8

Więc szaleństwo jest zaraźliwe? Ewa próbuje się z tego otrząsnąć. Stoi przed lustrem i puka we własne czoło. Oczy ma podkrążone od bezsenności, wargi spękane jak w chorobie.

– Śmieszna kobieto – przemawia do tej w lustrze. – Mało ci było tamtego z Zygmuntem? Znowu szukasz guza?

Ta z lustra patrzy na nią żółtymi kocimi oczami o zwężonych, złych źrenicach, gotowa pazurami bronić swojego szaleństwa.

Tomasza nie ma. Wyjechał na trzy dni z uczniami do Krakowa, a ona omal nie wyje z tęsknoty, omal nie gryzie własnych rąk. Płacze w poduszkę z żalu, że on jest tak daleko. Jeżeli nie przyjdzie tu zaraz po przyjeździe, chyba go znienawidzi. Kompletna idiotka. Zasypia już nad ranem ciężkim snem. Śni się jej: w szkole wyrwano ją do odpowiedzi, grozi dwója. Przerażenie. Ratuje ją dzwonek na przerwę, który dzwoni i dzwoni, aż w końcu się orientuje, że to do drzwi. Telegram! Od Tomka! Coś mu się stało! Biegnie. Za drzwiami Tomasz. Prosto z pociągu, z torbą na ramieniu, zmarnowany po nocnej podróży. Przypada do niego jak wyratowana z topieli. Wszystko w niej dygoce.

– Wybacz! – mówi on. – Musiałem cię zobaczyć.

Tomasz myje się w łazience, a Ewa błędnie krąży po mieszkaniu, nie może sobie znaleźć miejsca. Coś się w niej rozprzęgło. Po tej chwili szczęścia, kiedy go zobaczyła, znowu jest samym niepokojem. Wreszcie Tomasz staje obok.

– Idź, Ewuniu, do łóżka. Wyrwałem cię ze snu. Posiedzę przy tobie.

Ewa wchodzi pod kołdrę, w jej nagrzaną własnym ciałem przytulność, on siada na brzegu tapczanu. – Połóż się przy mnie.

Kładzie się tuż. Splatają się ich dłonie.

– Zaczekaj. Muszę się przyzwyczaić, że jesteś.

Stopniowo przycicha w niej ten ogromny trzydniowy niepokój, to szaleństwo. Nasłuchuje jego oddechu i nagle, zmordowana, zapada w sen.

Kiedy się budzi, Tomasz śpi obok. Zmęczony podróżą leży na wznak z odrobinę rozchylonymi ustami. Czoło nad czarnymi zrośniętymi brwiami wypogodzone. Szpakowate, krótko przycięte włosy. Ma ogromną ochotę wziąć w obie dłonie tę jego piękną twarz i tak potrzymać z czułością. Powstrzymuje się. Musi być bardzo zmęczony. Zaczeka, aż się zbudzi. Może albo wyjść ostrożnie z łóżka, ubrać się i zrobić śniadanie, albo tu zostać i wtedy stanie się, czego tak pragnie, a przed czym ma chęć umknąć, zachować własną niezależność. Boi się jego absolutnej dominacji. Cóż to za niezależność? Śmieszne. Cała jest myślą o nim. Jednym pragnieniem jego bliskości. Tomasz otwiera oczy i w ten sposób pozbawia Ewę możliwości wyboru. Widać, jak przez moment nie rozumie, gdzie się znajduje, a potem zwraca ku niej rozjaśniony wzrok.

– Jak dobrze, że jesteś – cytuje jej własną myśl.

Bierze – jak sobie wymarzyła – w obie dłonie jego twarz, trzyma ją tak przez chwilę z zamierającym sercem, pochyla się i całuje – ledwo muskając wargami – oczy, nos, czoło, kąciki ust…

– Wyglądasz jak Hermes, bóg kupców i złodziei. Kupiłeś mnie! Ukradłeś!

– A ty jak Izis. Włosy – poświata księżyca. Bursztynowe oczy świętej kocicy Egiptu.

Dotyka jej czoła, policzków, obrysowuje palcem kształt warg. Wyciąga ręce, zabiera ją, przygarnia. Idą ku sobie jak fale, łagodnie, z czułością… Kołyszą się nad nimi nieba. Przeglądają się wzajemnie w swoich głębinach. Ja ginę! Ratuj mnie! Ratuj!

– Kochana! Ty płaczesz?

– To ze szczęścia.

– Miła moja! Najmilsza! Mój śnie!

