Rozdział 4

– Romek, od dziesiątego idę do pracy. Na pół etatu.

Patrzy przez chwilę zaskoczony. Widocznie Ruta załatwiła sobie popołudniowe dyżury w czytelni. To znaczy: na niego spadnie obowiązek opieki nad dziećmi w czasie jej nieobecności. To znaczy: mniej czasu na pisanie albo na sen – do wyboru. To znaczy: w ciągu dnia będzie z nią jeszcze krócej, prawie wcale.

– Wracasz do opracowań czy do czytelni?

Stara się, żeby w jego głosie nie było słychać niezadowolenia.

– Ani tu, ani tu. Idę do pracy w telewizji. W bibliotece nie mieli dla mnie połowy etatu – mówi z przekąsem.

– W telewizji? W jakim charakterze?

– Spikerki, komentatorki i „zobaczy się, co tam jeszcze”.

Ruta się uśmiecha. Roman widzi wyraźnie, że ją perspektywa przyszłej pracy cieszy, więc sam doznaje odrobiny zadowolenia. Tym bardziej gdy Ruta wyjaśna, że będzie chodziła do ośrodka przed południem, a Mareczkiem w tym czasie zajmie się Lubicka.

– Czy to znaczy, że będę miał okazję oglądać swoją rodzoną żonę na ekranie TV?

Roman odważa się ogarnąć ją ramionami i lekko przytulić. Ruta nie wymyka się, nie mówi niecierpliwie „daj spokój!”

– Cieszysz się, zieloniutkie? Ciężko ci było tu siedzieć?

– Nie, nie było mi ciężko. Ale czas wrócić do pracy. Puść. Idę się myć.

Roman zostaje w sercu z nadzieją, że jeśli za kwadrans wprost spod prysznica przyjdzie na tapczan żony, będzie przyjęty. Czuje w piersiach falę gorąca. Przyciska swoje pisanie różowym kamieniem znalezionym i podarowanym mu przez Bognę i zaczyna niespokojnie krążyć po pokoju. Od okna do drzwi. Od drzwi do okna. Trasa, którą się przebywa z założonymi do tyłu rękami. Po chwili słyszy, Ruta wyszła z łazienki, można iść się myć. Pod prysznicem ogarnia go niepokój. Dopiero co był pewny, że Ruta wie o jego chęci, że ją akceptuje. Teraz jest pełen wątpliwości. Roman przestaje się śpieszyć. Przeciąga stanie pod ciepłym deszczem. „Powinienem się przyzwyczaić do jej »nie«, a wciąż nie mogę” – myśli. W końcu się wyciera. Wkłada piżamę – choć przedtem miał zamiar iść do niej nagi. Zabezpiecza w ten sposób swój odwrót – wydaje mu się, że w ubraniu będzie nieco mniej upokarzający. Jeszcze rzut oka w lustro. Czy widać na jego twarzy niepewność? Sam nie wie. Krótka myśl żeby zrezygnować i – idzie do żony.

Przez chwilę wydaje mu się, że w pokoju jest bardzo ciemno. Potem z ciemności powoli wypływają kontury. Roman sprawdza, czy dzieci się nie poodkrywały – niby to jest głównym powodem przyjścia – wreszcie podchodzi i siada na brzegu tapczanu, ujmuje w obie dłonie rękę Ruty, a kiedy ta mu nie umyka, wchodzi pod kołdrę i zamienia się w czułego i cierpliwego kochanka. Zupełnie jak kilka lat temu, zaraz po ślubie, gdy przekonał się, że seks jest dla Ruty dziedziną zupełnie obcą i postanowił odkryć przed nią stopniowo wszystkie jego uroki – ileż razy karcił sam siebie za zbytni pośpiech – chciał nauczyć ją, że seks jest radością, rozkoszą, wyzwoleniem, jedną z pięknych części życia. Odkrywał przy tym Rutę dla siebie. Czuł się niemal jak Pigmalion przy Galatei. Odkrył w niej wtedy to dzikie zwierzątko, które w tej chwili otarło się o niego zwinnym, szybkim ruchem, żeby natychmiast umknąć i drżeć drobnym podskórnym drżeniem pod pieszczotą jego rąk i ust.

