Rozdział 21

– Ewuniu, może wiesz coś na temat kotów?

Patrzy zaskoczona.

– Co z takim stworzeniem w domu robić, co takiemu dawać jeść, czy można go wykąpać? Nic nie wiem. – I wyjaśnia: – Mareczek znalazł na podwórzu małego kociaka i przyniósł mi do domu.

– Chcesz go trzymać?

– Obiecałem mu, że kot będzie na niego czekał.

– Zaczynasz mieć rodzicielskie problemy? – Ewa się uśmiecha.

Tamtej pamiętnej niedzieli, gdy Rutę z synkiem odprowadził na róg Żmigrodu i wrócił do domu, nie był w stanie się powstrzymać, zadzwonił do Ewy.

– Dziękuję ci! Dziękuję! I jeszcze raz dziękuję!

– Domyślam się, ale powiedz.

– Przed chwilą wyszli! Przed chwilą ich odprowadziłem!

Potem gdy odłożył słuchawkę, zawstydził się tej spontanicznej reakcji. Następnego jednak dnia, i kolejnych, okazało się, że Ewa słucha go z zainteresowaniem, ożywiona. Pomyślał, że zajęta jego problemami, zapomni, choć na krótko, o własnym nieszczęściu. Przestał mieć opory przed „zawracaniem jej głowy”. Tym bardziej że była jedyną osobą, która orientowała się w jego sytuacji na tyle, iż mógł o tej najważniejszej dla siebie sprawie z nią rozmawiać. Ostatnimi wydarzeniami był ponad wszelką miarę przepełniony. Musiał to jakoś z siebie wyrzucić. Dość często zwracał się do niej z kolejną informacją, pytaniem, myślą, a Ewa przyjmowała to z ogromną życzliwością.

– No widzisz – mówiła z bledziutkim uśmiechem i wierzył, że cieszy się jego szczęściem.

Był szczęśliwy! Ogromnie. I wydawało mu się, że niezasłużenie. Słowa Ruty: „Mówiłeś, że mnie nie opuścisz” – upadły między nimi kamieniem. Szczęście jednak rozrastało się gwałtownie, bujnie, omijając ten leżący na środku kamień. Był szczęśliwy! Nie chodził, fruwał. Nie grał, a tonął w dźwiękach. Nie sypiał, a wędrował przez cudowne światy. Nie jadał, ale jak prestidigitator wrzucał kęsy do ust. Całe jego życie zrobiło się zdumiewające. Jakby gwałtowna ulewa przeszła nad wyschniętą ziemią. Wszystko zaczęło się nagle zielenić, radośnie wybiegać ku niebu. Każde źdźbło żyło własnym, intensywnym życiem, cudownie uzdrowione. Co mógł znaczyć w tej oszalałej bujności jeden nieduży kamień! Wierzy, że ich odzyskał. Pozostaje iść prostą drogą, która niespodziewanie wychynęła zza widnokręgu, aby dojść celu – jak dobrze zna to zjawisko ze swoich turystycznych wędrówek. Trwa w owej euforii już prawie dwa tygodnie, nie zadając sobie żadnych zbędnych, kłopotliwych pytań, czeka niecierpliwie na kolejne i kolejne spotkanie.

– Ja na twoim miejscu – mówi Ewa – zaczęłabym od wizyty u weterynarza. Niech zbada, czy kociak zdrowy. Będzie przecież obcował z dziećmi. Może trzeba go zaszczepić.

– Wstyd go takiego nieść. Pewnie stracił matkę i nie miał kto do czysta go wylizać.

– Sprzedają specjalny szampon dla zwierząt. Tylko po kąpieli trzeba go porządnie wytrzeć i ciepło owinąć. Niech wyschnie.

