Rozdział 30

Benedykt wszystko co może – to wyładować się na pozostałych pracownikach ośrodka. W tym celu umawia się z Radziszewskim na siedemnastą, żeby rzucić okiem na materiały nakręcone przez różne osoby do przyszłotygodniowego programu. Wcześniej jednak kupuje alkohol, „coś” na skromny poczęstunek i zawozi do domu. Wszak zgodnie z wczorajszym postanowieniem po przeglądzie ma jechać do „Mirażu”. Nowy przypływ pretensji do Ruty umocnił go w tym postanowieniu. Jego zły humor powoduje, że lista błędów i rozmaitych potknięć sporządzana w czasie przeglądu jest coraz dłuższa. Tylko w krótkim reportażu Ruty „Mój sklep świadczy o mnie”, za który przy okazji uzbierała dla ośrodka za reklamę ładnych parę milionów, Benedykt nie ma się czego czepić. To jego pretensję do Ruty jeszcze pogłębia. Jest przekonany, że żaden mężczyzna nie pozwoliłby sobie na taki brak lojalności jak ona. Kwadrans po dwudziestej dziękuje Radziszewskiemu i niebawem wsiada do samochodu.

***

Tuż przed dziewiątą Roman wraca do domu i siada w kuchni do kolacji. Ruta układa właśnie dzieci do snu. Po chwili jednak przychodzi, siada naprzeciwko i pyta, a raczej stwierdza:

– Byłeś u Pauli.

I Roman zaskoczony, zmieszany, przekonany, że Ruta spotkała Paulę i ta nie omieszkała pochwalić się jej swoim sukcesem, mówi:

– Byłem.

– Byłeś z nią w łóżku?

– Tak.

Ruta przez chwilę milczy zapatrzona w stół, potem podnosi wzrok.

– Wobec tego idę do Marka. – Wstaje.

Romanowi kurczy się twarz.

– Nie śpiesz się – mówi nagle ochrypły. – Pan Wójcik za cenę widywania Mareczka obiecał, że cię więcej nie dotknie.

– Kłamiesz! – syczy ugodzona. – Ty kłamco!

Wychodzi śpiesznie do przedpokoju. Zaczyna gorączkowo naciągać skafander. „To niemożliwe! To niemożliwe!” – powtarza sobie raz po raz, biegnąc na Królewską.

Dzwoni jak na alarm do drzwi Marka. A kiedy on zaskoczony i trochę przestraszony, że coś złego z Mareczkiem, wpuszcza ją do wnętrza, staje przed nim i pyta dygocącym od emocji głosem:

– Czy to prawda, że przyrzekłeś Romanowi nie dotykać mnie za cenę widywania Mareczka?

– Tak! – potwierdza Marek, głupio prawdomówny, naiwnie wierzący, że każde kłamstwo jest złem.

Ruta stoi przez chwilę nieruchomo, potem się odwraca i wychodzi, zanim on zdąży zrozumieć, jak niefortunne było jego przyrzeczenie i podjąć próbę usprawiedliwienia, powiedzenia czegokolwiek na swoją obronę.

Na przystanek właśnie podjeżdża trolejbus i Ruta wsiada. Nie patrzy na numer. Nie mogłaby go zresztą zobaczyć, bo oczy ma pełne łez.

Dopiero po chwili Marek się orientuje, że popełnił fatalny błąd. Chwyta skafander i w panice zbiega na dół. Dociera do przystanku w momencie, gdy za Rutą zatrzaskują się drzwi trolejbusu. Staje zaskoczony. Dlaczego nie wróciła do domu? Musiało dojść do konfliktu z Romanem. A przedmiotem tego konfliktu był najwidoczniej on. Taksówka! Właśnie w tym momencie odjeżdża z postoju jedyna, która tu stała. Marek rezygnuje z pościgu. Wie, że w takim stanie Ruta nie będzie chciała z nim rozmawiać. Ostatnio był przekonany, wyraźnie wskazywało na to zachowanie Ruty, że ona nie zamierza rozstać się z Romanem. Pozwala mu widywać synka, ale z Romanem rozstać się nie zamierza. Dlaczego więc tak poruszyła ją wiadomość o danym Romanowi przyrzeczeniu? Przecież było ono po jej myśli. Widocznie nie. Czego w takim razie od niego oczekiwała? Już dawno powinni szczerze porozmawiać. Czy będzie chciała rozmawiać z nim teraz?

