24

Ostre ułomki wielobarwnej kuli szczęścia roztrzaskanej w proch utkwiły w sercu, w głowie, w dłoniach. Kłują boleśnie, dotkliwie. Pierwsza pomoc przyszła niespodziewanie w postaci czterodniowej delegacji do Radziejowic, gdzie odbywa się narada dotycząca działań w środowiskach plastycznych zorganizowana przez ministerstwo. W pięknej scenerii zabytkowego pałacu położonego nad stawem, w którym przeglądają się stare drzewa parku, we wnętrzach o stylowych meblach i obrazach Ewa czuje się bezpiecznie, jak poranione zwierzę co umknęło do przytulnej nory. Na zajęciach i poza zajęciami cały czas w grupie. Nawet w pokoju ma gadatliwą panią z Krakowa. Dopiero po zgaszeniu światła może zacząć myśleć. Zacząć nie wierzyć, że to już koniec. Zacząć mieć nadzieję, że Tomasz jej nie opuści, nie odjedzie. Czepia się tej nadziei i ból odrobinę przycicha. Przecież list jego także zaskoczył. Nie zdążył pewnie między otrzymaniem listu a jej powrotem zastanowić się, czy powinien jechać. Może chciał ją o to zapytać, poradzić się, a nie mógł. W trakcie tego wielkiego śmiechu zrobiło się jej niedobrze, słabo, osunęła się z krzesła na podłogę. Tomasz rzucił się ją ratować. W końcu rozebrana znalazła się w łóżku z zaciśniętymi mocno powiekami, bo jej się wydawało, że nie patrząc, nie przyjmuje do wiadomości zasłyszanej informacji. Tomek jeszcze przez chwilę siedział przy niej. Bała się panicznie, że jej dotknie. Jakby wyczuł te obawy, zapytał:

– Już lepiej? Pójdę spać na wersalkę.

Zgasił światło. Ulga! Ogromna! Mogła otworzyć oczy. Spojrzeć w pełne księżycowego blasku okno, w mżącą srebrzystość. Spłynęły łzy. Tylko dwie czy trzy i zapadła w niespokojny sen.

