11

Ewa wraca od Lisowskich autobusem. Już prawie dziesiąta. Jak to jest? Gdzie pojawi się Tomasz, tam zaczyna się rozprzestrzeniać zło. Skąd odejdzie, wszystko wraca do normy. Widać wyraźnie – Hanka z Jurkiem patrzą na siebie z czułością. A ona? Wyrzuciła Tomasza z domu. Wyszła wtedy z kuchni i zastała go siedzącego spokojnie w fotelu z gazetą w ręce, jakby pół godziny wcześniej nie groził jej morderstwem. Andrzej wyszedł przed kwadransem. „Cześć, Ewuniu! Trzymaj się!” Poszedł też pożegnać Tomasza. Coś tam do niego przez chwilę mówił, a potem trzasnęły drzwi. Czekała, żeby Tomasz przyszedł do niej do kuchni, przeprosił. Nie doczekała się. Weszła do pokoju i zastała go zaczytanego, jakby w ogóle nic się nie stało. Coś w niej zaczęło płakać – był to taki śmieszny, bezgłośny płacz.

– Idź stąd! – powiedziała bardzo cicho i spokojnie. – Idź sobie.

Nie patrząc na nią zamknął starannie gazetę, odłożył na stolik, wstał i wyszedł.

Teraz wszystko wraca do normy. Jakże dawno nie spędziła takiego rodzinnego popołudnia z Hanką, Jurkiem i chłopcami. Jak dawno nie sięgała po „Ulissesa”, który cierpliwie czeka na swoją czytelniczkę. Jak dawno nie słuchała płyty z piosenkami Magdy Umer. Wysiada na przystanku i idzie przez osiedle do bloku. Na klatce schodowej ciemno. Widocznie kolejna awaria. Na szczęście winda działa. Słyszy, jak zjeżdża na dół. Ktoś, kto czekał w mroku holu, wsiada razem z nią i przy nikłym światełku zapalonego guziczka stwierdza, że to Tomasz. Wychodzą z windy. Tomasz staje obok drzwi, czeka, czy go wpuści. A ona po prostu nie wie, co robić, więc wcale drzwi nie otwiera. Milczą przez wieczność. W końcu Tomasz wyjmuje z jej ręki klucz, otwiera sam. Ewa wchodzi na uginających się nogach. On wiesza swój płaszcz, a potem rozpina i zdejmuje płaszcz Ewy. Bierze ją za rękę, prowadzi do pokoju w półmrok roświetlony blaskiem księżyca, i tu przed stojącą w smudze poświaty przyklęka, ogarnia ramionami. Załamują się pod Ewą omdlałe kolana.

Jego ręce! Jego usta! Z ich pomocą poznaje własne ciało. Oto ma krągły, płaski brzuch, biodra – dwa napięte łuki, uda o cienkiej skórze spragnionej ciepła jego warg, pachwiny – dwa przedsionki rozkoszy… Jego czułe ręce, jego czułe usta jak z wielostrunnej gitary wydobywają z jej ciała najgłębsze tony.

Później, kiedy już leżą obok siebie, Tomasz mówi:

– Bardzo cię kocham, Eli. Cokolwiek by się wydarzyło, pamiętaj – bardzo ciebie kocham!

To pierwsze słowa, jakie słyszy od niego po tym: „zabiję cię!”

***

Znowu cała należy do niego. Jej próba wyrwania się z tego szaleństwa zakończyła się totalną klęską. Chce przynajmniej oszczędzać czułe słowa, ale i to jej się nie udaje.

Kotku, mój kotku, bardzo ciebie lubię,
Lubię twoje wąsy umaczane w mleku
I twój chudy grzbiet
Z króciutkim futerkiem.

Śpiewa ułożoną dla niego mruczankę, kołysze go w ramionach, a on ma twarz tak szczęśliwą i piękną jak najprawdziwszy grecki bóg.

– Eli-Elinko! Całe życie czekałem na ciebie.

– Nie kłam! Och, nie kłam! Przecież miałeś przede mną jakieś kobiety.