Trolejbus, do którego wsiadła Ruta, dojeżdża właśnie na końcowy przystanek. Wysiada. Jest na LSM-ie. Wystarczy okrążyć najbliższy blok i wejść na pierwsze piętro po schodach, żeby znaleźć się u Benedykta.

***

Koło jedenastej przychodzi na Królewską Roman.

– Gdzie ona?! – pyta pobladły, rozdygotany.

Z trudem udaje się Markowi przekonać go, że po zadaniu zaledwie jednego pytania Ruta wyszła i wsiadła do trolejbusu.

– Do jakiego trolejbusu?

– Do pięćdziesiąt dwa.

– Widocznie pojechała do Lidki – mówi z niejaką ulgą. A potem do Marka: – Chyba pamiętasz, co obiecałeś!

– Pamiętam. Choć teraz już nie jestem pewny, czy zrobiłem dobrze – odpowiada Marek.

Roman chwyta go za koszulę na piersi.

– Wara ci od niej! Wara! Bo zatłukę jak psa!

Odwraca się i wychodzi, rozwierając drzwi z taką siłą, że uderzają o ścianę. Ma ochotę pójść w tej chwili do Pauli i zadusić ją gołymi rękami. Zupełnie, jakby w tym, co się stało, nie było jego winy. Teraz gdy wie, że Ruta nie jest u Marka tylko u siostry, jest mu nieco lżej. Zapala wciąż dygocącymi dłońmi papierosa i zaciągając się głęboko wraca na Żmigród.

Marek nie jest agresją Romana zaskoczony. Ma dość wyobraźni, żeby usprawiedliwić zachowanie tamtego, zrozumieć, w jakim jest stanie. Zrozumieć, co przeżył przez tę godzinę, odkąd Ruta mu oznajmiła, że idzie na Królewską. Jednocześnie jednak nie rozumie go. Bo przecież jest prawie pewny, że pochwała Pauli nie była bezpodstawna. Jak można kochając jedną kobietę, pójść do łóżka z inną. Tego Marek nie jest w stanie zaakceptować, choć przecież wie, że takie rzeczy się zdarzają. Jego kodeks moralny na to nie pozwala, kwalifikuje to – jako czyn niegodny. Kodeks moralny! Gdyby od początku wiedział, że Ruta jest mężatką, z pewnością nie próbowałby zdobyć jej względów. Nie przeżyłby tego ogromnego szczęścia i nie miałby syna. A gdyby to on był na miejscu Romana?…

Marek kładzie się w pościeli i jak każdego dnia wieczorem nastawia kasetę, żeby posłuchać dobrej muzyki. Zaraz jednak się okazuje, iż kłębiące się w jego głowie myśli zupełnie mu to uniemożliwiają. Po chwili wyłącza magnetofon. Właśnie zegar na Bramie Krakowskiej zaczyna wybijać dwunastą.

***

Ruta zdecydowała się w jednej chwili. Pięć minut później dzwoniła do mieszkania Benedykta. Otworzyła jej pani Syriuszowa i mimo tej późnej godziny powitała promiennym uśmiechem.

– Jest? – zapytała porozumiewawczo Ruta.

– Słyszałam, że niedawno wrócił. Bardzo proszę. Proszę się rozebrać.

I w trakcie gdy Ruta rozpinała skafander, zapukała do drzwi Benedykta.

– Panie dyrektorze, ma pan gościa!

Benedykt wyszedł do przedpokoju niemal natychmiast. Na widok Ruty zdumiał się czy zmieszał.

