Rozdział 3

Marek Wójcik z filharmonii wraca w towarzystwie Ewy i Tomasza Furtaków. Ewa zadzwoniła przed tygodniem i zapytała, czy wybiera się na koncert, a kiedy powiedział, że tak, poprosiła, aby kupił bilety i dla nich.

– Tak dawno, Marku, nigdzie nie byliśmy razem. Przypomnimy sobie dawne czasy.

Pomyślał, że tamte ich wyjścia były tylko we dwoje. Tym razem miał iść także mąż Ewy. Awersja Marka do Furtaka z czasem nieco przygasła, ale jednak… Ewa przez lata była jego wielką nie spełnioną miłością. Po rozwodzie z pierwszym mężem wyszła za tego swojego pięknego i wtedy Marek zrozumiał, że nie ma u niej szans. Pozostał mu status kolegi i przyjaciela. Teraz Ewa była na urlopie wychowawczym po urodzeniu syna. Prawie się nie widywali. Za miesiąc jednak miała wrócić do pracy. Pomyślał, że przez siedem godzin dziennie będzie ją miał za biurkiem naprzeciwko. Poczuł w stosunku do tamtego odrobinę złośliwej satysfakcji.

– Odeszłaś na urlop z wydziału kultury, a wrócisz do wydziału spraw społecznych – mówi do Ewy. – I do urzędu zawitało „nowe”.

– Podobno Olczak zaproponował ci zastępstwo i nie przyjąłeś zaszczytu.

– Kończę doktorat. Muszę mieć trochę wolnego czasu.

– Jeden doktor w domu, drugi w pracy i tylko ja, szara magisterska myszka – śmieje się Ewa.

Jakże lubi jej śmiech! Jest to śmiech dźwięczny i ciepły. Wszystko w niej jest ciepłe – włosy, oczy, złotawa twarz – i przyjazne. Czuje emanującą od niej życzliwość. Niestety tylko życzliwość. Choć czy to mało? O ileż przyjaźń jest bezpieczniejsza od miłości. O ile rzadziej bywa źródłem cierpień.

Dochodzą do Bramy Krakowskiej.

– Może wstąpicie do mnie na kawę? Bardzo proszę.

Że też zdobył się, by zaprosić Tomasza!

– Zostawiliśmy Piotrusia z Korczyńskim. Ale jeżeli to zaproszenie to nie tylko czcza grzeczność, możemy przyjść jutro we troje. Chcesz?

– Zapomniałaś, że jutro jadę do Warszawy – wtrąca Tomasz.

– Więc we dwoje – mówi Ewa, uśmiecha się do Marka.

– Zapraszam! Czekam od szesnastej trzydzieści. Do zobaczenia!

Marek jest szczerze uradowany takim obrotem sprawy.

Przed bramą jego domu stoi Ludwik Czarnecki w towarzystwie dwóch zawianych kumpli.

– Cześć, Marek! – demonstruje swoją z nim zażyłość.

– Cześć!

Tym razem Czarnecki nie próbuje u Marka zaciągać pożyczki. Od pewnego czasu zajął się handlem na bazarze, co wyraźnie poprawiło jego sytuację finansową. Na butelkę wystarcza.

Marek po schodach wchodzi krokiem miarowym. W równie umiarkowanym tempie otwiera drzwi i wkracza do mieszkania. Myśli, że trzeba będzie poodkurzać przed jutrzejszą wizytą Ewy. Od dłuższego już czasu zaniedbuje porządki. Sprzątanie wydaje mu się czynnością zupełnie błahą. Po tym co przeżył przed dwoma laty, zmienił się jego stosunek do świata, także hierarchia wartości. Świetną wymówką wielu zaniedbań jest doktorat. To również znakomita wymówka, aby nie uczestniczyć w różnych spotkaniach towarzyskich, na które nie ma ochoty. Ostatnio bywa zaledwie u Wiktora i Kasi, najbliższych przyjaciół od czasu studiów. Odwiedził także kilka razy Ewę. Ewa z właściwą jej intuicją natychmiast odkryła, że dzieje się coś złego.

– Nie udało się? – zapytała.

– Nie.

