Rozdział 28

Gdy wraca ze szkoły, nie musi już unikać wzroku żony. Ruta ma oczy półprzytomne.

– Coś złego dzieje się z Markiem – mówi zdławionym głosem.

Roman idzie natychmiast do pokoju. Mareczek leży bezwładnie.

– Co tobie, syneczku? Co tobie? – Nie dba, że Ruta to słyszy. Pyta: – Ma gorączkę? Trzeba lekarza!

– Gorączki nie ma. Tylko tak leci przez ręce, jakby stracił wszystkie siły. Zaraz przyjdzie doktor Balcer.

Doktor Balcer, internista, sąsiad Ruty, leczył ją jeszcze w dzieciństwie i grywał w szachy z jej ojcem. Wkrótce przychodzi i pochyla się nad Mareczkiem.

– Co to, kawalerze?

Nie dostrzega żadnej reakcji. Bada dziecko starannie.

– Nic jeszcze nie wiadomo. Zaczekajmy do jutra.

Ale następnego dnia sytuacja się nie zmienia, ani następnego, i doktor Balcer proponuje umieszczenie chłopca w klinice.

– Potrzebne są szczegółowsze badania. Postaram się, żebyś mogła przy nim być – mówi do Ruty.

Tak więc Mareczek zostaje zawieziony do szpitala, a po kilku dniach Roman odwozi córkę do Lidki, żeby móc na zmianę z Rutą siedzieć przy dziecku.

Nie obeszło się bez krótkiej, a wiele znaczącej wymiany zdań.

– Nie trzeba, Romek. Ja sama…

– Nie możesz sama. To już za długo trwa. Nie ufasz mi?

– Ufam ci, jak sobie!

Spojrzała mu w oczy, chyba pierwszy raz od tamtej pamiętnej rozmowy.

I potem Roman siedzący u łóżeczka Marka na próżno się zastanawia, czy równie mało jak sobie czy aż tak bardzo. Jedna i druga wersja jest możliwa.

***

Jak wiadomo, w czwartek Ruta już nie przyszła z Bogną na lekcję. Marka, który po wizycie Romana czegoś takiego się spodziewał, nie zaskoczyło to. Był nawet zadowolony, że Ruta nie zobaczy jego posiniaczonej twarzy. Przez kilka dni czekał na jej telefon, a gdy się nie doczekał, sam zadzwonił do niej do pracy. Powiedziano mu, że pani Nowicka na zwolnieniu. Dalszych informacji pani Małgosia odmówiła. Wtedy poprosił o połączenie z Malesą.

– Witam i przepraszam – powiedział. – Jeżeli pan kojarzy sobie nazwisko z osobą, to nie zdziwi pana, że zapytam: co z Rutą?

– Chory jest jej synek. W szpitalu.

– Nawet mnie nie powiadomiła!

– Widocznie nie chciała. To chyba oczywiste.

Malesa zły, że niepotrzebnie, bo najwidoczniej wbrew chęciom Ruty, przekazał wiadomość, odłożył słuchawkę. Wobec tego Marek poszedł zaraz do Lubickiej. Tutaj dowiedział się wszystkiego. I że lekarze nie potrafią postawić diagnozy. I że Mareczek bardzo słaby – „Wie pan, zupełnie leciał przez ręce”. I że Ruta siedzi przez cały czas przy dziecku, a popołudniami Roman – wtedy ona próbuje się parę godzin przespać, „ale co to za spanie”. I że Bogna u ciotki. Zdenerwowany wrócił do wydziału i natychmiast opowiedział o wszystkim Ewie. Ewa odnalazła telefonicznie swojego „nadwornego lekarza” Łukasza Oleckiego i kazała mu przeprowadzić szczegółowy wywiad. Po godzinie Łukasz potwierdził, co mówiła pani Wanda. I dodał, że stan dziecka nie jest dobry.

– Łukasz! – powiedziała wtedy Ewa. – Zależy mi na tym dziecku.

Nasłuchiwała przez jakiś czas, co mówił tamten.

– Olecki proponuje, żeby zawieźć do szpitala Jana Hirsza. Słyszałeś? To taki bioterapeuta. Będzie próbował umówić się z nim na popołudnie.