– Co się stało? – zapytał.

Pani Syriuszowa wycofała się w głąb mieszkania.

– Mogę u ciebie posiedzieć?

Ruta poczuła się głupio. Przypomniała sobie ich ostatnią rozmowę, kiedy to powiedziała, że ma go dość. Zawahał się. Zawisła między nimi chwila niezręcznego milczenia.

– No! Czego się nie rozbierasz? Będziesz siedziała w skafandrze? – zapytał lekko naburmuszony. Odebrał od niej okrycie, powiesił na wieszaku.

– Wejdź – otworzył przed Rutą drzwi.

Zobaczyła tamtego natychmiast. Siedział z papierosem w ręku. Na jej widok papieros odłożył i wstał. Uśmiechnął się przyjaźnie.

– Co za wieczór! – powiedział.

– Znacie się? – zareagował zaskoczony Benedykt.

– I tak, i nie. – Ruta wyciągnęła do tamtego dłoń. – Ruta Nowicka.

– Adam Maria Seyfert, przez igrek. Dla przyjaciół: „Miriam”.

– Seyfert? To nazwisko nie jest mi obce.

– Jeśli ktoś je ostatnio rozsławił, to raczej mój ojciec.

– Te piękne wiersze w ostatnim numerze „Akcentu” to pana ojca?

– Ot! znalazłem się w potrzasku. Są moje. Nie sądziłem, że ktoś je zauważył.

– Ja tak.

Benedykt pomyślał, że w ciągu dwu minut dowiedział się o tym chłopcu więcej niż w ciągu dwu godzin, które spędzili razem w „Mirażu”.

– Siadajcie – powiedział. – Pójdę zrobić herbatę.

Z ulgą wyszedł do kuchni. Jednocześnie przeklinał w myśli swój głupi pomysł, żeby przywieźć tutaj Adama Marię Seyferta, jak z przekąsem nazywał go teraz w myśli. Czy jednak mógł przypuszczać, czy mogło mu przyjść do głowy, że Ruta się tu pojawi i to akurat dzisiaj o wpół do jedenastej? Co się stało, że przyszła? Nie zdążyła mu nic powiedzieć i przecież przy tamtym nie powie. Czy Adamowi Marii Seyfertowi wystarczy rozumu i taktu, żeby się jak najprędzej wynieść? Jeśli liczy na to, dlaczego nalewa mu herbatę i szykuje kanapki z sardynkami i czerwoną papryką? Co jednak znaczy siła konwenansu towarzyskiego! Powinien zaraz po przyjściu Ruty powiedzieć tamtemu: „Skończymy to omawiać przy innej okazji. Jak widzisz, mam gościa” – i w ten sposób uprzejmie go wyprosić. Nie zrobił przecież tego. Każdy sam musi cierpieć z powodu własnej głupoty.

A tymczasem tamci dwoje siedzieli obserwując się wzajemnie.

– Teraz rozumiem, dlaczego on ciebie kocha – powiedział chłopak.

Ruta uniosła w niemym pytaniu brwi.

– Kocha cię, bo jesteś, jaka jesteś.

Pomyślała: „Jeśli on nie wie, że Benedykt jest homoseksualistą, widocznie myliłam się, nie jest też kochankiem Benedykta”. Poczuła, jak jej umęczone do ostateczności serce – umęczone tak, że obecność tego chłopca tutaj przyjęło już tylko z otępieniem, jako dalszy konsekwentny ciąg zdarzeń – doznało niejakiej ulgi.

– Myślałam, że raczej kocha ciebie – zmrużyła kpiąco oczy.

– Nie! – zaprzeczył. – On kocha kobietę imieniem Ruta, to ona jest obiektem jego marzeń, królową jego podświadomości. A ty – kochasz go?

Spojrzała zaskoczona.

– Ach! – powiedziała. – Wy, poeci! W byle chwaście widzicie różę.

W tym momencie wrócił Benedykt z poczęstunkiem.

