Rozdział 23

Ruta ma dopiero trzydzieści lat. Jeszcze nie wie, że życie trzeba przeżywać pośpiesznie, bo mija szybciej, niż byśmy chcieli. Jeszcze się wstydzi tajemnych pragnień własnego ciała, rozmijających się z jej wyobrażeniami i przekonaniami. Jeszcze nie zauważyła, że życie to jeden wielki przypadek, wobec którego człowiek jest bezsilny. Nie należy więc z życiem walczyć, przeciwstawiać się jego wyrokom, ale przeżywać je zachłannie. Każdy dzień smakować, jak smakuje się nową nieznaną potrawę. Ruta, jeśli nawet tego nie wie, powinna to intuicyjnie wyczuwać. Dlaczego więc nie decyduje się na żaden dalszy krok? Przestraszyła się, że już zrobiła zbyt wiele?

Wieczorami, nocą – marzy, śni o Marku. Przeżycia tamtej wiosny wracają wypiękniałe, owiane błękitną mgłą, pełne ekspresji a ulotne jak muzyka. Potem idzie z dziećmi na Królewską i – czuje wyraźnie, jak coś ją przytrzymuje, odpycha. Budzą się, przedtem drzemiące, pretensje do Marka za to: „Ty wiesz, że nigdy cię nie opuszczę!” – powiedziane z własnej nieprzymuszonej woli, bo przecież go do tego nie zmuszała ani nawet na to nie czekała. Dlatego właśnie jego wina jest tak wielka i bezsporna. Im piękniejsze są wspomnienia owej wiosny, tym większa jest wina Marka. I jeszcze to, że go tutaj nie było, kiedy przyszła, a była tamta blondynka! I to, że przez dwa lata nie zapragnął jej zobaczyć!

Marek nadal ma wygląd anioła z jej pierwszokomunijnego obrazka. Klasyczny czysty profil, jasne loki nad czołem i czułość w szaroniebieskich oczach. Patrząc na niego któż by się domyślił, że jest zdolny do takiej podłości! Że jest człowiekiem kłamliwym i niestałym. I chce się jej płakać. Szlochać nad minionym szczęściem. Szczęściem zaprzepaszczonym. Czy może nad swoim obecnym nieszczęściem, że boi się zawierzyć po raz drugi jego ramionom, jego uczuciom. Że boi się nawet podjąć próbę. Dopiero teraz widać, jak głęboko została zraniona. Przez wiele miesięcy ukrywała to, spychała w głąb. Nie mogłaby żyć z tym balastem. Musiała się go pozbyć. Prawie się go pozbyła. Prawie! Dopiero teraz widać jak mało!

A potem wraca do domu i zaczyna tęsknić. Za którym tęskni? Za nim tamtym – czułym aniołem miłości? Czy za nim tym – ojcem jej dziecka, który ją okłamał, zdradził! Jest oczywiste, że mając do wyboru tęsknić za jednym lub drugim, tęskni za tym pierwszym. Ruta jest normalna, nie przejawia masochistycznych skłonności. Zyskuje na tym Roman, bo zaczyna coraz częściej uciekać w jego ramiona. Mógłby zyskiwać także Benedykt, gdyby nie owo nieszczęsne wydarzenie z jego rękami, po którym Ruta odnosi się do niego z pewną ostrożnością – tak na wszelki wypadek omija wzrokiem jego dłonie, nie zdając sobie sprawy, że wybrała najmniej właściwą metodę. Nie zaleciłby jej żaden psychoterapeuta.

Ruta idzie z dziećmi na Królewską. Znowu ma możliwość patrzeć na Marka, którego uroda tak ją kiedyś wzruszała, a teraz wydaje się jej zwykłym oszustwem. Podejmowane przez niego nieśmiało próby zbliżenia – oszustwem. Skąpe słowa miłości – oszustwem. Potem odchodzi, żeby za nim tęsknić. Błagać go w myśli o tamtą wielką miłość. Błagać go, żeby pozwolił się jej kochać tamtą wielką miłością. Żeby zrobił coś, co by ją zmusiło znowu kochać go bez opamiętania. „Marek! Gdzie jesteś, mój aniele Marku?”