Słowa wyświechtane, wytarte – znowu jak najcenniejsze perły. Leży bezsilnie rozpostarta na prześcieradle. Rozgwiazda wyrzucona na brzeg. Tomasz z nosem w poduszce. Wracają ze swoich dalekich podróży do jawy przez krótki ożywczy sen.

Zegar mierzący czas szczęśliwy wybija godzinę dwunastą.

Trzeba nakarmić swojego mężczyznę. Odwieczny instynkt kobiety karmicielki daje o sobie znać. Ewa idzie do kuchni i podczas gdy gotuje się woda, przysmaża na patelni grzanki z bułki. Grzanki skwierczą, kawa pachnie, więc za chwilę pojawia się w drzwiach jej mężczyzna, już ubrany, gotów do czynu. Na grzankach roztopił się żółty ser. Smarują go keczupem. Chrup, chrup – jak dwie zgłodniałe wiewiórki.

– Ja chcę do parku – mówi Ewa między jednym a drugim chrupnięciem. – Na świeże powietrze.

– Znudziło ci się ze mną? – stwierdza żałośnie on i – chrup, chrup.

– Ja chcę do parku z tobą – i – chrup, chrup.

– Niech tak będzie – godzi się niezbyt chętnie i – chrup, chrup.

Ewa idzie się ubrać do swojego pokoju. Pościel chowa do tapczanu. Na siebie narzuca sukienkę własnoręcznie udzierganą na drutach półtora roku temu, w czasie rozwodu z Zygmuntem. Czuła się wtedy jak zbity pies. Na samo wspomnienie zaciska zęby. Sczesuje do tyłu włosy, zapina. W drzwiach staje Tomasz.

– Schowałaś pościel?

– Schowałam.

– Przecież niedługo wrócimy.

– Ja na pewno.

Podchodzi do niej, bierze delikatnie za ramiona i obraca ku sobie.

– Ewa! Co się stało?

A w niej gotuje się tamto. Pamięć upokorzenia. Złość. Chęć odwetu.

– Nie jestem Ewa. Rozumiesz! Jestem Ewelina Szeliga – podkreśla to Szeliga, znowu zła na siebie, po raz któryś z rzędu, że nie wróciła do panieńskiego nazwiska.

Tomasz chyba nic z tego nie rozumie, z tej nagłej zmiany nastroju. Zaskoczony.

– Będziesz się musiał przyzwyczaić… – Ewa umyka wzrokiem. Nie chce mu patrzyć w twarz.

– Przyzwyczaję się. Chodź! Więc ty jesteś Ewelina, nie Ewa.

Podaje jej płaszcz i jadą autobusem do złotobrązowego, jesiennego parku, gdzie drzewa zaczynają gubić liście. Tomasz próbuje wziąć Ewę pod rękę, ona się odsuwa. Wędrują dość pustymi, choć to niedziela, alejkami. Pachnie mocno mokre listowie. Tamto powoli w niej zacicha. Przypomina sobie, jak szalała z tęsknoty przez te ubiegłe dni. Jak czekała. I oto jest – tu obok niej – ten piękny, o którym nadal prawe nic nie wie. I on prawie nic nie wie o niej. Wsuwa rękę pod jego ramię i przytula policzek do szorstkiego płaszcza.

– Wracajmy.

– Będę cię nazywał Eli, Elinka, dobrze?

– Nikt jeszcze tak do mnie nie mówił. Czasem ojciec Linuśka. To imię po jego matce.

– Wracajmy więc, Elinko.

***

– Kiedy przynieśli mi ją pierwszy raz, przypominała maleńką Koreankę – żółta, pyzata, z czarną czuprynką i miniaturowymi paznokietkami na miniaturowych paluszkach. Wydawała mi się wyjątkowo ładna w porównaniu z innymi noworodkami. A zaraz potem się okazało, że to żółtaczka hemolityczna. Trzeba było przetoczyć krew. Coś tam się chyba nie udało. Tego przecież mi nie powiedzieli. Sama ubrałam ją w koszulkę, kaftanik, założyłam pieluszkę, śpioszki, sweterek, ciepły kapturek, zawinęłam w różowy kocyk, bo to była chłodna wczesna wiosna, kwiecień, i zawieźliśmy ją na cmentarz. Świat wydawał mi się zły, niesprawiedliwy. Hanka już miała wtedy obu chłopców. To był konflikt serologiczny. Nie odważyłam się mieć więcej dzieci. Przez te całe osiem lat nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam. Nawet z Zygmuntem. Nawet z Hanką. Nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Dopiero tobie.