– Popołudniami siedzi przy Mareczku Nowicki. Lepiej by było pojechać, kiedy jest ona.

– Trzeba się dostosować do możliwości czasowych Hirsza i Łukasza. Reszta jest mniej ważna. Każda godzina ma znaczenie. Ale jeśli tak, pojadę z wami.

Docierają do szpitala wieczorem, tuż przed ósmą, i Olecki prowadzi ich na oddział, wprost do łóżka Mareczka. Na widok Wójcika Roman pobladły wstaje i cedzi przez zęby:

– Ty tutaj skąd? Już zapomniałeś, co powiedziałem?

– Przywiozłem lekarza – mówi roztrzęsiony Marek.

– Ciii – wtrąca Ewa. – Chodź, wyjdziemy. Za dużo nas tutaj.

Wyprowadza go prędko z sali. Ledwo rzucił okiem na dziecko.

Właśnie z pomieszczenia dla personelu wypada profesor Selczak.

– Nie pozwolę na oddziale na żadną szarlatanerię! – woła.

– Dobry wieczór, profesorze – uśmiecha się do niego Ewa.

– A pani co tu robi? – profesor się zatrzymuje. – Coś z Piotrusiem?

– Przywiozłam z Oleckim pana Hirsza do Mareczka Nowickiego.

– I ot tak, bez pytania o moje zdanie wchodzicie na oddział?

– Przepraszam. Nie było pana, a Olecki śpieszy się na dyżur.

– Nie spodziewałem się po nim czegoś takiego!

– A po mnie?

– Po pani już prędzej.

Profesor wyraźnie stracił pierwszy impet, a o to przecież Ewie chodziło.

– Kawa już gotowa, profesorze – próbuje go zatrzymać siostra Helena, zaniepokojona uprzednią reakcją Selczaka.

– Chodźmy – mówi Ewa. – Pogadamy przy kawie, bo ostygnie.

Marek zostaje na korytarzu sam. Po chwili Olecki i Hirsz wychodzą, idą w kierunku wyjścia. Po drodze Hirsz zamienia parę zdań z Ewą, Olecki z Selczakiem. Hirsza, profesor ostentacyjnie nie zauważa. Ewa wkrótce przychodzi do Marka.

– Jutro znów przyjedziemy. Mówi, że Mareczek bardzo słaby. Szkoda, że nie przywieźliśmy go wcześniej – wzdycha.

– Przecież wiesz, że dopiero dzisiaj się dowiedziałem.

– Wiem. Idę na salę. Zaczekaj.

I Ewa idzie do Romana.

– Panie Romanie, proszę, niech pan pozwoli Markowi tu przyjść.

Podnosi na nią oczy.

– Niby dlaczego? Dlaczego bym miał na to pozwolić?

– Woli pan, żeby przyszedł, jak będzie żona?

– Nie – mówi po chwili. – Wolę, żeby przestał istnieć. Żeby go nie było ani tutaj, ani nigdzie indziej.

Ewa patrzy na nieruchomą twarzyczkę dziecka.

– Jeśli Hirsz uratuje Mareczka, a jestem pewna, że tak, to będzie zasługa Marka.

– Skoro Ruta go powiadomiła…

– To nie ona. Marek zadzwonił do telewizji, a potem poszedł do waszej sąsiadki, od niej się dowiedział.

Roman czuje ulgę. Dlaczego Ruta nie zadzwoniła? Jak między nimi jest?

– Dobrze. Niech przyjdzie – mówi.

W gardle nieznośna suchość. Na próżno próbuje wytworzyć choć odrobinę śliny i przełknąć ją. Nie wstaje z krzesła. Nie będzie tamtemu ustępował miejsca. A Marek przychodzi, przykuca przy łóżku. Wpatruje się w synka.

– Marek! – szepcze. – Mareczku, trzymaj się! Pusik na ciebie czeka.

Roman widzi wyraźnie, jak powieki dziecka zadrgały, a potem z trudem się podnoszą i zaraz opadają.

– Pusik czeka! Zdrowiej prędko – prosi Marek, ale nie zauważa żadnej więcej reakcji.

