KWIECIEŃ

Wyciągam tekturową teczkę. Od dłuższego już czasu chowam do niej fragmenty tekstów, które właśnie przyszły mi do głowy, rozmaite zapiski co to kiedyś na coś mogą się przydać, różne cytaty i powiedzonka. Przeglądam. Trochę się tego uzbierało.

Zasłyszane: Kto ci dał prawo jazdy, ty samochodowy dylemacie! Piękne.

Cytaty z Kotarbińskiego. Wśród nich: Konsekwencja jest potwornością, jeśli się ją doprowadzi do szczytu konsekwencji. Może się tak zdarzyć.

Notatki z opowieści Hani i Marka Wyszkowskich o ich różnych rajdowych przygodach. Już z nich korzystałam.

Przepisane ze ściany kina „Kosmos”: Depesze na pocztę, księża na księżyc, skini do gazu, pasta do zębów. Niezłe.

Cytat z Zhuangzi Shuo, mistrza tao: Natura nie zna miłości ani nienawiści, nie rozmyśla nad dobrem i złem. Ludzkie uczucia są niezgodne z naturą i przynoszą zgubę. No cóż…

Według Imielińskiego systematyka dewiacji seksualnych. Już się przydała. Może się jeszcze przydać.

Dwie stronice z dowcipami z czasu tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Oto jeden z nich: Jaruzelski i Wałęsa wydali wspólne oświadczenie: „Stan wojenny jest nie do zniesienia!” Szkoda, że tylko dwie stronice.

Z cennika w zakładzie pogrzebowym: Trumna – typ francuski, pogłębiony. Brzmi nader wytwornie.

Zasłyszane: Przekroczymy plan Balcerowicza! Świetne.

Wypowiedź naszej klubowej Irenki o mężczyznach: Oni nie muszą słuchać, jak mówię. Oni powinni słuchać mojego oddechu. Esencja kobiecości.

Ja o sobie: Zapytana, czy lubię siebie, zaskoczona, nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ja siebie w pełni akceptuję. Godzę się na siebie taką, jaka jestem – razem z moimi wadami i zaletami. Nadal w pełni aktualne.

Usłyszane przez mojego wnuczka Stasia w szpitalu. O jego przypadku profesor informował innego lekarza: Wyrostek robaczkowy zgorzelinowy, perforowany, ropny, wylany. Szczyt profesjonalnej zwięzłości.

Sporządzony onegdaj przeze mnie spis reakcji męża na zdradę żony, ale niestety, nic oryginalnego nie wymyśliłam.

Jak państwo widzą – prawdziwy śmietnik.

Są też fragmenty utworów. Na przykład scena z niedoszłej powieści młodzieżowej, rozmowa dwojga na podwórzu. Albo dwie stronice maszynopisu, wycofane z Wielkiego szukania. Te już nigdy nie zostaną wykorzystane.

Natomiast kilka jest takich, że kto wie, czy nie objawią się kiedyś w pełniejszym kształcie. Dwa początki (z czego jeden jest szczególnie zachęcający) i jeden koniec opowiadania, który pewnego rana mi się wyśnił. Po przebudzeniu zapisałam go słowo w słowo. Jednocześnie miałam świadomość fabuły całego utworu.

I jeszcze jeden dość długi tekst:

Życie – to pasmo chwil ulotnych. Toteż temu, co dokoła nas, należy się nieustanna, skupiona uwaga. Musimy podjąć wysiłek, aby przyzwyczaić nasze oczy do widzenia i nasze uszy do słyszenia. Żeby poczuć pod palcami ciepłą powierzchnię deski, gładkość żelaza, wzruszającą przychylność cudzego ciała. Uważnie rozkładać na języku smak jabłka, którego jednostronny rumieniec i lśnienie skórki udało się nam zauważyć, gdy myjąc trzymaliśmy je w obu dłoniach pod srebrzystym strumieniem wody. Przy gryzieniu jabłka dobrze jest przymknąć oczy. Wtedy smak i zapach owocu nabierają intensywności. Docierają do najdalszych zakamarków świadomości.