Rano ociągała się ze wstaniem do momentu, kiedy nie zostało już ani minuty na wymianę choćby jednego zdania. Tomasz musiał w końcu iść. Ona odczekała chwilę w łazience, dopiero później wyszła z mieszkania. W pracy okazało się, że jest dla niej zaproszenie do Radziejowic, które pani Lusia wcześniej gdzieś zarzuciła. Postanowiła jechać tego samego dnia, choć mogła następnego rano. Wpadła o dwunastej do domu, zabrała co trzeba, zostawiła kartkę do Tomka: „Delegowano mnie na pięć dni do Radziejowic. Załatwisz spokojnie przez ten czas swoje wyjazdowe sprawy. Powodzenia! Ewa”. Do pałacu dotarła wieczorem. Weszła w zapach kwitnących krzewów, w żabi koncert, w zabytkowe wnętrza kameralnie oświetlone przez złotawy półksiężyc, wspięła się na poddasze, gdzie wygospodarowano przestrzeń na szereg przytulnych pokoików. Tego dnia, a właściwie tej nocy, była jeszcze sama z uwierającymi, ostrymi ułomkami szczęścia tkwiącymi w mózgu, w sercu, w czubkach palców. Palce! – nie mogła ich położyć na pościeli. Musiała odwrócić dłonie. Oświetlone przez księżyc rzucały na biel poszwy wydłużone cienie. „To przecież niemożliwe, żeby mnie opuścił” – powiedziała głośno. A przecież dobrze wiedziała, jak bardzo jest to możliwe. Ale w człowieku widocznie tkwi coś takiego, że irracjonalnie broni się przed tym, co dla niego złe, próbuje o tym nie wiedzieć, nie dopuścić tego do świadomości. Więc w końcu nasłuchując żabiego rechotu zasnęła i obudziła ją dopiero wołająca tuż za oknem wilga, zupełnie jak w gajówce – tyle że obok nie było Tomasza i nie mogła go przygarnąć, poczuć na sobie ciężaru jego ciała. Była sama, z wilgą za oknem. Sama! Z małym okruszkiem nadziei w sercu, że Tomasz jej nie zostawi, że historia się nie powtórzy. I ze świadomością, że właśnie zaczęła się powtarzać. Może powinna coś robić: krzyczeć! prosić! płakać! nie dopuścić do jego wyjazdu! Może nie powinna robić nic. Zaczekać na jego decyzję – sprawdzian uczuć. Czy gdyby próbowała zatrzymać Zygmunta – ogarnąć ramionami, powiedzieć: „Kochany mój! Zostań!” – Zygmunt by wyjechał? Nie spodziewała się, że nie wróci. Nie śmiała go zatrzymywać, patrząc, jak się męczy bez pracy, ze statusem człowieka niepożądanego, zbędnego, jak z każdym dniem przygasa, i wreszcie to zaproszenie, błysk nadziei, światło w oczach, uśmiech. Znowu przyszedł do niej na tapczan i okazało się, przyszedł po to, żeby mówić o tej swojej wielkiej nadziei. Słuchała cierpliwie. Kochała go, więc próbowała zrozumieć. Cierpiała, kiedy w miarę, jak wyjazd się zbliżał, coraz mniej ją dostrzegał zapatrzony w przyszłość, zafascynowany przyszłością. Pełen niepokoju, niecierpliwie, zbyt szybko zaspokajał jej potrzebę bycia z nim, zmuszając tym Ewę do płaczu, i do wstydliwego ukrywania łez. Męczyła się tak kilka miesięcy. Tym razem to będzie krótko, zaledwie trzy tygodnie. „Tomku! Ty nie pojedziesz – prosi go myślą. – Tomku! Nie zostawiaj mnie!” Może on tam usłyszy? Może doleci do niego ta prośba? I kiedy wróci, Tomasz powie: „Elinko! Przecież wiesz, nigdy cię nie opuszczę”. A potem minie jeszcze kilka dni i jeszcze kilka. „Tomku! Kochany mój! Urodzę ci synka, chcesz?” Weźmie ją w ramiona szczęśliwy. Szczęśliwi oboje! I ich dziecko, maleńki okruch w jej wnętrzu. Kładzie ręce na brzuchu. „Jesteś tam?” – pyta. Przecież Tomasz nie odjedzie od swojego syna. To niemożliwe! Niemożliwe? Dlaczego? To ona chciała mieć dziecko. Z nim! To ona chciała. Nie pytała go o zdanie. „O Matko Boża! Spraw, żeby moje dziecko miało ojca!” Zaskoczenie. Zdumienie. Przecież ona się modli. Ona, która od śmierci Kasi się nie modliła, znowu się modli. Ona, która kiedyś postanowiła nie absorbować więcej Boga swoją obecnością. Zaczyna się wstydzić tej modlitwy. Nie będzie prosiła. Nikogo! Przeżyje to wszystko do końca tak, jak jej się zdarzy. Ten wstyd staje się tarczą na najbliższe dni. Już się nie rzuca, nie skamła, nie prosi, to jednak nie znaczy, że nie cierpi i że nie pielęgnuje w sercu okruszka nadziei.

Jeszcze w niedzielę zostaje w Warszawie. Świadomie opóźnia powrót. Zwiedza różne wystawy i zmordowana dopiero po dwudziestej dociera do Lublina. W windzie jej niepokój zamienia się w strach.

Z mieszkania dobiegają tony gitary. Ktoś gra. Gra wspaniale. Zdumiona cichutko otwiera drzwi. Nie chce przerywać. Idzie ostrożnie do kuchni i siada przy stole. Koncert trwa. Burzliwy potok dźwięków wznosi się coraz wyżej, ogarnia wszystko i – zamiera. Cisza. Dopiero po chwili gitara znowu się odzywa. Tym razem szepcze, wzdycha, śpiewa, prosi czule, z miłością. Ewa słucha wsparta o ścianę, z zamkniętymi oczyma i jeszcze, i jeszcze, w końcu instrument milknie. Zbliżają się kroki. W drzwiach staje Tomasz – zaskoczony, trochę zmieszany.