Zachłannie sobie przypomina jej dawno nie pieszczone ciało. Piersi! – wciąż nieduże i strome, mimo że wykarmiły dwoje dzieci. Pachy! – z kępami miękkich włosów, słonawe pod językiem, bo choć dopiero wyszła z łazienki, pod wpływem jego pieszczot zaczyna się pocić. Talię! – smukłą, pięknie wykrojoną dla jego spragnionych dłoni. Tajemnicze zagłębienie pępka! – czubek języka, wytrawny badacz tajemnicy, wprawia ciało Ruty w niespokojny ruch. Roman wie, że już gotowa jest przed nim się otworzyć, zaznać jego obecności, ale nie przypomniał sobie jeszcze ustami jej ud o naskórku z delikatnego atłasu – gładkiego i ciepłego, najdelikatniejszego i najcieplejszego od wewnętrznej strony. Roman dostrzega, jak jej palce zaczynają się powoli zwijać, zaciskać. Rozgarnia ciemny gąszcz i kładzie tam usta. Wystarcza kilka delikatnych pocałunków, żeby kolana Ruty zaczęły drżeć. Wtedy mocno, nagle, wsuwa język w głąb! Jej reakcja jest niespodziewana. Wymyka mu się, odwraca plecami, zwija wpół. Roman chwyta w obie dłonie biodra żony i od tyłu, brutalnie wdziera się w jej wnętrze przestraszony, że mu umknie, że nie dojdzie do stosunku, którego teraz już bardzo pragnie. Trzyma ją mocno. To dla niej sygnał, że jeśli stosunek ma dalej trwać, musi u niego opaść fala intensywnego pożądania. I Ruta, która z łatwością mogłaby zniweczyć jego dotychczasowe starania, nie robi tego, czeka w bezruchu do momentu, który Roman sam uzna za właściwy. Zaczyna się teraz długie, mistrzowsko przeciągane balansowanie na krawędzi rozkoszy. Wzajemny uścisk dłoni sygnalizuje, kiedy zawieszenie pieszczoty staje się konieczne.

– Rutka! – mówi w końcu Roman przez zaciśnięte zęby. Chce jeszcze powiedzieć „Kocham cię! Kocham! Kocham!” – już nie może. Wpada w szalony wir – galopuje! pędzi! mknie! – wreszcie ciemność i cisza – aż dzwoni.

Ruta, równie jak on zaspokojona, leży na brzuchu z twarzą ciasno wtuloną w poduszkę. Po chwili prosi:

– Idź już.

– Nie mogę – odpowiada. Nie ma siły ruszyć palcem, a tym bardziej wstać. Zapada w sen.

Budzi się rano obok niej. Niespokojny, że naraził Rutę na niewygodę. Śmieszne, zanim wyjechał na rok do matki, sypiali zawsze razem i nie przychodziło mu na myśl, iż może jej być z nim niewygodnie, a teraz pyta:

– Było ci ciasno?

– Ty wiesz, że wygodniej samemu.

Wie. I ma o to nie wiadomo do kogo żal, bo nie może zaprzeczyć, powiedzieć „wygodniej we dwoje”. Nie jest wygodniej. Szczególnie jeśli się jest zmęczonym albo niezdrowym, albo w złym nastroju – wygodniej jest samemu. I gdyby nie to pragnienie, żeby była obok. Żeby można było dotknąć wierzchem dłoni jej biodra. Żeby słyszeć w ciemności jej równomierny oddech. Mieć świadomość, że jest tutaj. Gdyby nie to – o ile lepiej byłoby samemu.

Zanim zdążył wstać, budzi ich Bogna. Zauważa ojca i w jednej chwili jest na ich tapczanie. Jej śmiech budzi Mareczka. Po chwili wysiłków udaje mu się wyjść z łóżeczka i przydreptać do rodziców. Dopiero teraz na tapczanie robi się naprawdę ciasno. Bogna włazi na ojca, Marek na matkę, piszczą i śmieją się oboje. Nagle Ruta podrywa synka do góry.

– Ach, ty smyku! Siusiać na rodzoną matkę? – Na jej koszuli duża mokra plama. – Zabierz go, Romek. Zresztą czas wstawać.