Ma więc co robić i dzisiaj, i jutro. Wracając z pracy kupi szampon. Potem kociaka wykąpie – jak zwierzę to zniesie? Zaraz zadzwoni do kliniki, czy jutro można przyjść i o której, bo dziś pewnie już nie zdąży. „Nie miała baba kłopotu…” – myśli. Idzie do księgowości zapytać, czy znajdzie się jakaś suma na dofinansowanie wydawnictw jednego z towarzystw regionalnych i okazuje się, że „nic ponad przyznaną dotację”. Tak krucho jeszcze z finansami nie bywało. Redaguje odpowiedź. Sucho i odmownie – trochę przykro.

– Ewa – mówi – chyba nie mogę go karmić samym mlekiem?

– Lekarz ci powie, jak go karmić. I musisz mieć dla niego skrzynkę z piaskiem, jeśli nie chcesz w domu nieporządków.

„Za parę dni wybory, a ja się zajmuję kotem” – myśli Marek. Nigdy dotychczas nie miewał kłopotów z rozróżnianiem spraw ważnych i błahych. Błahe można było zaniedbać. Ważne – warte były jego wysiłku, uwagi i czasu. Teraz się to wszystko pogmatwało. Jeden mały kociak ważniejszy niż wydarzenia państwowej wagi. Bo kociak jest związany z pewnym małym chłopcem, a chłopiec jest dalszym ciągiem jego samego i jej – zielonookiej, kochanej, jak dawniej miewającej swoje złe humory. Jest więc ich już czworo – rodzina. Rozśmiesza go, że zaliczył kota do rodziny. A Bogna? Jedna z tych małych raf, które można myślą ominąć albo uznać za siłę sprawczą, dzięki której mogą dwa razy w tygodniu się spotykać. Dziewczynka o piwnych ojcowych oczach, wpatrzona z zachwytem w Marka. „Zaproponuję, żeby mnie nazywała wujkiem” – myśli. W ten sposób i ona zostanie włączona do rodziny.

Marek niesie zredagowane pismo do sekretariatu.

***

W poniedziałek Ruta przychodzi na Królewską i z Bogną, i z Mareczkiem. Marek przykuca, żeby synka rozebrać.

– Kicia? – pyta chłopczyk.

– Jest, jest. Czeka na ciebie.

Marek bierze synka na ręce i idzie z nim do pokoju, gdzie na fotelu, jakby rzeczywiście czekał, siedzi kot. Mareczek wdrapuje się na fotel i wciąga kota na kolana. Przychodzi Bogna. Zaczyna kociaka głaskać, ale wyraźnie widać, że jest w złym nastroju. Marek zauważa, że Ruta przywołuje go gestem. I w kuchni, gdzie weszli, mówi:

– Wziąłeś Mareczka na ręce i Bogna się obraziła. Bo ty jesteś „jej panem od muzyki”. Kobiety bywają diabelnie zazdrosne. Naprawiaj, co zepsułeś.

Niby to żart, a jednak… Ruta wychodzi z kuchni. „Mogłem ją tutaj, póki dzieci zajęte kotem, wziąć w ramiona – myśli Marek. – Mogłem ją przytulić, tę moją diabełeczkę.” Już za późno. Wraca do pokoju. Podnosi Bognę do góry.

– Hop! panienko. Idziemy do fortepianu.

Niesie ją na stołek, a potem siada obok i pyta:

– Chcesz, żebym był twoim wujkiem?

– Chcę! – odpowiada zarumieniona z radości.

Marek na wszelki wypadek na Rutę nie patrzy. Nie jest pewny jej aprobaty. I rzeczywiście, po lekcji, kiedy dzieci poją kociaka mlekiem, Ruta do niego mówi:

– Marek, miej ty na uwadze, że Bogna absolutnie wszystko opowiada ojcu. Jest zachwycona i musi się dzielić wrażeniami.

– Przecież on wie, że tu przychodzicie.

– Że przychodzimy na lekcje muzyki, a nie na podwieczorki. Musimy też uzgodnić wysokość opłaty.