***

– Dyrektor wzywa panią Nowicką – mówi Radziszewski odkładając słuchawkę. – Zaraz jak skończy nagranie – dodaje widząc, że Ruta już się podnosi. – Powtórzymy końcówkę, nie jest czysto.

„A cóż to się stało – myśli Ruta – że tak nagle jestem mu potrzebna.” Przez ostatni tydzień właściwie się nie widywali. Tyle co na naradzie w poniedziałek. W sekretariacie musi poczekać, bo u Malesy jest Rączyńska. Nie ma kobiety, która by lubiła czekać pod drzwiami ze świadomością, że przynależne jej miejsce właśnie zajmuje inna. Toteż Ruta wchodzi do gabinetu z ogromną chęcią dogryzienia Benedyktowi. Wystarcza wszakże jedno spojrzenie na jego twarz, żeby ta chęć natychmiast przygasła. Benedykt ma taką twarz, że Rucie niepokój podchodzi do gardła.

– Co tobie? – pyta przestraszona.

– Dostałem list od ciotki. Mama bardzo chora. Muszę jechać. – Milknie, zapatrza się w okno i dopiero po chwili: – Mama chce, żebym cię przywiózł.

– Benek! Ja nie mogę.

– Ona umiera – mówi niemal szeptem.

– Tym bardziej nie powinniśmy – i Ruta mimo woli ścisza głos.

Benedykt kręci głową. Nie wiadomo, czy jest to gest przeczenia czy graniczącego z niezrozumieniem zdziwienia wobec jej oporów.

– Ona umiera – powtarza. – Kazała cię przywieźć.

Ruta w tym momencie pojmuje, że żadne argumenty do Benedykta nie dotrą. Jeżeli chce mu pomóc, musi jechać.

Wyjeżdżają o szesnastej. Wkrótce zapada mrok. Droga wydaje się Rucie drogą bez końca – jadą w ciemność, i znowu w ciemność. Zupełnie jakby próbowali dogonić umierającą matkę Benedykta. Rutę przeraża, że nie zdążą. Zastaną ją martwą i będzie to dla Benedykta ogromny cios. Potem myśli, że wtedy nie musieliby okłamywać tej starej kobiety łączącej z jej osobą nadzieję na szczęśliwą przyszłość syna. Odrobina ulgi i zaraz znowu strach i smutek z powodu swojej absolutnej bezradności.

W mieszkaniu wita ich ciotka, która opiekuje się chorą.

– Pójdę powiedzieć, żeście przyjechali.

Czekają w dużym pokoju. W pewnym momencie spotykają się ich oczy i Ruta myśli, że dotychczas nigdy w życiu nie widziała oczu zrozpaczonych. Ciotka otwiera przed nimi drzwi. Sama odchodzi do kuchni.

– Idź najpierw sam – mówi szeptem Ruta. – Zawołasz mnie.

Zostaje przy drzwiach, spodziewając się rychłego wezwania. Przez dłuższy czas nic nie słychać. Potem Malesowa ni to pyta, ni stwierdza:

– Przywiozłeś ją, synku.

– Tak, mamusiu.

– Bardzo ją kochasz?

– Tak! – to po chwili wahania.

– Poproś ją tutaj.

Ruta szybko cofa się o kilka kroków, żeby Benedykt nie mógł podejrzewać, że słyszała rozmowę. Po chwili staje u łóżka chorej. Spłoszona myśli, że przecież nie można w takiej sytuacji powiedzieć „dzień dobry” – skłania głowę w powitalnym geście. Twarz Malesowej pomalała, zapadła i Ruta zauważa, że Benedykt podobny jest do matki, czego poprzednio w ogóle nie spostrzegła.

Chora przez chwilę milczy, widocznie zbiera siły.

– Dobrze, żeście przyjechali – zwraca oczy na Rutę. – Odkąd wiem, że jesteś z nim, już mi łatwiej. – I po chwili: – Proszę cię, przyrzeknij mi, że go nie opuścisz!

Ulga! Nie potrzebuje kłamać. Ich przyjaźń może trwać aż do śmierci.

– Nigdy go nie opuszczę – mówi z głębokim przekonaniem.