– To wyglądało zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażasz. Po maturze przyjechałem do Lublina na studia i zamieszkałem u ciotki. Była aktorką w operetce, kobietą bardzo piękną, starszą ode mnie o piętnaście lat i nie prowadziła bynajmniej ascetycznego trybu życia. Wkrótce znalazłem się w jej łóżku, gdzie przeszedłem gruntowną edukację. Ale ciotka Mila nie zamierzała być mi wierna. Ileż przeżyłem upokorzeń. Tak było przez całe cztery lata. Skończyłem studia. Miałem rozpocząć pracę. Wtedy Mila powiedziała: „Czas, Tomku, żebyś się wyprowadził. Potrzebuję nieco więcej swobody”. To było straszne! Uratowała mnie ciężka choroba. W czasie wakacji nabawiłem się zapalenia płuc. Kiedy wróciłem do życia, do zdrowia, zrozumiałem ich wartość. Wynająłem sublokatorski pokoik i od września, niemal prosto ze szpitala, przyszedłem uczyć do waszej klasy. Tam zobaczyłem pewne jasnowłose dziewczę o bursztynowych oczach, tak wiośniane, tak młodziutkie, że uroki Mili mocno przy nim przybladły. Ale i ono zakpiło sobie ze mnie. Czy zdajesz sobie sprawę, jak byłem potem ostrożny? Kiedy miałem dwadzieścia osiem lat, poznałem Krystynę. To była świetna dziewczyna. Byłem pewny, że będzie moją żoną. Któregoś dnia powiedziała: „Tomku! Wychodzę za mąż za Ryszarda. Nie będziemy się już spotykać”. I to już koniec. To już wszystkie moje kobiety. Byłem zakompleksionym starym kawalerem, póki nie spotkałem ciebie. Teraz kolej na twoją spowiedź.

– Zygmunt i ty – mówi Ewa. – To wszystko!

***

Koledzy z pracy uważają ją chyba za psychicznie niezrównoważoną. Jednego dnia jest jak gradowa chmura, drugiego jak wiośniany poranek. Oczy półprzytomne, podkrążone. Włosy szaleją po głowie, jak same chcą. Lunatycznym ruchem przekłada papierki z lewej na prawą stronę biurka. Marek Wójcik, jej długoletni cichy adorator spogląda z głęboką troską. Pani Ryczkowa pyta ostrożnie: „Pani Ewuniu! Czy nie byłoby dobrze pójść do lekarza?” Na to Ewa zdumiona: „Do lekarza? Po co?” A ona: „Pani tak źle ostatnio wygląda. Takie cienie ma pani pod oczami”. „Kobieto – myśli Ewa – jak byś sypiała tak jak ja, też byś miała pod oczami cienie.” A potem przypomina sobie tę ostatnią noc z Tomaszem i zaczyna się uśmiechać. Pani Ryczkowa patrzy podejrzliwie. Może myśli, że młodsza koleżanka naśmiewa się z jej macierzyńskiej troski? Coś tam udaje się Ewie w końcu zrobić z tymi papierkami na biurku, na coś odpisać, coś załatwić, gdzieś zatelefonować, upchać resztę w segregatorach i wtedy – dzwoni Tomasz.

– Pani Szeliga?

– Słucham!

Milczą w telefon oboje i tylko w myśli przesyłają sobie najczulsze słowa. W końcu Ewa mówi:

– Do widzenia!

– Do widzenia! – odpowiada.

Któregoś jednak kolejnego dnia i pani Ryczkowa, i Ala Papieska, i Halina Kącka zaczynają się do niej życzliwie uśmiechać, a Marek wyraźnie unika jej wzroku. Domyśla się, że wypatrzyły Tomasza wytrwale przychodzącego po nią o piętnastej i zapewne płoną z ciekawości, co to za przystojny mężczyzna ją adoruje. Ale ona milczy jak zaklęta. Nie przyznaje się wcale do znajomości ze szpakowatym czterdziestolatkiem. O godzinie trzynastej trzydzieści wzywa ją dyrektor wydziału i proponuje wyjazd do Belgii w charakterze osoby towarzyszącej zespołowi pieśni i tańca. Stanowczo odmawia.

– Absolutnie nie mogę wyjechać, panie dyrektorze, z przyczyn osobistych.