Trwają tak w milczeniu. Aż Roman mówi:

– Idź już. Nie przychodź, jak ona tu jest.

W nocy Mareczkowi podnosi się gorączka.

– To dobrze – stwierdza profesor Selczak. – Nareszcie organizm zaczął się bronić. Nie musi to mieć związku z panem Hirszem – zastrzega.

Ruta patrzy na dziecko z nowym niepokojem i z nową nadzieją. Na twarzy Mareczka silne rumieńce. Oddech przyśpieszony. Ruta patrzy pełna wyrzutów sumienia, że nie powiadomiła Marka wcześniej. Mógł tu przywieźć Hirsza tydzień temu i szansa ozdrowienia dziecka byłaby większa. Myśli: „On go i tak uratuje!” Jeśli tak, da to Markowi do synka nowe prawa. Nawet Roman to zrozumie.

Siedząc tak w szpitalu u łóżeczka syna po kilkanaście godzin na dobę, Ruta ma czas myśleć. Ale jest to myślenie dziwne, spłoszone. To jakby rzucić kamień w stadko dziobiących ziarno wróbli i te ulatują nagle w różne strony, aby po chwili odważyć się na powrót, na nowe wspólne dziobanie ziarna i ponowne rozpryśnięcie się wokoło – tak bez końca. Znużona zapada czasem w drzemkę. Śni rzeczy piękne i straszne: własny pogrzeb, fruwanie nad nocnym Lublinem, błądzenie małą dziewczynką w lesie, nieskończoną czułość Marka, wędrówkę boso po kamienistej drodze i że występuje jako własna matka na estradzie, śpiewa: „Spadły moich łez kryształy w czarne włosy czarnej nocy!” i otrzymuje spontaniczne brawa. Otwiera oczy i dostrzega niespokojną, rozpaloną twarz dziecka. Ukochanego! Które chciała zabić, a nie zabiła. Któremu pozwoliła żyć na swoje szczęście-nieszczęście. A teraz trzeba się zgodzić na wszystkie tego skutki. Łącznie z tym, że jej syn ma dwu ojców, z których żaden nie zamierza się go wyrzec. A ona, matka, była jakby tylko po to, żeby go urodzić, jakby tylko po to, żeby go postawić między tymi dwoma. I kiedy już się wydawało, że Roman swoim trwaniem w roli ojca zwycięży, siedząc przy łóżku syna przesądzi o swoim ojcostwie, Marek zrobił kolejny ruch – znowu nie bez pomocy Ewy – i teraz choć nie wiadomo, jaki będzie udział Hirsza, a tym samym Marka, w uratowaniu synka, nie da się go zaprzeczyć. Sprawa pozostanie otwarta. Wszystko to przez brak konsekwencji. Ze strony Marka: brak konsekwencji w porzuceniu jej raz na zawsze i nieodwołalnie. Ze strony jej samej: brak konsekwencji w zaprzeczeniu mu praw ojca. A wcześniej, dużo wcześniej, ze strony Romana: brak konsekwencji w byciu z nią na dobre i złe. Dlaczego ludziom się wydaje, że raz można tak, raz inaczej? Jakby nie rozumieli, że prostą ścieżką chodzić łatwiej. Że łatwiej iść, niźli się czołgać czy biegnąć. I tylko Benedykt…

– Piś! – mówi Mareczek głośno i wyraźnie, pierwszy raz od dwu tygodni, i Ruta trzęsącymi się rękami podaje mu wodę z odrobiną soku.

Musi gwałtem powstrzymywać napływające do oczu łzy, żeby widzieć dokładnie łyżkę i spieczone usteczka dziecka. Musi gwałtem powstrzymywać dygotanie rąk, żeby nie porozlewać wody. Pojmuje nagle jak ogromną niesprawiedliwością byłoby zniknięcie z jej życia tego dziecka, które sama (tak! sama!) powołała na świat. Pojmuje, że Mareczek jest wyłącznie jej (tak! wyłącznie jej) dzieckiem. Tamtych dwu wcale się nie liczy. Żaden z nich nie współdecydował z nią, że ma się urodzić. Podjęła decyzję tylko ona – opuszczona przez nich obu w tej trudnej chwili. To przynosi jej ulgę. Zaczyna zjeżdżać na sankach z Lidką i Lidka krzyczy na nią malutką: „Trzymaj się! trzymaj się, bo spadniesz!” Gubi czapeczkę i robi się jej zimno i strasznie, chce jej się płakać, chce zawołać ojca, ale przecież wie, że umarł, że wsunęli jego trumnę do grobowca dziadka, zamurowali, nie może mu zaśpiewać piosenki, której nauczyła się wczoraj w przedszkolu. „Tatku! tatuśku!” Budzi się trochę zmarznięta.