– Chyba nie myślisz, że będę od ciebie brał pieniądze.

– Nawet jeśli nie, muszę wiedzieć, ile za lekcję płacę.

I wtedy Marek decyduje się zapytać:

– Ruteńka, co twój mąż wie?

Patrzy mu przez chwilę w oczy z odrobiną wrogości.

– Nic. Skoro zniknąłeś, nie było potrzeby nic mówić. – I do dzieci: – Chodźcie, dzieciaki. Idziemy. Tatuś w domu czeka.

Ubierają się i wychodzą. Zostaje wrogie spojrzenie zielonych oczu i to „tatuś czeka!” Dwa kolejne kamyki do bujnego ogrodu jego nadziei.

Marek podchodzi do okna. Po chwili wyłaniają się z bramy. Trzymając Mareczka za rączki schodzą powoli Królewską w dół. Znikają za zakrętem. Zachłyśnięte niepokojem serce szarpie się w piersi. Marek się odwraca i napotyka milczące, pełne tajemnicy spojrzenie żółtych kocich oczu. Rozpadł się na części tamten wymarzony układ. Ruta, Mareczek, Bogna poszli do „tatusia”. Jemu został kot i zaczajona pod powiekami odrobina łez.

A jednak i te dwa kolejne kamyki to za mało, żeby zniszczyć, co rozrastało się przez wiele dni. Zaraz napływają myśli, przez swoją logikę nie do podważenia. Przecież wcześniej wiedział, jak wygląda układ. I wiedział, że jest nieprawidłowy, należy go zmienić. Od dawna postanowił go zmienić. Już by go zmienił, gdyby Ewa szczęśliwie go nie powstrzymała. Dzięki niej doczekał, że Ruta także dostrzegła tę nieprawidłowość i potrzebę zmiany. Skoro więc wolą ich obojga jest zmiana dotychczasowej sytuacji… Ruta widocznie nosi w sobie ogromny żal do niego – za to odejście – i nie potrafi, a może nie chce, się powstrzymać, żeby mu tego od czasu do czasu nie wypomnieć. To tak, jakby mówiła: „Popatrz do czego doprowadziłeś!” I ma rację. Może czeka, żeby jej powiedział: „Rutka, ja rozumiem tę swoją ogromną winę. Nacierpiałem się przez to jak nigdy i z żadnego powodu. Zostawmy złą przeszłość. Pomyślmy o przyszłości!” Boże! Jak to patetycznie brzmi. Należałoby znaleźć jakieś zupełnie inne słowa. I nagle Marek sobie uprzytomnia, o ile za wcześnie na takie rozmowy. Trzeba jeszcze wielu spotkań, żeby odbudować łączącą ich niegdyś więź. Konieczne są czułe gesty, a jak sobie na nie pozwolić w obecności dzieci? Nie na darmo Ruta go ostrzegała, że Bogna wszystko ojcu opowiada. Choć czy to takie ważne? I tak wcześniej czy później tamten się dowie. Ruta też zapewne dopuszcza taką możliwość. Jest jednak ostrożna. Zanim podejmie kolejną decyzję, chce, żeby nawiązał przyjazne kontakty z dziećmi. Być może od tego uzależnia – co dalej. Nie wolno się śpieszyć. Nie trzeba. Jak wiele znaczy choćby to, że tutaj przyszła. Że przyszła z synkiem. To jakby powiedziała „on jest twój!” Mareczek go zaakceptował. To samo Bogna. „A ty, diabełeczko?” – pyta nieobecną. Skoro przyszła – zapewne tak. Wszystko więc jest, jak być powinno i jego złe myśli są zupełnie nieuzasadnione. We czwartek znowu przyjdą, znowu ich zobaczy.