– Dajcie dzieci ręce.

Malesowa drżącymi od wysiłku rękami wkłada dłoń Ruty w dłoń Benedykta.

– Kochaj ją – mówi do syna. – Kochaj ją z całego serca.

Ruta wyraźnie czuje, jak ręka Benedykta dygoce.

Malesowa znowu przez chwilę odpoczywa. Potem otwiera oczy.

– Wyjmij, synku, z szufladki pudełeczko. To wszystko, co mi zostało. Zaręczynowy pierścionek i to serduszko, które dostałam od twojego ojca zaraz po ślubie, kiedy jeszcze byłam bardzo szczęśliwa. Załóż jej!

Ręce Benedykta tak się trzęsą, że z trudem zapina na szyi Ruty złoty łańcuszek, a potem wkłada jej na palec, z którego niedawno zdjęła obrączkę, zaręczynowy pierścionek matki. Na twarzy chorej cień uśmiechu.

– Odpocznę. Idźcie coś zjeść.

Wychodzą do jadalni, gdzie ciotka postawiła na stole skromną kolację, ale nie mogą jeść, zaledwie upijają herbaty.

– Będziesz musiała nocować. O tej porze już niczym do Lublina nie pojedziesz. Prześpisz się w moim pokoju – mówi Benedykt.

– A ty?

– Ja nie będę spał. Posiedzę przy mamie.

Prowadzi Rutę do pokoju, gdzie kiedyś Malesowa prezentowała jej szkolne obrazy syna, wyjmuje z tapczanu pościel. Stoi przez chwilę jakoś bezradnie. W końcu mówi:

– Przepraszam cię. I dziękuję.

Dopiero wtedy odchodzi.

Ruta kładzie się w pościeli, ale nie może zasnąć. Biegnie myślą do śmierci własnej matki. Ta śmierć wyzwoliła ją z przymusu ciągłej opieki nad chorą. Umożliwiła jej przeżycie z Markiem owego wiosennego oczarowania. Dopiero teraz Ruta odkrywa, że trzecią bohaterką ich wielkiego spektaklu – była wiosna. Kto wie, czy nie główną. I myśli, iż trzeba cierpliwie zaczekać trzy, cztery miesiące. Zacznie się kolejna wiosna. Odżyje, rozkwitnie ich wielka miłość. Będą się wzajem pili jak wino, spożywali jak chleb, będą się do siebie modlić i razem tonąć w jeziorze czułości. Omotana tęsknotą za miłosnym wiosennym świętem – zasypia.

***

Dopiero po powrocie do Lublina Ruta zauważa, że nie oddała Benedyktowi pudełeczka z biżuterią matki. Malesowa zmarła tej samej nocy, gdy Ruta śniła sen o miłości. Sen był dalszym ciągiem marzeń, a te ucieczką przed rzeczywistością, w jakiej się znalazła za przyczyną Benedykta, ucieczką od tego obcego domu z umierającą, oszukaną przez nich oboje kobietą. Człowiek ma szczęśliwie tę zdolność samoobrony przed stresującymi sytuacjami i Ruta przespała całą noc. Rano dowiedziała się, iż spała tuż obok ścieżki śmierci. Zaskoczyło ją, że mogła tak spokojnie spać, śnić kolorowe sny, a ta przechodząca obok nie skaziła ich swoją obecnością.

Benedykt odwiózł ją na dworzec autobusowy. Była przepełniona pragnieniem, żeby go jakoś pocieszyć. Nie wiedziała jednak, co mówić. Stali tak w milczeniu, póki nie podjechał autobus. Nie mieli w zwyczaju podawać sobie rąk. Podniosła dłoń i na moment położyła ją czułym gestem na policzku Benedykta.

– Do zobaczenia – powiedziała.

Benedykt wrócił do Lublina we środę. Nie zwoływał narady. Poprzestał na kilku indywidualnych rozmowach. Ruty nie prosił. Nie widziała się z nim aż do piątku, kiedy to postanowiła oddać mu biżuterię matki. Przyszła do gabinetu.

Niezręcznie jej jednak zacząć od wyjęcia pudełeczka.

– Jak się czujesz? – pyta z troską.

