mało polityki? – wzdycha Paula, ale kieliszek opróżnia.

– Za plastykę!

– Za muzykę!

– Za taniec!

To nie jest tempo, które Marek by mógł zaakceptować.

– Za miłość!

– Za seks!

– Á propos, Mareczku, czy próbowałeś już seksu z Paulą?

– Nie miałem zaszczytu.

– Czysta strata.

– Chyba nie reprezentuję poziomu, który mógłby Paulę zadowolić.

– Och, nie jestem znowu aż tak wymagająca. Choć potrafię docenić doskonałość. Najlepszy jakiego miałam w łóżku – mówi rozmarzona – to Romek Nowicki. To dopiero mężczyzna! Ledwo skończy, już może zaczynać.

– A gdzie znalazłaś taki skarb? – Bartek demonstracyjnie szeroko otwiera zwykle nieco przymknięte powieki.

– To mąż mojej koleżanki ze studiów Ruty Garczyńskiej. Kiedyś przecież ci ją przedstawiłam. Ona na pewno nie potrzebuje dodatkowej obsługi.

– Mogłabyś, Paula, pochwalić i mój kijek. Uważam, że całkiem niezły.

Paula mruży ironicznie oczy.

– Bartusiu! Tyś powinien być baszą i mieć do obsługi cztery tancerki.

– Bodaj się spełniło biednemu dziennikarzynie – wzdycha Poroch. I dodaje: – Powiem ci, Paula, że za cztery to może nie, ale za trzy w łóżku wystarczysz. Wypijmy za Paulę Mirończuk w łóżku!

Żadne z nich nie zwraca uwagi na Marka. Żadne nie zauważa, co się z nim dzieje. A on wstaje i wychodzi z mieszkania, po schodach na dół, i idzie przed siebie w rozsrebrzoną skąpym blaskiem latarni – ciemność.