Tak. Nie jest wcześnie. Trzeba się śpieszyć. Roman ma tylko tyle czasu, żeby doprowadzić Bognę do drzwi przedszkola. Ale po drodze kupuje jeszcze nowy numer „Tygodnika” i nie potrafi oprzeć się pokusie, żeby zaraz koło kiosku nie zajrzeć do środka. Jego opowiadanie prezentuje się wspaniale! Tytuł ładną czcionką na dwie szpalty i – Roman Nowicki. Byle nie było jakiegoś błędu! Odkąd w jego pierwszej publikacji „taaak” zamieniono na „tak”, jest na tym punkcie uczulony. Udaje mu się zdążyć przed dzwonkiem i pochwalić opowiadaniem pani Dzikowej.

– Zostaw mi to, Romku. Zaraz sobie przeczytam. Idę dopiero na drugą lekcję, a teraz mam do załatwienia tylko drobną sprawę.

Po czterdziestu pięciu minutach Roman ma pierwszą recenzję.

– Równie dobre jak tamte. Znam zaledwie kilka twoich utworów, a przecież daje się w nich zauważyć indywidualny styl. To ważne u piszącego – własny styl!

W drugiej C kartkówka. Zaledwie trzy pytania. Roman obserwując, czy uczniowie nie ściągają zbyt nachalnie, ma czas pomyśleć, że to dzięki perspektywie nowej pracy Ruta była mu tej nocy przychylna. Być może jest to początek pomyślnej odmiany w ich wzajemnych stosunkach. Przypomina sobie poranne baraszkowanie z dziećmi w pościeli – chwilę spontanicznej radości – swoje wydrukowane opowiadanie, opinię Dzikowej – ciąg szczęśliwych wydarzeń. Postanawia kupić frezje i wręczyć Rucie razem z egzemplarzem „Tygodnika”. Nawet jeżeli Ruta się trochę z początku skrzywi, to kwiaty zostaną i będą jej pachniały. A może będą pachniały im obojgu? Może Ruta znowu go przyjmie na swoim wąskim tapczaniku – ten ich dawny, szerszy, został w jego pokoju. Gdyby tapczany przestawić pod pretekstem zapewnienia Rucie wygody? Chyba się nie da. Stoją tam przecież łóżeczka dzieci. Z tym szerokim tapczanem byłoby straszliwie ciasno. To Rutka powinna przychodzić wieczorami na jego tapczan. Jeszcze trochę – będzie przychodziła. Roman chce w to wierzyć. Szczęście, które zaczęło wracać, postanawia pielęgnować czule jak niemowlę. Na razie kupi frezje, czerwone, w kolorze miłości.

Tego dnia Roman kończy lekcje wcześnie, zaraz po czternastej. W najbliższej kwiaciarni nie ma czerwonych frezji. Musi pójść do innej. Tutaj są – ogromne, pachnące, w kolorze serdecznej krwi. Roman nie odważa się zażyczyć sobie żadnych dodatków jak wstążka, cynfolia, asparagus – to wszystko kosztuje – tylko ta jedna gałązka w koszulce z celofanu. Potem i celofan wyrzuci. Da kwiat Bognie, żeby go wręczyła matce. Sam poda „Tygodnik” – tak to sobie wyobraża. Niemal tuż za drzwiami kwiaciarni wpada na Paulę Mirończuk, dawną koleżankę ze studiów.

– Cześć, Roman! Jeszcze trochę i zapomniałabym o twoim istnieniu.

– Cześć! Co u ciebie? Dalej w prasie?

– A tak. Ciągle w „Kurierze”. Podobno masz syna. Ruta pracuje?

– Dotychczas nie pracowała, ale teraz ma taki zamiar.

– Dawno już jej nie widziałam. Ostatnio z Wójcikiem na wernisażu w BWA. O, to było jeszcze w czasie, kiedy siedziałeś z Bogną u swojej mamy. Chyba znasz Marka Wójcika?

Paula mówi wesoło, przyjacielsko, a przecież w jej niebieskich pięknych oczach migocą złośliwe iskierki, przez co wypowiedź nabiera charakteru donosu.

– Tak, oczywiście – odpowiada Roman, który nie ma pojęcia, o jakiego Wójcika chodzi. Żegna Paulę. Czas pójść po Bognę do przedszkola.