To była między nimi cała wymiana zdań. Przyznał się Ewie, że jego związane z Rutą nadzieje zawiodły. Więcej nie było trzeba. Od tamtej pory Ewa go czasem zapraszała. Na ogół, kiedy nie było męża. Rozumiała, że Markowi przynosi ulgę tylko obecność jej samej. Traktowała go z pełną powagi przyjazną czułością. Było z nią dobrze. Czasem aż tak, że chciało mu się rozpłakać. Gdy w czasie jego wizyty niespodziewanie wpadał ktoś ze znajomych Ewy, Marek wstawał i zaraz odchodził. Wracał do swojego ogromnego, pustego mieszkania, w którym, odkąd przed kilku laty umarł jego ojciec, mieszkał zupełnie sam.

A tym bardziej pustego – odkąd nie było tutaj Ruty ani kłębiących się wokół jej osoby marzeń, ani intensywnego czekania na jej przyjście. Był tylko fortepian. I portret babki Marii na ścianie. I wszędobylski nachalny kurz – ciągle obecny. Odkąd Ruta przestała tu bywać, agresywność kurzu niepomiernie wzrosła. Marek miał wrażenie, że z podejrzanie złośliwą systematycznością usiłuje coraz grubszą warstwą pokryć jego życie. Właśnie kurz był w stanie co pewien czas wydobywać go z zapaści, w której trwał, powodować kontrreakcję, zmuszać do czynu. Był więc wrogiem czy przyjacielem? Za pomocą odkurzacza dawało się usuwać zaledwie jego lotną powierzchowność, ale nie istotę, nie absolutną wytrwałą wierność. Wierność! To było coś, co Marek zawsze wysoko cenił. (Jeden z tych przesadnie wiernych.) Jego długoletnie trwanie przy Ewie, u której boku zawsze był inny mężczyzna, czyż nie było aktem przesadnej wierności? Toteż walka Marka z kurzem była jak walka dwu zaprzyjaźnionych zapaśników. Raz był na wierzchu jeden, raz drugi. Zwyciężał wytrwalszy. Marek wiedział, że nie ma szans. Tak jak wiedział, że nie ma szans u Ewy. Ruta! W tym wypadku wierzył, że tak. W ciągu ośmiomiesięcznej zaledwie znajomości doszedł do wiary w szansę dziewięćdziesięciodziewięcioprocentową, żeby w ciągu dziesięciu minut przekonać się, iż popełnił w rachunku błąd. Zero procent! Znowu uczuciem obdarzył cudzą żonę. Kobietę, która pod nieobecność męża ze znacznymi oporami – musiał to przyznać – zdecydowała się na tę z nim przygodę. Wiele razy dawała mu odczuć, że nie ma ochoty na kontynuowanie znajomości, wyprosiła go z mieszkania. A on był jak ślepy. Tak jej pragnął! Tak chciał, żeby teraz się udało! Wszystkie psychiczne niedyspozycje Ruty składał na chorobę matki, a potem na jej samobójczą śmierć. Chciał być nie tylko kochankiem, ale pocieszycielem, przyjacielem – wszystkim! Bardzo ją kochał. Jakoś inaczej niż Ewę. Ewa – to pierwsza młodzieńcza miłość – romantyczna, piękna i wielka – zachwyt serca. Ruta natomiast była jego własna, najbliższa. Budziła czułość i ostre pożądanie – od samego początku czułość i pożądanie. Pierwsza kobieta, która mu się oddała – o gibkim ciele łasicy i ciemnym warkoczu. Żródło wielkich marzeń o wspólnej przyszłości. Marzeń, jak się okazało, jednostronnych. Nie potrafił nic innego zrobić, jak odejść, kiedy nagle się dowiedział, że zaledwie dzięki nieobecności męża obdarza go chwilową łaską. Poczuł się boleśnie oszukany, choć tak naprawdę oszukał sam siebie.

Próbował żyć bez niej, i nie umiał. Życie było kulawe, kalekie, czas nie zagoił rany. Panicznie się bał, że przypadkowo gdzieś Rutę spotka z mężem albo z córeczką. Marzył – by ją spotkać. Mijały miesiące. Nic takiego się nie zdarzyło. Ruta jakby rozpłynęła się w przestrzeni. Była blisko, niemal na wyciągnięcie ręki i nie było jej, nie było! Wystarczyło nakręcić numer telefonu albo przejść na sąsiednią ulicę, żeby ją zobaczyć. Dla Marka było to śmiesznie mało. Po cóż miałby ją zobaczyć, skoro nie mógł mieć całej – jej gibkiego ciała i niespokojnej, chmurnej i trochę szalonej duszy. Taką miał w pamięci. Wyobrażenie swojej miłości. A jaka była naprawdę? To już nie ma znaczenia. Nie jest z nim! Nie jest jego! Gdzieś przecież jest.