– Dobrze.

Odpowiedź jest krótka i oschła, więc waha się, czy nie poprzestać na tym pytaniu, potem proponuje:

– Może przyjdziesz do nas jutro czy pojutrze…

– Nie, nie – odpowiada śpiesznie, jakby się przestraszył.

Chce już wyjąć to nieszczęsne pudełeczko, ale jakoś jej głupio. I wtedy Benedykt zaczyna mówić.

– To mama nauczyła mnie tańczyć. Do liceum chodziłem w Zamościu i mieszkałem w internacie. Przyjeżdżałem do domu na soboty i niedziele. Kiedyś wspomniałem, że w szkole jest organizowana zabawa. Mama przestraszyła się: „Ależ ty nie umiesz tańczyć!” Zaczęła mnie uczyć. Mówiła: „Musisz tańczyć tak świetnie, żeby wszystkie dziewczyny sobie ciebie wyrywały!” A ja wierzyłem jej, że wszystkie dziewczyny będą chciały ze mną tańczyć. I że będzie ze mną chciała tańczyć ta jedna, w której byłem od pierwszego wejrzenia tak zakochany, że gdy kładłem się na swoim twardym internatowym łóżku, czułem, jak moja dusza opuszcza ciało i zaczyna biegać po ścianach, po suficie, nie mieszcząca się w swoim ciasnym więzieniu. Uczyłem się więc tańczyć z zapałem. Był w domu stary gramofon i płyty. Stół przesunęliśmy pod ścianę. Powstał na środku parkiet do tańca. Uczyłem się prędko. Widocznie matka była dobrą nauczycielką, a ja pojętnym uczniem. Szybko zauważyłem, jaką te lekcje sprawiają jej radość. Może przypominały jej czasy, gdy jako młoda dziewczyna tańczyła z moim ojcem. A może po prostu lubiła tańczyć, a nie miała innej okazji. Toteż kiedy się okazało, że moja umiejętność tańca nie oczarowała tej ubóstwianej, gdy rozzuchwalony walcem, za który bito nam brawo, zaproponowałem jej pójście do kina, a ona odpowiedziała: „Ty, Benek, popatrz najpierw w lustro” – uderzyła w twarz moją klękającą przed nią w miłości duszę – nie zrezygnowałem z tych lekcji. Nadal tańczyłem z matką. Już tylko z nią. Przez całą szkołę średnią – tylko z nią. Dopiero na studiach zacząłem chodzić z Witkiem do dyskoteki.

Ruta siedzi zaskoczona. Pierwszy raz Benedykt zwierza się jej z tak intymnych przeżyć. Nie wie, jak się zachować.

– Witek to był ten twój pierwszy? – pyta.