Tomasz wrócił wczoraj z grobu rodziców z Zamościa. Ewa była na grobie Kasi. Nie chodzi tam często. Ten grób przeraża ją, jest taki maleńki i towarzyszy mu aż tyle maleńkich bratnich grobów, a wśród nich tak wiele zupełnie zapomnianych. (Jak udało się tym matkom zapomnieć?) Nie sposób na nich wszystkich zapalić choćby świeczkę, więc staje tam bezradna, wstydząca się bezradności.

Tomek zaczyna krążyć po pokoju z założonymi do tyłu rękami, tak jak kiedyś dawno jej ojciec. Jego myśli krążą razem z nim skrajem nieznanych dróg. Ewę niepokoi ta nieobecność Tomasza, zatrzymuje go w przejściu, oplata ramionami.

– Bądź ze mną – prosi.

Opiera policzek o jej skroń.

– Jestem z tobą. Jestem z tobą przez cały czas. Jesteś częścią mnie samego. Nie mogę już być bez ciebie.

Gładzi delikatnie włosy Ewy. Chce się jej rozpłakać, więc ucieka do kuchni zająć się czymkolwiek, żeby wrócić do jakiej takiej równowagi. Zabiera się do gruntownego czyszczenia kuchenki gazowej. Rozpędzona pucuje ludwikiem stół, parapet. Tomasz już od pewnego czasu stoi w drzwiach i obserwuje te zmagania.

– Co się tak gapisz? – burczy Ewa. – Wyjmij z lodówki mleko i jajko, ugotuję lane kluski.

– Och! Świetnie! Zawsze wymyślisz coś takiego domowego. Całymi latami na kolację jadłem nic tylko chleb i herbatę, herbatę i chleb.

No więc tym razem jedzą lane kluski na mleku. A potem Ewa zabiera Tomasza na „wycieczkę”. Oprowadza go po swoim mieszkaniu. Zaczynają od przedpokoju.

– Spójrz! Ten wieszak jest z rogów koziołków sarny. To trofea z polowań mojego taty. Miał przyjaciela leśnika. Tata sam oprawił je w drzewo i podarował mi na nowe gospodarstwo. Grafika – prezent od Andrzeja Winiarczyka, co w nie kończącym się łańcuchu wielbionych pań w pewnym momencie umieścił i mnie. Nie bardzo ją lubię, choć zupełnie niezła. Mata i te stukotki przy lampie to Wietnam. Mata z PDT-u. Stukotki przywiózł mi z podróży na Daleki Wschód Bartek Poroch, ten dziennikarz. Idziemy dalej, proszę wycieczki. Duży pokój, czyli „salon”. Na ścianie płótno pędzla Aldony Batowskiej – „Przestrzeń ograniczona”. Sporo rzeczy zrozumiałam patrząc na ten obraz. (Ale to nie są rzeczy, o których chciałaby Tomaszowi mówić). Tu prawdziwy Pankiewicz odziedziczony po przodkach – polecam to szaleństwo barw wszystkim czarnowidzom. Zegar – także po przodkach – mój ukochany. Meble – standard. Dywan lubię, bo puchaty (kupiony z myślą o Kasi, że będzie na nim baraszkowała). Przechodzimy do pokoju pani domu. Ściana zabudowana szafami według mojego projektu. Sekretarzyk – po babci Anieli, stylowy. Lustro – kryształ w secesyjnej ramie – po babci Ewelinie Kwiatkowskiej. Jakie piękne rzeczy można było kiedyś kupić sobie do domu! Tapczan – standard. Dość wygodny, jak miałeś okazję sprawdzić. Pejzaż „Kazimierz nad Wisłą” – dzieło nie znanego mi artysty sygnującego się „Set”, o oczach jak skrawki letniego nieba. Lampka – secesja. Spójrz! (Zapala lampkę, a gasi górne światło i pokój pogrąża się w intymnym półmroku.) Idziemy dalej, proszę wycieczki… Wracamy do przedpokoju. Tu na lewo (otwiera drzwi łazienki) miejsce ablucji i kontemplacji. Glazurę kładłam własnoręcznie. Po ciężkich rozterkach zdecydowałam się na bladozieloną. I jeszcze obok miejsce intymne – wskazuje na drzwi toalety.

– A tutaj?

– To jest pokój Zygmunta. (Chcesz wiedzieć, to wiedz!)