Dwa dni temu wieczorem Marek podszedł do okna, wyjrzał na ulicę. Z naprzeciwległej bramy wyszła śpiesznie kobieta. Przez moment był przekonany, że to Ruta. Serce skoczyło do gardła! Potem wzięła górę niepewność. Co by robiła o tej porze sama w tej bramie? Przylgnął policzkiem do szyby i kiedy szła koło latarni, zobaczył, że nie ma warkocza. Więc to nie była ona. Przypomniała mu jednak o tamtej i od dwu dni wspomnienie z uporem powracało – dokuczliwy ucisk w piersi.

Siedząc na koncercie obok Ewy, może właśnie pod wpływem jej obecności, a może pod wpływem muzyki, przestał się nagle bronić przed pamięcią o Rucie. Gwałtownie, ostro jej zapragnął. Pragnienie splotło się z muzyką. Puchło, rozprzestrzeniało się z falą dźwięków, ogromniało – zacisnął kurczowo palce na krawędzi krzesła – ogromniało! Utwór się skończył. Zamarł pod bielą sufitu. Pragnienie zawisło w przestrzeni, wysoko. Spojrzał na Ewę. Spotkały się ich oczy.

Jutro Ewa przyjdzie. Z synkiem. Bywa wtedy wewnętrznie rozświetlona, cała skąpana w czułości. Zapewne poprosi, żeby dla nich grał. Trzeba kupić ciasto, owoce – mandarynki? banany?

Marek kończy odkurzanie. Siada do samotnej kolacji przy kuchennym stole, gdzie tylekroć siadywał z Rutą. Czasem podsuwał jej jakiś interesujący artykuł z „Polityki”. Czytała, a on na nią patrzył. Pieścił wzrokiem. Twarz miała śniadą, trójkątną. Rzęsy na pół opuszczonych powiek rzucały na szczupłe policzki cień. Jasna kreska przedziałka symetrycznie rozdzielała ciemne włosy – wiedział, że zwisają na plecach warkoczem. Brwi szerokie, łagodnie zarysowane – miał ochotę ich dotknąć, poczuć palcami atłasową miękkość. Tuż obok wykwitały wzruszające muszelki uszu. I usta! Duże. O zbyt czerwonych, zbyt wywiniętych wargach. „Murzyńskie”. Kiedy Ruta podnosiła wzrok, trójkątny układ twarzy uwydatniał się. Szeroko rozstawione oczy, bardzo zielone, w otoczce ciemnych rzęs, konkurowały z czerwoną agresywną plamą ust, równoważyły ją w sposób doskonały. „Gdybym był malarzem…” – myślał. Nie chciał jednak, żeby malował ją ktoś inny. Był zazdrosny o to uważne patrzenie. Tylko jemu było wolno kontemplować, wzruszać się, cieszyć każdą łagodną linią, każdą wklęsłością, każdym na jej twarzy cieniem. Malował jej obraz w swoim sercu i w pamięci precyzyjniej niż najznamienitsi i z większą niż oni miłością. Wtedy Markowi nie było wszystko jedno, co kupuje, co stawia na stole, co zjada. Starał się dogodzić podniebieniu Ruty, odkrywać, co ona lubi, robić jej gastronomiczne niespodzianki. Zawsze miał dla niej w domu kwaśne jabłka i deserową czekoladę… A teraz – naprawdę wszystko mu jedno, co je. Tylko „Polityka” wciąż na stole.