Benedykt przyjeżdża codziennie wieczorem. Dostał klucz, więc wchodzi do mieszkania i szykuje kolację. Potem idzie ją obudzić. Pilnuje, żeby coś zjadła. Mówi: „Jeszcze to, bo cię nie zawiozę” – i nie przejmuje się jej „nie mogę”. Pilnuje, żeby nałożyła szalik i wiezie ją do szpitala. Stamtąd zabiera Romana. „Benek – prosi Ruta – przypilnuj, żeby on coś zjadł. On chyba nic nie je.” A ty jesz, co? – drwi Benedykt. – Dobrze, dobrze, przypilnuję.” I Ruta jest pewna, że Roman naprawdę coś zjadł, tak jak wcześniej ona sama przymuszona przez Benedykta. A kiedy wysiada z samochodu, Benedykt każe jej zabrać torbę z sokiem i herbatnikami. Ten sok ją ratuje. Co by zrobiła bez tego soku, kiedy zasycha jej w ustach ze strachu? Budziła się w nocy i Mareczek leżał cichutko, nieruchomy, więc ta myśl – że to już! – w ustach smak popiołu. Teraz już nie. Słychać jego pośpieszny oddech, kręci niespokojnie główką na poduszce. I znowu strach! bo czy taki słabiutki przetrzyma gorączkę. Tak więc Benedykt jest jakby punktem stałym w jej pokruszonym, rozsypującym się świecie, którego rozpad rozpoczął się przecież dużo wcześniej, jeszcze gdy z życia Ruty nagle zniknął Marek – jej wielkie kochanie. A nawet jeszcze wcześniej, gdy opuścili ją Roman i Bogna. Nie, to nie był początek. Już psychiczna choroba matki zburzyła Rucie jej, wydawałoby się, ustabilizowany świat. A tak naprawdę jej życie rozsypało się, rozpierzchło przez nagłą śmierć ojca. Została sama, sześcioletnia, w obcym, wrogim świecie. I wszystkie kolejno podejmowane próby jego rekonstrukcji zawiodły: próba dorośnięcia, próby przyjaźni, próby miłości! Podjęła kolejny heroiczny wysiłek: urodziła synka. Chciała nareszcie kochać i być kochaną. Chciała, żeby byli tylko dla siebie. I zaczął się jej wymykać, odchodzić, jakby nie była mu wcale potrzebna razem ze swoją miłością. Dopiero obcy człowiek musiał go zatrzymać, zawrócić z drogi. Nie wystarczyła matczyna miłość!

Otwiera szeroko oczy i widzi, jak przedtem taki rozgorączkowany, niespokojny, teraz leży zupełnie nieruchomo. Strach rzuca się do gardła! Pochyla się nad synkiem. Wydaje się jej, że nie oddycha. Dotyka policzka dziecka – jest zimny. Naciska, naciska w panice dzwonek!

– Siostro! Siostro, co z nim!

– Ciii. Wszystko dobrze. Już po kryzysie. On śpi.

***

– To jak? – pyta profesor. – Na niedzielę go sobie pani zabierze.

Jest odrobinę poirytowany, bo świadomy, iż wszyscy wkoło wiedzą, że w wyzdrowieniu Mareczka nie ma jego wielkiej zasługi. Ani w nagłej poprawie zdrowia małej Joli spod okna, którą Hirsz, na prośbę siostry dyżurnej, raz i drugi potrzymał za brzuszek.

– Zabiorę, profesorze – uśmiecha się Ruta.