– Jest to, niestety, szczyt moich możliwości kulinarnych. Wypijecie po kieliszku czegoś dobrego?

– Ja nie. Wiesz, że jestem samochodem – zastrzegł Miriam.

To dawało nadzieję, że wkrótce się wyniesie.

– Ja też nie. Przeżyłam dzisiaj taką porcję emocji, że nie są mi potrzebne żadne dodatkowe podniety, raczej waleriana.

– Zjedzmy więc przynajmniej te kanapki.

Benedykt zmieszany, bo to co powiedziała Ruta, przyjął jako wyrzut, że zastała tu Adama Marię, podsunął talerz.

– Proszę.

Ruta, która obiadu ledwo dziobnęła, a kolacji nie jadła wcale, poczuła nagle dotkliwy głód.

Adam Maria wyszedł, ku uldze Benedykta, po zjedzeniu trzeciej kanapki.

– Wybaczcie – powiedział – że was opuszczę, ale zaczął mi się plątać po głowie taki jeden pomysł, chciałbym nad tym jeszcze dzisiaj posiedzieć.

Ruta uznała, że zrobił to nader taktownie.

Zostali sami. Zamiast lepiej, zrobiło się jeszcze niezręczniej. Myśleli oboje, że winni są drugiemu jakieś wyjaśnienia, a milczeli.

– Wyniosę to do kuchni – odezwał się wreszcie Benedykt. Zabrał pusty talerz i szklanki.

Kiedy wrócił, Ruta siedziała w fotelu zsunięta tak, że jej głowa leżała na oparciu. Oczy miała przymknięte. Stał patrząc na nią, nagle wzruszony, potem dał krok, położył delikatnie dłoń na jej policzku.

– Co, Rutka? – zapytał.

Przechyliła głowę i uwięziła jego dłoń między policzkiem a ramieniem. Benedykt nabrał pewności, że wydarzyło się coś złego i przyszła po ratunek.

– Co się stało?

Otworzyła oczy.

– Mogę u ciebie przenocować?

– Oczywiście – odpowiedział, zanim zdążył pomyśleć. – Dopiero później serce skoczyło mu do gardła. – Jesteś zmęczona? Zaraz ci pościelę i znajdę jakąś koszulinę.

Zaczął się krzątać. Po chwili podał jej ręcznik i koszulę w szarobiałe paski.

– Możesz swobodnie korzystać z łazienki. Gwiazda Syriusz o tej porze zapewne już śpi – żartem osłonił zdenerwowanie.

Gdy Ruta wyszła, przez chwilę stał bezradnie na środku pokoju, potem pośpiesznie rozłożył na stole kartki, wziął długopis i „zagłębił się w pracy”. Tak zastała go po powrocie. Rzuciła na krzesło swoją bieliznę i wsunęła się pod kołdrę. Leżała wyciągnięta, odświeżona ciepłym prysznicem i nareszcie było jej dobrze.

Benedykt udawał, że pilnie pracuje i gorączkowo myślał, co ma teraz zrobić. Właśnie gdy zdecydował, że spędzi noc w fotelu, Ruta zapytała:

– Dlaczego się nie kładziesz? – Zaczęła szukać po tapczanie. – Gdzie twoja piżama?

– Nie sypiam w piżamie.

Czekała jeszcze przez jakiś czas, potem usiadła.

– Albo zaraz się położysz – powiedziała – albo ubieram się i wychodzę.

– Dobrze, dobrze – burknął.

Zanim poszedł się myć, zgasił światło. Nie wracał tak długo, iż było oczywiste, że zwłoka jest celowa. Pewnie liczył na to, że Ruta zaśnie.