Szybko! Prysznic i do łóżka! Schować się w zaciszną przytulność. Nocą ciemnię jego pokoju wysrebrzał blask ulicznej latarni. W tym półmroku twarz Ruty była już inna – odległa, trochę tajemnicza. Przypatrywał się jej z pewnym niepokojem. Gwałtownie narastała potrzeba pokonania odległości, odkrycia tajemnicy. Zbliżał twarz do jej twarzy. Szukał ustami znajomych miejsc. Były! Stopniowo je odnajdywał. Wargi miał suche, rozpalone, boleśnie napięte; dotyk jej chłodnego naskórka był dla nich ukojeniem. Wyciągał po nią ręce. Zabierał ją sobie, przygarniał – zabierał! przygarniał! – wprost do serca! Wchodził w jej przychylne wnętrze. Trwali tak przytuleni. Wystarczało mu to zaledwie przez chwilę. Zaraz budziła się chęć, żeby ją wchłonąć – każdą cząsteczkę jej ciała – żeby się z nią zjednoczyć, zrozumieć ją do końca – i to właśnie kiedy się zatracał, kiedy instynkt zaczynał brać górę nad rozwagą. Nie mógł więc jej zrozumieć. Pozostawało wchłonąć. Ale to – także okazywało się niemożliwe, mimo heroicznego wysiłku. Zostawała osobna – mała turecka księżniczka wśród półblasków i półcieni – na jego nagle rozległym tapczanie. Była tak daleko, że nie mógł, nie był w stanie jej dosięgnąć, wyciągnąć do niej rąk. Zapadał w sen. Rano budził go jej wzrok. Otwierał oczy. Wsparta na łokciu uważnie mu się przyglądała. Witał ją radosnym uśmiechem – sam mu wykwitał na wargach – ona jednak się nie odśmiechała. Była smutna i własny uśmiech wydawał mu się nagle głupi, niestosowny. „Dlaczego jesteś tak strasznie daleko?” – pytał. Wyciągał znowu ręce. „Czas wstawać do twórczej pracy” – mówiła. A przecież właśnie obcowanie z nią było jego twórczym trudem. Odkrywaniem! Kreowaniem! Malowaniem i zapisywaniem jej w pamięci i w sercu. Była jego poezją, jego muzyką! Już wstawała, szła do łazienki. Za nią wstawał i szedł jej ciemny warkocz. Czekał niecierpliwie jej powrotu, by zobaczyć, jak wchodzi do pokoju naga. Spłukane wodą ciało było nieco ciemniejsze, promieniowało świeżością. Zrywał się, zanim zdążyła sięgnąć po bieliznę, porywał w ramiona. Broniła się, zwinnie umykała – jego łasiczka – nagle przestawała się bronić. Śpieszyli się potem nieprzytomnie. Łapali jakieś kanapki, jabłka i wypadali z mieszkania. Niecierpliwie dreptali czekając na autobus. Wreszcie podjeżdżał. Nie zawsze mógł ją odwieźć te dwa przystanki dalej. Ale jeszcze w autobusie, do ostatniej chwili, opasywał Rutę ramieniem. Ledwo się rozstali, już za nią tęsknił. Trwał w tęsknocie jak w urocznej topieli, tkwił w niej na pół przytomnie. Wreszcie musiał nakręcić jej numer, usłyszeć głos. Nie była tam sama. Mogła sobie pozwolić tylko na wypowiedzi obojętne, zwyczajne. Miał do niej bezrozumną pretensję o to, że na słowa jego miłości – najczulsze, najpiękniejsze, jakie udało mu się wymyślić – odpowiadała „tak” albo „dobrze”, albo „zgadzam się z tobą” – zmieniała zaledwie intonację. Raz „tak” było suchym stwierdzeniem faktu, raz ironicznym pytaniem, raz niecierpliwym byle zbyć. Za dwie, trzy godziny – musiał do niej zadzwonić kolejny raz. Po pracy spotykali się w „Delikatesach”. Ruta wychodziła pół godziny wcześniej. Zdążyła dojść do sklepu i rozpocząć zakupy, zanim on dopadał zdyszany, trochę przestraszony, czy aby na pewno ją zastanie, czy nie przyjdzie jej do głowy pojechać do swojego mieszkania, żeby podlać kwiaty i porozmawiać z panią Wandą. Nakłamać jej, że sypia u siostry, bo tutaj po śmierci matki się boi. Nałykać się jej współczucia i przyjść zupełnie późno albo wcale. Dopadał więc „Delikatesów” ze ściśniętym gardłem. Od przyspieszonego tętna migało mu przed oczami. Nie od razu mógł Rutę zauważyć. Zdążył się nabać, że jej nie ma. Wybuchnąć żalem. Wtedy ją spostrzegał. Stała spokojnie w kolejce po wędlinę i przyglądała mu się z odrobinką czułej ironii. Głowę we wdzięcznym półruchu przechylała na lewe ramię. Potem wracali pieszo do domu. Miał ją ochotę wziąć na ręce i nieść przez całe Krakowskie Przedmieście. Ludzie oglądaliby obraz z zachwytem. „Mężczyzna z łasiczką” – nie Leonarda, nie da Vinci – Marek Wójcik z przytuloną do piersi łasiczką. Obcasy Ruty drobno stukały o chodnik. Trudno było mu złapać ten sam rytm. Było to prawie niemożliwe. Zerkał na nią nie zwracającą na niego uwagi, idącą lekko i osobno. „Ty niedobra diabełeczko, dlaczego udajesz, że mnie nie ma?” – pytał ją myślą. Ona mawiała do niego „mój aniele”. On w rewanżu nazywał ją diabełeczką. To było zupełnie proste. Turecka księżniczka była łasiczką, łasiczka – diabełeczką, a diabełeczka Rutką, Ruteńką, Rutą – zielonym trującym zielem. Nie były to wszystkie jej imiona. Była także Miłością! Była Radością! Lustrem jego męskości – z dumą się w niej przeglądał. Była mu Życiem i Całym Światem! Grał dla niej Chopina, Mozarta, Liszta… Słuchała skulona w fotelu, znowu z tym lekkim przechyleniem głowy, patrząca na niego szeroko rozwartymi oczyma. Zrywał się, szedł do niej, żeby przyklęknąć, położyć głowę na jej kolanach. Palce Ruty delikatnie, chyłkiem wkradały się w jego włosy, doszukiwały się pod cienką skórą twardości, pieściły obły kształt. Znowu jej pragnął. To była wiosna. Wielka Wiosna Jego Życia – niezwykła, szalona! Zaledwie marzec i dwadzieścia dni kwietnia.