– Nie. Pierwszy to wychowawca w internacie liceum. Stał obok, kiedy tamta mówiła mi: „Popatrz w lustro!” Dość szybko przekonał mnie, że tylko mężczyźni zdolni są do głębokich i szczerych uczuć. Przez dwa lata był mi wiernym przyjacielem. To dzięki niemu mogłem wkrótce patrzeć z pogardą w twarz tej do niedawna ubóstwianej. Dzięki niemu poczułem się dowartościowany. Zdecydowałem się zdawać na studia. Pomógł mi w przygotowaniu się do egzaminu. Mama poznała go i była nim zachwycona. Że taki mądry, inteligentny, subtelny. Myślę jednak, najbardziej ją zachwyciło, że był o mnie wyjątkowo dobrego zdania. I nie tylko ją przekonał o moich możliwościach, także mnie. Uzbroił mnie w tę wiarę na przyszłe lata. Mogę go wspominać tylko z wdzięcznością. Zanim skończyłem studia, umarł na grypę, co do dziś wydaje mi się absurdalne. Mimo młodego wieku zdawałem sobie sprawę, że nasze stosunki trzeba starannie ukrywać, i kiedy wyjechałem na studia postanowiłem zacząć od nowa. Znaleźć jakąś dziewczynę czy też dziewczyny. Byle się nie zakochać, nie popaść w tę straszną zależność. Ale gdy poszukiwałem na początku roku stancji, bo nie przyznano mi akademika, Witek zaproponował mi wspólne mieszkanie. Miał pokój u ciotki. Ciotka nie miała pojęcia o jego skłonnościach do własnej płci. Zawsze uważała mnie za kolegę Witusia i traktowała niemal jak syna. Czułem się wobec niej z tej przyczyny dość głupio. A Witek grał swoją rolę wspaniale. (Studiował na wydziale aktorskim.) Przy innych bywał dla mnie znakomitym kumplem, a nocą zmieniał się w czułego kochanka. Nie potrzebowałem przy nim żadnych nie kochanych dziewczyn. Co najwyżej dla kamuflażu. Zaczęliśmy wtedy chodzić z Witkiem do dyskoteki. I wkrótce mieliśmy sławę najlepszych tancerzy. Nie tańczyliśmy razem. Tańczyliśmy z dziewczynami. Tak, jak kiedyś wymarzyła sobie mama, wszystkie dziewczyny chciały z nami tańczyć, zamawiały sobie u nas tańce. W tamtym środowisku mój brak urody i rude włosy nie były dopustem, ale zaledwie ekstrawagancją. Znowu czułem się dowartościowany, co w znacznej mierze wpływało na moje powodzenie w nauce. Witek też jakoś trzymał się średniej. Kiedy dostał dyplom, powiedział: „To dzięki tobie!” i poczułem się, jakbym skończył dwa fakultety. Po studiach on wyjechał do Olsztyna, a ja do Krakowa. Tam już sam zacząłem się rozglądać za partnerem do łóżka. A mama wciąż czekała, że któregoś dnia przywiozę w końcu tę wybraną, która zostanie matką jej wnucząt.

Milknie. Ruta uznaje, że nadszedł odpowiedni moment na wyjęcie pudełka z biżuterią. Kładzie je na biurku – ostrożnie.

– Proszę. Zabierz.

– Jakże? Przecież mama ci to dała!

– Ty wiesz, dlaczego dała. Nie mogę tego wziąć.

– Ja wiem. Ale ty widocznie nie.

– Nie ma o czym mówić. – Ruta wstaje i idzie do drzwi.

– Ruta! Weź to!

Coś w głosie Benedykta ją zatrzymuje. Popłoch? Błaganie? Potem chwila olśnienia. To dlatego, że obiecała Benedykta nie opuszczać. Odwraca się.

– Miałeś rację. Dopiero teraz wiem.

Wraca. Bierze pudełko. Dostrzega ulgę na jego wymizerowanej twarzy.

***

Zwierzenia Benedykta głęboko Rutę poruszyły. Początkowo jednak bardziej zdumiały. Pomyślała, że ona by nigdy… I zaraz sobie przypomniała, iż to właśnie ona pierwsza zwierzyła się Benedyktowi, i tylko jemu, że Marek jest ojcem jej syna. Mało! Przyznała mu się także, że znowu się z Markiem widuje. Przypomniała sobie, jak szukała w jego ramionach ratunku i pomocy, kiedy Marek przyszedł na Żmigród. A teraz Benedykt przeżywa trudny okres i to ona powinna mu pomóc. Jak? Skoro prawie się nie spotykają.

Toteż z radością przyjmuje propozycję wspólnego wyjazdu, bo nie jest w stanie przewidzieć, że samochód Benedykta się zepsuje i trzeba go będzie zostawić w warsztacie w Lubartowie, a oni chcąc wrócić do Lublina wsiądą nie w ten co trzeba autobus, wreszcie gdy się zorientują i wysiądą, długo będą stali na bocznej szosie, gdzie nic zupełnie nie będzie jechało, aż zacznie trząść się z zimna i wtedy Benedykt rozepnie skafander, „Chodź tutaj!” – powie, okryje ją, otuli połami, a ona schowa swój zimny nos w jego gruby sweter, oplecie go ciasno zupełnie zgrabiałymi rękami, mocno przywrze dygocąca i po chwili poczuje jego ciepło, zacznie jej być dobrze, a potem radośnie, bo się jej wyda, że teraz Benedykt już rozumie, iż nie jest sam, ona jest z nim – jego najszczerszy, prawdziwy przyjaciel.