Ruta jednak nie śpi. Słyszy, jak gdzieś za ścianą zegar wybija dwunastą. I zaraz cicho, ostrożnie wchodzi do pokoju Benedykt. Po chwili równie ostrożnie, ledwo uchyliwszy kołdrę, kładzie się na brzegu tapczanu. Jest odwrócona plecami, a wie, że on leży na wznak z podłożonymi pod głowę rękoma. Już nie pamięta o dzisiejszych przykrych wydarzeniach. Coraz bardziej, coraz dokładniej czuje jego obecność. „On ciebie kocha” – jak chciałaby w to wierzyć! Nie potrafi. Jeszcze trochę i wybuchnie płaczem. Aby powstrzymać szloch, zaczyna oddychać głęboko, miarowo. Benedykt widocznie myśli, że zasnęła, bo przekręca się na bok, twarzą ku niej, a potem kładzie delikatnie drżącą rękę na jej biodrze. Ruta jest pewna – wystarczy najlżejszy ruch i dłoń odfrunie jak spłoszony ptak. Podejmuje śmiały zamysł: powoli, milimetr po milimetrze, przesuwa rękę w kierunku dłoni Benedykta, potem błyskawicznie zakrywa ją, zanim ta zdąży umknąć – towarzyszy temu gardłowy krótki śmiech – wreszcie, przytrzymując mocno tę wciąż jeszcze spłoszoną dłoń, pociąga ją i wtula między swoje piersi. Benedykt przywiera gwałtownie do pleców Ruty. Między jej uda wchodzi twardy członek. Przyjmuje go w siebie z poczuciem radosnego triumfu. Jest to ten stan, kiedy człowiekowi chce się z radości krzyczeć albo śpiewać. Czuje się Benedyktem przepełniona w sensie dosłownym i metaforycznym. „Kogo ty chciałeś oszukać? Mnie czy siebie?” – pyta w myśli. Słyszy za plecami jego głośny, przyśpieszony, zachłystujący się co chwila oddech i zaraz zaczyna się w nią wbijać – z pasją! nieprzytomnie! z pasją… Osiąga spełnienie wkrótce, bez jej udziału, zapada twarzą do poduszki. Jeszcze pełna radosnej gotowości do bycia z nim chce się odwrócić, wtulić twarz w jego ramię, przylgnąć brzuchem do jego biodra, zatopić niespełnienie w fali tkliwości, która zaczęła napływać, i nagle wspomnienie: „Tak dawno nikogo nie miałem, że jest mi wszystko jedno”. Ach! – to zupełnie jakby ktoś w obie dłonie chwycił jej serce i mocno je zacisnął. Jemu wszystko jedno czy tamten, czy ona! Gdyby przyszła tutaj pół godziny później, może zastałaby ich razem w łóżku. Wszystko w niej się nie godzi, wszystko protestuje! Leży skulona, przyczajona. Jeśliby cokolwiek powiedział albo jej dotknął, pewnie by wybuchnęła krzykiem! pretensją! płaczem! Benedykt jednak trwa zupełnie nieruchomo, a po chwili słyszy – zasnął.

Pamięta, zna to jezioro! O mrocznej głębi. U brzegu z zielonymi talerzami, na których leżą ogromne kwiaty grążeli i wygrzewają się na słońcu małe zielone żabki. Wystarczy dać jeszcze krok, zaczną jedna przez drugą demonstrować swoje olimpijskie skoki – w dal? w głąb? W tym jeziorze mieszka sporo drzew i duży szmat nieba. Jeżeli wejdzie się do wody i popłynie – znajdzie się w niebie. Zrzuca ulubioną kretonową sukienkę w drobne kwiatki – jest pod nią zupełnie naga, pięknie opalona (kiedy zdążyła się tak opalić?) – wchodzi do wody. Toń jest przyjazna i ciepła – zaprasza. Ruta płynie. Ona, która nie umie pływać, płynie tak, jak widywała, że pływają larwy ważki. Spręża się, lekki ruch nóg i rozcina wodę ostrzem wyciągniętych do przodu dłoni. Wystarczają trzy ruchy – jest w niebie! Zanurza twarz, zagląda w głąb, a tam fruwają ryby-aniołowie, prują wodę dziobami ryby-ptaki niebieskie i Ruta rozgląda się pilnie, gdzie jest, gdzie króluje ryba-bóg, bo tylko on może ją przyjąć do swojego mokrego królestwa. Nie ma go. Wysłał po nią świętego wodnika. I ten bierze ją w objęcia, pociąga w głąb, unosi…

– To ty?