Dyrektor patrzy na nią ze zdumieniem. Chyba pierwszy raz w życiu spotkał osobę, która nie chce za państwowe pieniądze odbyć zagranicznej podróży, i to jeszcze na Zachód.

– No cóż! – mówi. – Musi pani mieć ważne powody. W takim razie pojedzie pan Wójcik.

Ewa wychodzi z gabinetu, a już w pół godziny później wieść widocznie jakimś cudem się rozeszła, bo koledzy znowu patrzą na nią z niepokojem i nie jest pewna, czy przypadkiem nie popukują za jej plecami w czoło. Ona osobiście już dawno pogodziła się z tym, że jest nienormalna. Na szczęście trzeba chodzić do pracy, jeść, a więc i coś kupować, czasem też jednak trochę spać, bo chyba wkrótce zamieniłaby się we własny cień.

Nikt tak nigdy nie ginął,
Jak ja teraz ginę…

Plącze się jej po głowie fragment „Stroju” Leśmiana śpiewanego przez Magdę Umer.

Nikt tak nigdy nie ginął,
Jak ja teraz ginę…

Śpiewa w myśli raz po raz, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w Marka Wójcika siedzącego za drugim biurkiem, aż trochę przestraszony pyta:

– Ewa! Źle się czujesz?

Nikt tak nigdy nie ginął…

Wraca do rzeczywistości.

– Och! Nie, nie. Wszystko dobrze.

O Boże! Gdybyż on wiedział jak dobrze!

Frunie do domu na skrzydłach miłości z siatką pełną zakupów. Tomka zastaje przy stole nad stertą klasówek, więc chodzi na paluszkach, żeby mu nie przeszkadzać. Wyładowuje produkty z siatki, a potem siada naprzeciwko z robótką na drutach (będzie to czapka z niebieskiego moheru), zerka spod oka na swojego Hermesa i narasta w niej stopniowo chęć, żeby go choć dotknąć. Wysuwa nogę i dotyka jego stopy czubkiem palca. Strumyk ciepła płynie coraz wyżej i wyżej, do serca, do głowy, przeziera rumieńcem na policzki.

– Co ty robisz! Ja nie mogę pracować. Idźże sobie trochę dalej.

Zabiera swoją robótkę i krokiem obrażonej królowej podąża na fotel pod „Przestrzenią ograniczoną”. Teraz może obserwować, może podziwiać swojego pięknego kochanka w planie ogólnym. To-mek, To-masz, To-mek, To-masz, stuka jej serce. W końcu on odkłada ostatnią kartkę. Ewa czeka ze zdławionym gardłem, bo wie – zaraz przyjdzie.

Przychodzi! Kładzie jej na kolanach głowę. Ewa bierze ją w dłonie. Czuje pod palcami miękkość krótko przyciętych włosów, a głębiej – kość. Pieści skronie i znowu wsuwa palce we włosy. Serce aż boli.

– Miły mój! – słowa jak błagalna modlitwa.

Zostaje wysłuchana. Tomasz zaczyna całować delikatnie, raz po raz, zakryte sukienką uda i jej ciało samo coraz bardziej ku niemu się skłania, aż przerażona sobą, zawstydzona, zakrywa rękami twarz, żeby nie widzieć, jak ją obnaża, jak przywłaszcza. Każda żyłka wibruje w niej – struna napięta na membranie serca.

– Tomek! Tomasz!

Wreszcie składa głowę na jej piersiach. I wtedy za ścianą czuły kobiecy głos zaczyna śpiewać kołysankę.

Mój syneczku, mój malutki,
Kupię ci czerwone butki,
Kupię ci buciki
Za cztery grosiki.

Odrywa dłonie od twarzy i ból jej uprzytomnia, jak mocno wbiła paznokcie w skórę powyżej czoła.

Mój syneczku, mój kochany,
Kupię wózek malowany,
Kupię ci koniki
Za cztery grosiki.

Znowu zanurza palce we włosach Tomasza. Ukrywa je w bezpiecznym cieple. Głos kobiety pełen tkliwości. Jej serce pełne tkliwości.

Mój syneczku, mój Janeczku,
Kupię skrzypki z młodej lipki,
Kupię ci muzyki
Za cztery grosiki.