10

Niewiele zostało ze spokoju Hanki, z jej nadziei, że teraz już wszystko będzie dobrze. Dwa tygodnie temu Tomasz wszedł nagle do ich mieszkania. Czy mogła się w ogóle czegoś takiego spodziewać? Był zaledwie godzinę i doprawdy nie wie, jak to się stało, że w tym czasie Jurek poznał, że to on. Widocznie zaskoczona sytuacją, przerażona własnymi uczuciami, nie potrafiła nad sobą zapanować. Że Jurek go rozpoznał, było wiadomo już wieczorem. Położył się daleko od niej, aż na samej krawędzi tapczanu, tyłem, a ona nie śmiała się przysunąć ani powiedzieć słowa, choć bardzo pragnęła jego bliskości, jego czułości, żeby ją ratował przed tym ogromnym niepokojem, przed bolesnym szarpaniem się serca. Leżeli tak obok siebie w ciszy i żadne z nich nawet nie udawało snu. Nów księżyca wszedł w okno i zaszedł za przeciwległą framugą, wtedy dopiero, nagle, Hanka zasnęła.

Każdej kolejnej nocy czuła, jak odchodzą od siebie coraz dalej i ta dalekość zaczęła wkraczać także w ich dzień. Z największym trudem otwierali usta, żeby sobie cokolwiek powiedzieć, choćby „przynieś mleko!” albo „trzeba oddać do szewca buty Miśka”, albo „co kupimy chłopcom na Mikołaja?” I żadne z nich nie patrzyło drugiemu w oczy. Zbliżał się trzeci grudnia. Mieli iść na ślub i wesele Michała. Hanka nie śmiała nawet myśleć, że Tomasz tam będzie, a przecież tliła się w niej maleńka iskierka nadziei i od niej niepokojem żarzyło się całe serce. Ale Tomasza nie było. Iskra zgasła, spopielała. Serce miała już puste, spokojne. Mogła w tańcu położyć Jurkowi na ramieniu głowę. Mogła tej nocy kołysana w jego ramionach szepnąć:

– Jak to dobrze, że nie odsuwasz się ode mnie. Tak mi było źle samej.

– Czekałem, aż wrócisz.

– Jestem!

Tym razem w oknie stoi księżyc w pełni i skąpani w jego srebrzystej poświacie idą ku sobie wzruszeni, spragnieni swojej bliskości. Poznają na nowo swoje ciała.

– Jurik! Juriczku! – nawołuje ona z krawędzi rozkoszy.

A potem zaczynają wspólny lot w tę dobrą, bladą twarz księżyca. Coraz wyżej i wyżej, aż po uderzenie w złotą tarczę – i cisza… Aż dzwoni. Porażeni intensywnością doznania leżą bez słowa, zaciskając do bólu splecione dłonie. Dopiero stopniowo uścisk się rozluźnia i sen kładzie im na oczach palce.

Zrywają się rano po tej prawie nieprzespanej nocy zupełnie rześcy. Patrzą na siebie oczami tak rozświetlonymi, jakby zachowały w sobie księżycowy blask. Witają chłopców radośnie, trochę zdumionych, ale natychmiast włączających się w ich radość i kiedy siadają do wspólnego śniadania, Hanka czuje się tak, jakby wszystko dookoła śpiewało – i dzbanek z kawą, i kubeczki, i bułki, które Jurek zdążył przynieść ze sklepu na dole. Artek pyta:

– Mamusiu! Co nam Mikołaj przyniesie?

– Zapytaj tatusia. On jest specjalistą od nieziemskich spraw.

Spogląda na Jurka z czułością, a on rumieni się zadowolony z aluzji.

– A jakie mam przekazać Mikołajowi życzenia? – zwraca się do Artka.

– Tatku! W składnicy jest nowy model peugeota.

– Przekażę. Za efekt nie gwarantuję. A od ciebie, Misiu?

– Ja chcę potop.

– Jaki potop? – patrzą zdumieni.

– „Potop” Henryka Sienkiewicza.

Mierzy ich wzrokiem pełnym politowania. Udało mu się rodziców zaskoczyć. Nie ma co!

– No tak. Skaza dziedziczna – mówi Jurek.

Kończą szybko śniadanie i chłopcy już wychodzą, choć mają do szkoły zupełnie blisko. W przedpokoju Hanka z Jurkiem przypadają do siebie. Czas przeznaczony na drogę do pracy kradną na pospieszne pocałunki. W końcu zamykają drzwi i biegną po schodach, biegną na przystanek przez cały czas trzymając się za ręce. Autobus Jurka podjeżdża wcześniej. Hanka z niechęcią puszcza dłoń męża. Za chwilę jest jej. Zostaje wepchnięta przez napierających do wnętrza. Po dziesięciu minutach staje przed „okropną” siódmą klasą, która, musi przyznać, dała się jej już nieco we znaki. „Dzień dobry!” – mówi do nich tak, jakby mówiła: „Witajcie, moi kochani!”, a po sprawdzeniu obecności nie wyrywa nikogo do odpowiedzi, tylko pyta:

– Kto dziś przygotowany? Kto chce dostać dobry stopień?

Zgłasza się Ela Pyluk powtarzająca siódmą klasę i odpowiada na trzy z plusem, ale że dziś dla Hanki wielkie święto, stawia jej cztery.

– Byle tak dalej – uśmiecha się do dziewczynki, aż ta rumieni się z zadowolenia.

Zgłaszają się jeszcze Mirek Zubrzycki i Małgosia Mularczyk, a potem podnosi rękę Alek Zylbert, cieszący się opinią największego chuligana i obiboka. Hanka jest zaskoczona. Okazuje się jednak, że Alek występuje w imieniu klasy z petycją.