– Ciii. Śpij sobie. Śpij. Może nie będzie ci tu gorzej, niż na prześcieradle.

Nie pamięta, kiedy zasnęła. Musiała zapaść w sen głęboko. I teraz z tej głębi wypływa, wypływa, by odnaleźć się leżącą na nim, w jego objęciach.

– Ileż tu miejsca! Jakiś ty rozległy!

Mości się wygodnie, układa głowę na jego barku, ręce wzdłuż jego boków, nogi wtula między jego nogi – zamiera. Jak długo można tak leżeć?! Zaczyna go tak pragnąć, że czuje każdą najmniejszą cząsteczkę swojego ciała. Nigdy jeszcze nie czuła swojego ciała tak dokładnie. Mówi:

– Chcę, żebyś „posmarował mnie olejkiem”. Z przodu! Nie masz pojęcia, jak bardzo wtedy chciałam posmarować cię także z przodu.

– Nie posmarowałaś!

– Przestraszyłam się. Za bardzo chciałam.

Benedykt się obraca. Płasko położoną dłonią zaczyna po jej ciele „rozprowadzać olejek”.

– Zdejmę ci koszulę – mówi – bo jeszcze się zatłuści.

– A ty?

Nie odważył się wczoraj wejść do łóżka nagi.

– Skoro to tapczan nudystów, masz to zaraz zdjąć – mówi Ruta.

Ochoczo spełnia jej życzenie i wraca do przerwanej czynności.

– Twoje ręce wcale nie są stworzone do kamery. One zostały stworzone do „smarowania olejkiem”.

Otrzymuje jeszcze więcej, niż się spodziewała. Każde ich dotknięcie, każdy ruch budzi nowy dreszcz rozkoszy. Spod lekko uchylonych powiek widzi jego wojowniczo sterczący fallus.

– Chodź już do mnie! Chodź!

Spotykają się w pół drogi. Wchodzi w nią, jakby od zawsze znał to przynależne sobie miejsce. Zachłystują się radością!

– Proszę cię, nie śpiesz się, zaczekaj! Chcę cię jak najdłużej w sobie mieć!

Potem już nic nie mówią, aż ona zaczyna gruchać? śpiewać? – jak ptak. Pozostaje mu wzlecieć za nią. Wzlecieć i opaść na biel pościeli.

Smuga słonecznego blasku wpada do wnętrza. Skrada się powoli.

– Odkąd cię zobaczyłam, wiedziałam, jaki z ciebie wspaniały mężczyzna!

Odpowiada dopiero po minucie, może po dwu.

– To ty jesteś wspaniałą kobietą.

– Przy tobie – tak! Dla ciebie – tak!

Słoneczny blask dotarł do twarzy Benedykta. Ruta się unosi i mocno zamknąwszy oczy zaczyna wodzić po tej twarzy wargami.

– Teraz, nawet jeśli oślepnę, rozpoznam ją. Zawsze!

Składa głowę na jego piersi. Słyszy mocno dudniące serce.

– Wcale nie przyszłabym na konkurs, gdybym nie chciała cię zobaczyć.

– Ucieszyłem się, że przyszłaś – mówi powściągliwie Benedykt.

Znowu leżą w milczeniu. Słońce z twarzy Benedykta przeszło na twarz Ruty, zmusza do zamknięcia oczu.

– Lubisz słońce?

– Chyba wszystko co żyje, lubi słońce.

– Kret, dżdżownica, nietoperze i parę innych raczej słońca nie lubią.

– To było nieco pochopne uogólnienie – przyznaje Ruta. A potem: – Widocznie nie jestem dżdżownicą, chcę na słońce!