***

Ileż można przez trzy doby namarzyć. A jeszcze oglądając przez kolejne dni twarz ukochanej na ekranie telewizora. Już Markowi nawet nie przeszkadza jej oficjalny uśmiech dla wszystkich. A może właśnie dla niego? Zaraz sobie przypomina: Ruta wcale nie wie, że kupił telewizor i o tym, iż od kilku już miesięcy pilnie śledzi jej obraz w szklanym okienku. A od pewnego czasu do tego obrazu także mówi przeróżne czułości. Jakby od nowa uczył się języka, którym przemawiał do niej tamtej pamiętnej wiosny. Jakby się w tym języku wprawiał, aby kiedy przyjdzie odpowiedni moment, znowu dobrze go znać, posługiwać się nim sprawnie i bez wahań.

Na razie jednak przychodzi kolejny czwartek i Marek kupuje soki w kartonikach, żeby mieli co pić, a żeby się nazywało, że nie było żadnej herbaty. I wedlowskie herbatniczki, zawsze to skromniej niż sernik czy wuzetki. Ma ochotę coś jeszcze postawić na stoliku, ale trochę się boi, że Ruta go obruga. Poprzestaje więc na tym, myśląc o kolejnych wizytach, a tym samym o kolejnych możliwościach poczęstunku.

Przychodzą wszyscy troje roześmiani i choć Marek nie wie z jakiego powodu, także radośnie się uśmiecha. Pomaga synkowi zdjąć kurteczkę, ale pamięta, żeby i od Bogny wziąć do powieszenia okrycie. A potem gdy dzieci pobiegły do pokoju, bierze dłoń Ruty i wtula w jej wnętrze usta.

– No, no! – mówi ona odrobinę drżącym głosem. – Prosiłam cię…

Wymija go i idzie szybko za dziećmi. Okazuje się, że Bogna przyniosła w kieszonce kłębuszek wełny, który służy teraz jako kocia zabawka. Przez chwilę przyglądają się, jak kotek łapie różową kulkę. Potem Bogna idzie z Markiem do fortepianu, a Mareczek z kotem gramoli się na fotel. W czasie lekcji Marek raz i drugi przychwytuje spojrzenie Ruty i nachodzi go nieprzeparta ochota, żeby tam do niej pójść, znowu dotknąć jej ręki.

– Zrobimy sobie przerwę – mówi do Bogny. – Napijemy się soku.

Piją sok przez słomki i znowu uśmiechają się do siebie radośnie. Teraz już Marek może położyć dłoń na dłoni Ruty, przez chwilę ją tak trzymać, póki ona dłoni ostrożnie, powoli nie cofnie. Widocznie nie chciała zwracać uwagi córeczki na jego i swój gest. Dopiero teraz mówi:

– Jesteś niegrzeczny!

– Kto? – pyta Bogna.

– Kociak – odpowiada. Słuchajcie! On wcale nie ma imienia. Trzeba go ochrzcić!

Trochę zamieszania. Parę propozycji. Bogna upiera się przy Puszku, ale Mareczek zaraz to po swojemu przekręca na Pusik i tak zostaje. Marek wraca z Bogną do fortepianu. Ruta sprząta ze stolika, potem znowu siada i Marek może na nią popatrywać. Nieczęsto, bo musi zajmować się Bogną.

– Wujku – mówi w pewnym momencie dziewczynka – tatuś powiedział, że ja już zupełnie dobrze gram.

– Ma rację. Jak tak dalej pójdzie, będziesz mogła chodzić do szkoły muzycznej.

Niepotrzebnie to chlapnął. Jeśli Bogna zacznie chodzić do szkoły muzycznej, przestaną tu przychodzić. Zaraz jednak myśli, że przecież do września przyszłego roku wszystko się wyjaśni. Zapewne będą już mieszkali razem. No, w każdym razie on z Rutą i Mareczkiem. A Bogna?

– To jest dosyć trudne, ale na pewno sobie poradzisz – mówi do dziewczynki i zamyka nuty. – Chodź, Mareczku. Teraz ty będziesz grał.