W ciągu dnia wielokrotnie możemy obdarzać uwagą dobiegające nas dźwięki. Słyszysz? Na to silniejszy, to słabszy szum samochodów nakłada się głos radia za ścianą, wizg windy przerywany kłapnięciami drzwi, szczekanie psa, świergot ptaków, nagły płacz dziecka, uderzenie o szybę motylich skrzydeł – muzyka konkretna, nieustający koncert.

Dobrze jest także często spoglądać w niebo, jeden z najzmienniejszych obszarów rzeczywistości. Oto w intensywnie błękitnej przestrzeni płyną jak piracka flotylla duże, ciemne obłoki, od dołu jaskrawo podświetlone czerwonym blaskiem, a temu widokowi dodaje niezwykłości księżyc w pełni, zaskakujący o tej wczesnej przedwieczornej godzinie na niebie. I jeśli tego ulotnego obrazu świadomie nie wchłoniemy, za chwilę umknie. Stracimy go.

– Stop! – woła Kev. – Znowu te pseudointelektualne rozważania. Miało być wesołe.

– Jakoś mi niewesoło – mówię cierpko zła, że kolejny raz mi przeszkodził.

– Rozejrzyj się wkoło, będzie ci wesoło.

– Oo, poeta? – Jest w tym porcyjka gryzącej ironii.

– A co? tylko tobie wolno?

– Ja pisuję prozą.

– Ale zaczynałaś od poezji. Idzie królowa Zima…

Patrzę zdumiona, bo ten mój pierwszy wiersz napisałam mając sześć czy siedem lat, więc skąd to diablisko wie? I mówię:

– W porządku. Już przerywam swoje, jak to wyjątkowo dowcipnie określiłeś, pseudointelektualne rozważania i udaję się do salonu kosmetycznego „Aleksandra” po poradę. Może zechcesz mi towarzyszyć?

– Bardzo chętnie, lubię to namiętnie.

– Przestań natychmiast! Czegoś takiego nerwowo nie wytrzymam.

– Co się wściekasz? Tylko próbowałem. Możliwe, że nie jestem w tym kierunku wybitnie utalentowany.

Pół godziny później dzwonię do drzwi „Aleksandry”. Otwiera mi sama szefowa, nasza klubowa Ola, w roboczym ubiorze w biało-szare paseczki, w którym wygląda jak modelka wystrojona na pokaz mody. Powitania i zdradzam cel wizyty. Ola rzuca fachowym okiem na moją fatalnie suchą cerę. Zaleca mleczko kosmetyczne i tonik firmy „Eris”. Nie udaje się nam dłużej pogadać, bo przychodzi klientka.

Wracając, spotykam na Krakowskim Przedmieściu koło „Lublinianki” Pawła Korczyńskiego. Nie zauważa mnie. Zapatrzony w głąb samego siebie, nie zauważa niczego. Być może w jego wnętrzu rozwija się, dojrzewa kolejny wiersz. Będzie go tam kołysał, kolebał miłośnie aż do chwili porodu. Będzie go spowijał w pieluszki tonów i wtedy wiersz od razu zaistnieje z własną melodią. Powodzenia, poeto Pawle!

Właśnie jestem na rogu Królewskiej, kiedy nagle dużymi, wesołymi kroplami zaczyna z nieba spadać deszcz – pac, pac, pac – i zaraz mam kurtkę w ciemniejsze, mokre plamy. Chowam się pod narożne arkady i obserwuję, jak ludzie raptownie przyśpieszają, aby znaleźć jakieś schronienie. Kilka osób staje obok mnie. Nie patrzę na nie, patrzę na deszcz. Krople początkowo pojedyncze zamieniają się w strużki wody i wtedy pod arkady wbiega zdyszana gitarzystka Wisława. Unosi mokrą od spływających kropel twarz i zauważa mnie.