Z twarzą mokrą od łez Ewa idzie do pokoju, gdzie na stole leży piękna koncertowa gitara. Podchodzi, kładzie na niej obie dłonie, potem siada na krześle. Tu grając musiał wcześniej siedzieć Tomasz, czuje – krzesło zachowało jeszcze ciepło jego ciała, opiera czoło o pudło instrumentu. Trwa tak przez chwilę.

– Zagraj – prosi Tomasza.

Ustępuje mu miejsca. Przenosi się na wersalkę. Podwija nogi. Zapada późny zmrok.

– To dla ciebie, Eli – mówi on.

Dźwięki sypią się jak perły. Spazm chwyta Ewę za gardło. „Tomek! Tomek!” Odkłada gitarę. Klęka przy niej. Ona jednak nie może zdobyć się na żadne czułe słowo. Jak dobrze, że właściwie nie wie, czy i jaką podjął w sprawie wyjazdu decyzję, że nieświadoma może ulec jego niecierpliwym rękom i ustom, wierząc – jednak jej nie opuści, bo jest jego szczęściem, cząstką jego samego. Ta muzyka! Odarła ją ze wszystkiego: z dumy, ze wstydu, z gniewu. Jest zupełnie bezbronna.

Kiedy budzi się rano, czas wstawać do pracy. Patrzy na Tomasza. Musi śnić jakiś zły sen, na twarzy grymas, palce niespokojnie mną pościel. Pochyla się nad nim.

– Już późno. Wstawaj!

Gwałtownie ją ku sobie przyciąga.

– Co robisz? Spóźnimy się!

– Przestań! Ile czasu cię nie było? Przestań! – mówi z pretensją, ze złością, przez zaciśnięte zęby. Chyba jeszcze trochę tkwi w tym złym śnie. – Chodźże tutaj! – przełamuje niemal siłą jej opór. – Chodźże tu do mnie.

Jego niespodziewana agresywność powoduje kontrreakcję.

– Puść mnie! – krzyczy Ewa.

Rozluźnia uścisk, ale jest za późno. Ma go w sobie i już nie stać jej, żeby odejść. Przycicha i pieszczotliwie zamyka jego biodra w obu dłoniach.

Do pracy biegną bez śniadania. Dobrze, że zdążyła zrobić kanapki, kiedy Tomasz się golił. Ale czy on będzie miał czas zjeść? Zaraz pójdzie na lekcję, pierwsza przerwa pięć minut… Mógł nie zaczynać! Spóźnia się tylko trochę, on pewnie mniej, a może nawet zdążył równo z dzwonkiem.

Po spojrzeniach Marka Wójcika poznaje, że coś jednak po niej widać, że te przeżyte w stresie dni jakoś na jej twarzy są widoczne. Zaczyna z ożywieniem opowiadać o Radziejowicach, ale on nie dowierza temu ożywieniu i gdy wychodzi coś załatwić na mieście, wraca z małym bukiecikiem stokrotek, kładzie jej bez słowa na biurku.

– Dzięki! – Tuż pod powiekami łzy.

Tomasza Ewa zastaje nad klasówkami i jest tak, jakby wszystko było zupełnie zwyczajnie, jakby nie przyszedł z Londynu żaden list. Zagląda do szafki, do lodówki, zjeżdża z powrotem na dół do sklepów i zaraz wraca z dość skromnymi zakupami.

Po chwili w kuchni zjawia się Tomasz.

– Przyniosłaś może coś do picia?

Stawia przed nim butelkę mandarynki.

– Tobie też nalać? – pyta.

– Troszkę, na dwa palce.