Chłopczyk zaraz przybiega, siada na kolanach ojca i przez chwilę „gra” na fortepianie. Wreszcie idą do kuchni, napoić Puśka, czy też Pusika, mlekiem. Dzieci kucają obok miseczki, a Marek staje za Rutą. Tuż. Z trudem się powstrzymuje, żeby jej nie ogarnąć ramionami, nie przytulić.

– Łasiczko! – ledwo tchnie pochylając się do jej ucha.

Wtedy ona się odsuwa. Potem jednak, gdy jest pewny, że będzie zaraz chciała iść, Ruta prosi, żeby jeszcze coś zagrał. I dla niej, dla swojej diabełeczki, gra Schumanna „Les papillons” – motyle!

***

W sobotę i niedzielę Marek reprezentuje władze wojewódzkie na zjeździe towarzystw regionalnych. Burzliwe i mało konstruktywne obrady przypominają obrady sejmu. Jest to dość nużące. Na szczęście przewodniczący ogłasza przerwę obiadową i wszyscy śpiesznie opuszczają salę. W holu Marek wpada na Paulę Mirończuk.

– Cześć, Marek! Idziesz na zjazdowy obiad? Myślę, że nie odmówisz mi swojego miłego towarzystwa.

Markowi nie chce się wymigiwać. Zakłada skafander i idą razem do stołówki akademickiej, gdzie przygotowano dla uczestników zjazdu posiłek.

– Czasem mam wrażenie, że wszyscy mądrzy ludzie poukrywali się gdzieś w podziemiach albo złożyli śluby milczenia – wzdycha Paula.

– Nie myślałem, że miewamy tak zbieżne odczucia – odpowiada.

Zabierają się za jedzenie. Milczą. Musi to z nich trochę „wyparować”. Ale przy kompocie Paula występuje z propozycją:

– Marek! Co ty na to, żeby to w diabły zostawić i pójść?

– Niby dokąd?

– Choćby do mnie. Obiecuję ci przyjemny relaks. A jeśli zapragniesz, to może i coś więcej – mruży w uśmiechu piękne niebieskie oczy.

– Nie śmiałbym konkurować z preferowanym przez ciebie panem Nowickim – mówi Marek pośpiesznie, na twarzy z grymasem ironii.

Paula wybucha śmiechem.

– O! Roman! To już taka zamierzchła przeszłość, że prawie mityczna. Odkąd się ożenił, dla innych jest stracony. Niestety! – dodaje demonstracyjnie smutniejąc.

Marek ukrywa zmienioną twarz za szklanką z kompotem. Sączy napój długo i powoli. Potem z przesadnym wstrętem odstawia szklankę.

– Trudno powiedzieć, że było to smaczne – mówi trochę enigmatycznie.

– To jak? – pyta Paula.

– Jeśli nawet szarzy obywatele zaniedbają w tym państwie swoje obowiązki, to co nas czeka?

– No to cześć, szary obywatelu. Mnie już na więcej nie stać.

Paula wstaje, widać, że zła, i odchodzi stukając drobno obcasami.

Marek wraca na salę obrad. Po drodze przyłącza się do niego przewodniczący towarzystwa regionalnego z Nałęczowa. Coś tam mówi. Tyle że on i tak nie wie co. Obrady zaraz zostają wznowione i Marek ma czas i możliwość krążyć myślami wokół tej nowo uzyskanej od Pauli informacji, która w jakimś sensie znowu zmieniła już przez niego w najdrobniejszych szczegółach przemyślany plan. Zmieniła prawie wszystko! A może nic? Zaciemniła w każdym razie klarowny obraz, bo jeżeli… Dlaczego Ruta się tak od niego we czwartek odsuwała? Nie pozwoliła nawet dotknąć ręki. A przecież sama do niego przyszła. Sama przyniosła mu synka. Więc jak to jest?