Marek zwija się w pościeli w ciasny kłębek. Być może tak uda mu się zasnąć. Może piersi oszuka bliskość kolan. Kolana oszuka bliskość piersi. Marek oplata rękami nogi, przyciąga mocniej, zwija się tak ciasno, że udami wyczuwa bicie serca. Mocny ucisk nie pozwala swobodnie oddychać. Rozplata się więc, otwiera – boleśnie, powoli – skazany na samotność.

Przecież w końcu zasypia. Śni, że idzie górskim szlakiem. Wytrwale podchodzi coraz wyżej. Droga pnie się zakosami i ledwo dojdzie do zakrętu, ukazuje kolejny odcinek obrzeżony zielenią kosodrzewiny. Trzeba iść dalej – wytrwale. Plecak dotkliwie ciąży. Zrzuca plecak i staje się nieprawdopodobnie lekki. Wystarczy odepchnąć stopą kamienisty grunt, żeby pofrunąć. Korzysta z tego nowoodkrycia. Odbija się coraz mocniej. Przefruwa coraz dłuższe odcinki. Wreszcie odpycha ziemię z całej siły i frunie metr, dwa, dziesięć – wyzwolony, radosny – otwiera się przed nim przepaść!

Za oknami świt. Słońce o tej porze oświetla przeciwną stronę ulicy. Marka nawiedza nagłe pragnienie, żeby mu rano zaglądało w okno. Wystarczyłoby przenieść się do pokoju, który był dawniej sypialnią rodziców. Potem umierała tam przez długie miesiące matka. A kiedy umarła, był pokojem ojca, aż do jego z kolei śmierci. Wystarczy sypiać na śmiertelnym łożu matki i każdego rana będzie w ramie okna oglądał twarz słońca. Jest tego spragniony jak chore zwierzę. Wstaje, idzie do tamtego pokoju. Tak. Słońce świeci wprost na poduszkę. Matka w czasie choroby kazała przenieść poduszkę na tę stronę łóżka. Marek pamięta to, choć miał wtedy nie więcej jak sześć lat. Patrząc w okno mogła rano widzieć słońce i gałąź rosnącego na podwórzu drzewa. Matka nie była w chorobie samotna. Był przy niej – kogo ukochała. Dopiero po latach Marek zrozumiał wielkość uczucia, które łączyło rodziców. Ich szczęście trwało tylko dziesięć lat. Potem ojciec został w tym pokoju sam – na ścianie z portretem zmarłej i z milczącym ośmiolatkiem o urodzie matki, przerażonym jej śmiercią. Marek staje przed portretem. I wtedy uprzytomnia sobie, jak niewiele wie o matce. Jaka naprawdę była? Co to był za człowiek? Ma w pamięci zaledwie jej zniekształcony przez przewlekłą chorobę obraz. Tu gdzieś w szufladach są zapewne jakieś listy, jakieś fotografie. Nigdy od śmierci ojca po nie nie sięgał – wydawało mu się to niestosowne. Budzi się w Marku profesjonalna żyłka badacza przeszłości. On historyk, od lat studiów zajął się skrzętnym dokumentowaniem wydarzeń pomijanych milczeniem przez oficjalne źródła, a zaniedbał historię najbliższą – własnej rodziny. Trzeba szybko kończyć doktorat i zabrać się do grzebania w rodzinnych pamiątkach. Pierwszy raz od dwu lat ma na coś prawdziwą ochotę.