Ewa wypija mandarynkę i idzie do pokoju Zygmunta. Jest pewna, tutaj Tomasz za nią nie przyjdzie. Otwiera okno i kładzie się na tapczanie. W głowie ma pustkę. Przyszła na nią zła godzina. Może przyczyną jest reakcja po tych kilku dniach nerwowego napięcia. Wiatr wpada oknem i firanka faluje. Czuje się, jakby była w zupełnie obcym wnętrzu. Bo to prawda. Nigdy jeszcze na tym tapczanie nie leżała. Tutaj zaszywał się Zygmunt, kiedy chciał być sam. A ona nie śmiała się narzucać. Tutaj pisał doktorat do późna w nocy, tutaj redagował ulotki i artykuły za „Solidarności”, tu męczył się nad habilitacją, jeszcze gdy odszedł z uczelni. Zupełnie sam, zamykał się jak w więzieniu, wychodził tylko czasem na posiłki, ale częściej zjadał tutaj wśród porozkładanych książek, fiszek i kartek rękopisu, nie ogolony, niby opanowany, ale znając go dobrze dostrzegała pulsujące na skroniach błękitne żyłki i nerwowe skrzywienie warg. Bezsilna, nic nie mogła dla niego zrobić, bo jeśli go obejmowała albo stawała za nim siedzącym i przytulała policzek do jego głowy, odsuwał się; uważał, że się nad nim lituje, a do przyjmowania litości nie był zdolny. W końcu któregoś wieczoru wtargnęła tu w nocnej koszuli, rozczochrana od niespokojnego przewracania się na poduszce.

– Zygmunt! – krzyknęła. – Wstań!

Jeszcze przez chwilę siedział, potem odsunął krzesło.

– Zygmunt! Ja nie chcę być sama! Chodź do mnie!

On, który nie wierzył jej czułości, gniewowi uwierzył natychmiast.

– Zaraz przyjdę. Napiszę pół strony.

– Nie chcę. Rozumiesz? Chodź! – głos niebezpiecznie jej się załamał, bliska była histerycznego krzyku i płaczu.

– Może chociaż pozwolisz mi umyć nos, czarownico.

Skinęła głową. Stała w przedpokoju i czekała. Dopiero razem z nim weszła pod kołdrę i wybuchnęła ogromnym płaczem.

– Ciiicho, Ewka, ciiicho… – kołysał ją w ramionach odprężony, zadowolony, że to ona jest tą potrzebującą pomocy, nie on.

Czepiała się go rozpaczliwie.

– Tipi! Tipi! Och, kochany mój!

Od tej nocy było z nim trochę lepiej. Znowu mógł być sobą, „wychylać się w przód”, a czasem także wyciągać po nią ręce.

Jak to dawno. Cztery, nie – cztery i pół roku. Leży i patrzy na falującą z wiatrem firankę. A potem sobie przypomina, że poza Zygmuntem nocował tutaj dwukrotnie Andrzej Batowski. I za pierwszym razem efektem tego było jej rozstanie z Tomaszem, a za drugim – jej z Tomaszem pojednanie. I że gdyby Andrzej wtedy nie przyjechał, pewnie żadne z nich nie zdobyłoby się na to, żeby pierwsze przyjść lub choćby zatelefonować. Ani Tomasz – przekonany o swojej „zastępczej” roli, urażony w męskiej dumie, ani ona – świadoma swojej wobec niego winy, czekająca przebaczenia i akceptacji, na tyle jednak ambitna, żeby go o to przebaczenie nie prosić. Choć nie sposób teraz przewidzieć, czy któreś z nich by się nie załamało i nie sięgnęło po telefon. A może niespodzianie wpadliby na siebie gdzieś na ulicy i wtedy okazałoby się… No właśnie! Co by się wtedy okazało? Co on tam robi? Zaniepokojona idzie do „salonu”, ale tutaj Tomasza nie ma. Klasówki ze stołu zniknęły. Do kuchni. Nie ma go i tutaj. Gardło jej się kurczowo zaciska. Wpada do swojego pokoju i zastaje go na krześle przed lustrem.

Siedzi i przygląda się uważnie tamtemu. Staje za nim. Pierwszy raz widzi siebie i Tomasza tak obok w lustrze. Zaskakuje ją kontrast. Jakże bardzo są inni. Dwoje ludzi nie tej samej rasy.