Potem myśli, że nie pochwalił się Pauli swoim opowiadaniem. Zbrakło mu na to ochoty. Uszczypliwość Pauli, którą niegdyś nawet lubił jako jej cechę charakterystyczną, teraz skierowana ku Rucie wydała mu się wyjątkowo niesympatyczna. Przypomniała mu o wzajemnej niechęci tych dwu kobiet. Przyczyną tej niechęci był on sam. Paula w ich studenckiej zgranej paczce miała prawo czuć się przez Romana nieco wyróżniana do momentu, kiedy na drugim roku zajął się wyłącznie Rutą. Jednak Paula długo z Romana nie rezygnowała i udało się jej mieć swoją chwilę triumfu. Roman przez to omal nie stracił Ruty. Przeżył wtedy okres autentycznego strachu. Z ogromną wyrazistością dotarła do niego różnica między Rutą a pozostałymi dziewczynami z paczki, które seks traktowały dość lekko i równo obdzielały swoimi łaskami zaprzyjaźnionych chłopców. Tak więc spotkanie z Paulą trudno Romanowi zaliczyć do ciągu szczęśliwych wydarzeń. Lepiej szybko o nim zapomnieć.

W przedszkolu Roman przez chwilę czeka na córkę. Potem już wszystko odbywa się tak, jak sobie zaplanował. Bogna woła od drzwi:

– Mamuniu! Mamy dla ciebie prezenty!

A kiedy Ruta wyjrzy z kuchni, podaje jej kwiat i wyciąga rączki do uścisku. Otrzymuje i uścisk, i pocałunek – wtedy szepcze matce do ucha:

– Jeszcze tatuś.

Zanim Ruta zdąży przyjąć postawę niechętną, Roman podaje jej gazetę.

– To dla ciebie! – mowi półzmieszany, półwzruszony i Ruta się domyśla w czym rzecz. Przyjmuje gazetę i pocałunek męża.

Zaraz potem wycofuje się do kuchni. Roman bierze na ręce Mareczka, który przydreptał za matką. Jakiż on lekki! Jaki jeszcze malutki! Niesie synka do stołowego, gdzie już nakryte do obiadu.

– Jesteś kawałeczkiem mojego szczęścia – szepce przytulając go mocno.

Chłopczyk łapie go za nos i śmieje się z figla.

– Dziś pomidorowa i placki z jabłkami – oznajmia Ruta. A potem do Romana: – Jeszcze nie przeczytałam. Nie lubię tak na chybcika. Odłożyłam sobie na deser.

Uśmiecha się i Romana ogarnia nowa fala radości.

– Patrzcie! Nasz chłopiec też dostał dzisiaj prezent.

Jest to zabezpieczone z przodu wysokie krzesełko. Siedzące na nim dziecko może jeść przy stole ze wszystkimi.

– To od pani Buczkowej. Jej Kasia już wyrosła – wyjaśnia Ruta.

Roman sadza Marka na nowym krześle, czym chłopiec jest wyraźnie zachwycony. Z apetytem zabiera się do jedzenia.

– Któż nam będzie gotował takie pyszne obiadki, jak pójdziesz do pracy – wzdycha Roman.

– Ciągle ja – odpowiada Ruta. – Przecież to tylko pół etatu.

A więc dobra passa trwa nadal! Jeszcze dwa tygodnie i rozpocznie się kalendarzowa wiosna. A Paula zadbana, elegancka, seksowna – nic się nie zmieniła. Kiedyś była gwiazdą ich paczki. Roman jednak zakochał się w Rucie. Cóż mogły go obchodzić inne gwiazdy. Przespać się z Paulą tak – Rucie nie śmiał wtedy czegoś takiego zaproponować – razem z kogoś pokpić, pośmiać się, potańczyć, ale nie mogła być przyczyną wzruszeń, wielkich marzeń, oczekiwaniem na szczęście! Złośliwość Pauli była szeroko znana. Trochę się jej bano. Roman – nie. Kiedy wprowadził Rutę do paczki jako swoją dziewczynę i Paula zaczęła z niego pokpiwać, potrafił ją poskromić. Dziś jednak, zaskoczony, nie utarł jej nosa. Jakie to nazwisko wymieniła? Jakieś takie dość popularne. Wójcik! Marek Wójcik. Romanowi robi się nagle nieswojo. Marek? Dlaczego Rutka tak nazwała syna? A gdyby nazwała go Piotrem – czy to by znaczyło, że żywi wyjątkową sympatię do swojego szwagra? Po prostu podoba się jej imię Marek. Zresztą częściej mówi do synka króliczku albo misiaczku – nie ma żadnego problemu. Kto to jednak jest Marek Wójcik? Ruta poszła zmywać. Wystarczy pójść za nią do kuchni, zapytać. Idzie.