Siedzi i przez cały czas tak się uśmiecha.

Zaraz po lekcjach, koło drugiej, przychodzi Roman.

– Pojutrze go zabieramy.

Patrzy na męża oczami jak wielkie, świetliste jeziora. Od widoku jej wymizerowanej twarzy Romanowi zaciska się serce. Mareczek śpi. Prawie cały czas śpi. Budzi się, żeby trochę się napić i znowu śpi.

Koło siedemnastej pojawia się Marek. Codziennie o tej samej porze, żeby nie zaskakiwać Romana, nie nadużywać jego przyzwolenia, nie zerwać cieniutkiej nici porozumienia, która zaczęła się między nimi wysnuwać.

To było w czasie trzeciej wizyty Hirsza. Kiedy przyszli z Oleckim, Roman wyszedł na korytarz. Właśnie jedna z salowych pośpiesznie popychała wózek, na którym pod prześcieradłem rysowało się drobne ciałko. Twarz była zakryta. Roman stał na nagle osłabłych nogach i patrzył za wózkiem. Stał tak i patrzył. Mareczkowi właśnie skoczyła gorączka, miał ponad czterdzieści stopni.

Marek przyszedł godzinę później, żeby posiedzieć „swój” kwadrans przy dziecku, bo przyjął, że „nie przychodź, jak ona tu jest”, znaczyło tyle co: „możesz przyjść tylko, jak ja jestem”. Nie był wcale pewny, czy jest to interpretacja właściwa, ale Roman go następnego dnia nie wyrzucił, więc przyszedł znowu, i właśnie wtedy Roman niespodziewanie powiedział:

– Jeśli on przetrzyma, jeśli… Pozwolę ci się z nim widywać.

Marek zdał sobie nagle sprawę, co tamten musiał przeżyć, skoro podjął taką decyzję. Chciał coś odpowiedzieć: „cieszę się”? „dziękuję”? – i to, i to wydało mu się nie do przyjęcia. Powiedział:

– Dobrze.

Jakby zawarli umowę.

Przychodził przez kolejne dni coraz pewniejszy, że Mareczek wyzdrowieje.

– Pojutrze go zabieramy – mówi Roman do Marka.

Marek nie odpowiada, głęboko wciąga powietrze. Chłopczyk otwiera oczy.

– Tati, piś!

Marek razem z poduszką unosi główkę dziecka, a Roman podaje mu łyżeczką napój. I jest to scena-dowód, że mieć dwu ojców, to nie jest wcale za dużo. A potem Mareczek patrząc na Marka szepce:

– Pusik?

– Czeka na ciebie. Już niedługo będziesz całkiem zdrowy, syneczku.

Ale to ostatnie słowo Marek mówi tylko w myśli.

Następnego dnia wieczorem Benedykt przyjeżdża, jak codziennie, na Żmigród. Wyjmuje z torby zakupy, nastawia wodę, zagląda do Ruty. Chyba śpi. Leży na boku z twarzą ukrytą w poduszce. Benedykt idzie do kuchni robić kanapki. Może jeszcze dwie? Odkąd z Mareczkiem lepiej, Rutę łatwiej przymusić do jedzenia. Uprzytomnia sobie, że dzisiaj to ostatni raz. Jutro przed południem przywiozą Mareczka do domu. Potem Bognę. Kolację Ruta zrobi dla całej rodziny sama. Czy jednak on nie ma prawa do rewanżu? No, jutro może jeszcze nie, ale w niedzielę? Nalewa do szklanek wodę i idzie zbudzić Rutę.

– Ruta, wstawaj.

A kiedy ona się nie rusza, przysiada na tapczanie i zaczyna się zastanawiać, czy budzić ją energiczniej, czy pozwolić, żeby jeszcze przez kwadrans spała. Wtedy Ruta przesuwa głowę. Przytula policzek do jego uda. Wszystko w nim zamiera. Potem zaczyna drobniutko dygotać.

– Co, Rutka? – pyta zaledwie odrobinę zmienionym głosem.

Ruta nie odpowiada. Leży tak, jakby się nie mogła wydobyć ze snu. Benedykt kładzie ostrożnie dłoń na jej włosach.