– Proszę pani! Siódme i ósme klasy mają iść w piątek na „Pana Wołodyjowskiego”. Nas nie chcą zabrać, bo pani Lucińska powiedziała, że nie będzie świeciła oczami za nasze zachowanie. Niech pani porozmawia z panem dyrektorem.

Hanka się uśmiecha.

– Jeżeli pan dyrektor się zgodzi, pójdę z wami i będę za was „świeciła oczami”.

– Huraaa!!! – krzyczy cała klasa. Podskakują w ławkach. Ucisza ich z trudem i zaczyna omawiać nowy temat.

Tego dnia Jurek wraca z pracy z modelem peugeota, a Hanka z „Potopem” wypatrzonym w antykwariacie. Jurek zaraz siada do szkiców projektu. Razem z Michałem chcą wziąć udział w konkursie na osiedle domków jednorodzinnych. Po godzinie Hanka zanosi mu herbatę i ciasto.

– Jak ci idzie?

– Świetnie! Znakomicie! Wspaniale!

Sadza żonę na kolanach, obejmuje. Trwają tak przez chwilę. Ona delikatnie pociera policzkiem jego skroń i wtedy Jurek mówi szeptem: – Mam serce takie ogromne, że chyba cały świat się tam zmieści, Haneczko. To przez ciebie. Dzięki tobie.

Dzwonek! Pewnie chłopcy wracają z podwórka. Trzeba ich zagonić do lekcji i zacząć szykować kolację. Hanka muska wargami oczy męża i idzie otworzyć drzwi.

Wieczorem leżą daleko od siebie, jak najdalej, ale zwróceni ku =-1 sobie twarzami, trzymając się za ręce. Pragną powtórzyć swój podniebny lot i boją się, że się już nie uda, że to był ten jeden, jedyny raz. W końcu księżyc zakrywają chmury i dopiero w ich bezpiecznym mroku decydują się do siebie zbliżyć. I tak, jak spodziewali się oboje, jest zupełnie inaczej – spokojniej, łagodniej i tak słodko, że Hance wyrywa się z gardła krótki szloch.

***

W Mikołaja przychodzi Ewa. Przynosi dla chłopców po czekoladzie z orzechami i dwie paczki lodów familijnych. Siadają przy tych lodach. Chłopcy zachwyceni, rodzice też. Ewa zadowolona, że zrobiła im uciechę, ale wygląda jakoś mizernie.

– Jak tam w nowej pracy? – pyta.

– Coraz lepiej – odpowiada Hanka. – Uczę jedną siódmą klasę. Położyli mi dzisiaj na stoliku taką skaczącą żabę.

Uśmiecha się do Ewy, do chłopców, do Jurka i on odpowiada jej uśmiechem. Ewa to zauważa. I wcześniej jakaś przygnębiona czy zmartwiona nagle się rozpromienia. Patrzy na nich rozjaśnionymi oczami. W tej „ciepłej” atmosferze lody szybko zaczynają się rozpuszczać. Wspominają wesele Aldony i Michała. Ewa opowiada, jak ich sobie przedstawiła jeszcze w lipcu, kiedy to Thylman zawiózł ją na wernisaż Aldony. Opowiada, jak Michała zauroczyło jej malarstwo, a ją – jazda Michała.

– Tyle mojej zasługi. Dalej już poradzili sobie sami.

– A ja myślałam, że może ciebie wydamy za Michała – śmieje się Hanka.

– Nie udało się. Trudno! – niby żałuje.

Później trochę plotkują o poznanej na weselu rodzinie Thylmana. W końcu Hanka zaczyna zachwalać uroki Andrzeja Batowskiego, brata Aldony, któremu, jak zauważyła, Ewa się naprawdę podobała. I wtedy Ewa krzywi nagle usta w bolesnym grymasie.

– O tak! Uroczy, towarzyski, przystojny, świetnie tańczy, a przy tym jaki dowcipny!

Hanka przypomina sobie, że Andrzej spał u Ewy. Coś tam musiało chyba zajść. Wycofuje się więc błyskawicznie z tematu i zaczyna opowiadać o zamierzonym udziale Jurka i Michała w konkursie. Ewa pyta chłopców o Mikołajowe prezenty i idzie je obejrzeć, a wreszcie siadają przed telewizorem, gdzie zaczyna się film kryminalny. W momencie gdy morderca dusi jedwabnym szalikiem ofiarę, Ewa wybucha nagle trochę histerycznym śmiechem i śmieje się, śmieje, w końcu wychodzi do kuchni, żeby nie przeszkadzać pozostałym. Hanka za nią. A ona – przez ten śmiech – mówi:

– Parę dni temu jeden facet chciał mnie zamordować – i śmieje się nadal, ale już dużo ciszej, aż powoli się uspokaja.

„To Andrzej!” – miga Hance myśl. Spogląda przerażona.

– O Boże!

– Nic złego się nie stało. Jak widzisz, żyję – mówi Ewa zapatrzona w okno. Potem niespodziewanie się uśmiecha.

– A u was wszystko dobrze? Tak się cieszę, Haniu!

Nagle ryk Miśka. To Artek wydziera mu „Potop”. No! Teraz dopiero będzie! Hanka widzi – nie ma innej rady, tylko czytać im na głos, kiedy położą się wieczorem do łóżek.

Zaczyna tego samego dnia. Ewa poszła. Jurek siedzi nad szkicami. Chłopcy już leżą pomyci. Siada i niemal z pamięci recytuje tekst, który jest początkiem najważniejszej, wielokrotnie czytanej książki jej dzieciństwa: „Był na Żmudzi ród możny Billewiczów, od Mendoga się wywodzący …”