– Rutka! Znasz jakiegoś Wójcika? Kto to taki?

Odpowiada prawie zaraz.

– Znam kilku Wójcików. Andrzeja Wójcika znamy nawet oboje. Studiował z nami, potem gdzieś tam się przeniósł. Dlaczego pytasz?

– Paula wspomniała, że spotkała cię z jakimś Wójcikiem.

Obraca się pobladła. Zielone oczy sypią iskry. Stoi tak milcząc. Potem mówi głosem zmienionym, nadmiernie spokojnym:

– Więc odnowiłeś tę znajomość? A ja już prawie uwierzyłam, że wróciłeś do Lublina z mojego powodu.

– Rutka, co ty! Paulę spotkałem zupełnie przypadkowo na ulicy.

– Wyjdź stąd! Odejdź! – Głos jej aż syczy.

Roman za dobrze zna Rutę, żeby nie usłuchać. Wie, musi się „wykipieć”, dopiero da się ją ugłaskać, cokolwiek wytłumaczyć. Już po dobrej passie! Diabeł go podkusił. Cóż go obchodzi jakiś Wójcik.

Bogna i Marek bawią się pod stołem. Znieśli tam swoje lalki i zwierzaki.

– Co to będzie? Zoo?

– Ach, nie! Przedszkole. Ja jestem panią Wisią, a Marek starszakiem.

– Tylko jedno dziecko w grupie? – dziwi się Roman.

– Gdzież jedno. Jeszcze duży misiek i Iza. Nadmuchaj krokodyla.

Roman spełnia prośbę córki i odchodzi do swojego pokoju. Ma ochotę zapalić. Staje z papierosem przy oknie. Po drugiej stronie ulicy ogromne drzewo chłosta bezlistnymi gałązkami zapadający zmierzch. Zerwał się silny wiatr. Może przyniesie wiosenne ocieplenie? Na niebie granatowoszare kłęby chmur. Świat wygląda czysto jak świeżo umyty. Roman zaciąga się głęboko, a potem powoluteńku wypuszcza wąską wstążkę dymu. „Czego się na mnie złościsz, zieloniutkie? Kocham cię, rozumiesz? Kocham!” – przemawia myślą do żony. Musiał się z nią rozstać, żeby zrozumieć swoje uczucia. A ona? Czy go kocha? Powiedziała: „Zależy mi na tobie”. Jak na nią to bardzo dużo. Nagły żal, że wszystko popsuł wspominając Paulę. Ruta była zawsze o Paulę zazdrosna. Jest zazdrosna – więc kocha! Cóż za naiwność. Może się po prostu bać, że zostawi ją samą z dziećmi. Jeszcze są całkiem malutkie. I nagle myśl: ”Jeżeli Ruta rzeczywiście sądzi, że spotykam się z Paulą. Jeżeli z tego powodu cierpi. Jeżeli to dlatego tak niechętnie mi ulega”. Odwraca się gwałtownie od okna, gasi papierosa, idzie do żony.

Rutę zastaje przy kuchennym stole nad swoim opowiadaniem. Właśnie skończyła czytać. Widocznie wydaje się jej, że mąż czeka na opinię, bo mówi:

– Nie zmieniło się po wydrukowaniu. Nie jest ani lepsze, ani gorsze.

Jej głos jest rzeczowy, obojętny.

– Rutka! – odzywa się Roman – ty chyba nie wierzysz w to, co powiedziałaś, że ja tu wróciłem dla Pauli?

Czeka w napięciu jej odpowiedzi.

Ruta milczy dość długo. W końcu podnosi na niego wzrok.

– Nie, nie wierzę. Ale nie mówmy już o Pauli. Naprawdę nie mam ochoty o niej mówić.