– Nie widziała pani przypadkiem Pawła? – pyta dramatycznie załamującym się głosem.

– Widziałam. Niedawno. Szedł nie widząc świata. Zapewne niósł pod sercem nowy wiersz.

– Tak, rozumiem – mówi po chwili ona. – Rozumiem. – A potem pełna niepokoju: – Gdzie go pani widziała?

– Nie trzeba, pani Wisiu. Urodzi wiersz, wróci.

– Wróci?

– Oczywiście. Jakże mógłby nie wrócić?

Przez chwilę patrzy gdzieś poza mnie i już nie jestem pewna, czy twarz ma mokrą od deszczu czy od łez.

– To boli – mówi głośnym szeptem.

– Póki boli, wiadomo, że ona jest. Że jeszcze ciągle jest.

Zwraca na mnie pytający wzrok. Zaraz przecież rozumie, co mam na myśli.

– Tak, wiem. – I jakby się skarżyła: – Nie myślałam, że to tak boli.

„A więc teraz już wiesz – myślę pod jej adresem. – Już wiesz, że ból to jedna z wielu twarzy miłości. Nierozłączna.”

Deszcz zamienia się z powrotem w duże pojedyncze krople, potem prawie ustaje.

– Za dwie godziny jadę na koncert, a jak ja wyglądam! – To znowu tym skarżącym się czy oskarżycielskim tonem. – Muszę iść. Jakoś się ogarnąć.

Ale wciąż jeszcze stoi wsparta o ścianę. Widocznie poszukując swojego poety do cna wyczerpała siły.

– Chodźmy – mówię. – Chodźmy, odprowadzę panią na przystanek.

To pomaga. Odrywa się od ściany, zaczyna ze mną iść. Autobus zaraz podjeżdża. Rozstaję się z gitarzystką Wisławą i przechodzę na drugą stronę ulicy, skąd odjadę w kierunku swojego domu. Z torby wystawia łepetynę Kev.

– Przyjemnie tak po deszczu, co?

– Widziałeś, jak wygląda Wisława? – pytam z narastającą pretensją. – Nie mógłbyś szepnąć swoim koleżkom paru słów? Niechby nie dokazywali.

Wtedy on zaczyna się cieniutko śmiać – aż się zanosi tłumiąc ten śmiech, żeby nie zwracać uwagi stojących w pobliżu osób.

– Więc ty myślisz, że to oni? Chi, chi, chi! Jakże się mylisz! To robota ich aniołów stróżów. Są do głębi wstrząśnięci pożyciem tych dwojga na kocią łapę. Postanowili doprowadzić do małżeństwa, zarzucić im na szyję podwójną pętlę. Wyobrażasz to sobie? Jedno będzie ciągnęło w swoją stronę, drugie w swoją i pętla się zaciśnie, zacznie dławić. Moi koledzy nie będą mieli wiele do roboty. Co najwyżej jakieś tam machnięcie końcem ogona, jakieś tam zakrzywienie małego palca.

– Jeśli nie bujasz, jeśli to prawda, ich diabełki mogłyby nie dopuścić do tego małżeństwa. Mogłyby…

– Daj sobie spokój. Już i tak za wielu próbuje się wtrącać w ich sprawy. Pozwól im samym przeżywać własne życie.

Znowu ma rację. A jednak coś się we mnie buntuje przeciwko niszczeniu tej miłości. Chciałabym ją ocalić. Jak ocalić? Już chyba nie zdążę. Musiałabym napisać kolejną powieść.

***

Późne wiosny mają to do siebie, że wybuchają gwałtownie. Wystarcza zaledwie kilka cieplejszych dni i robi się zupełnie zielono. Liście na drzewach nagle – już są. Trawa od razu wysoka. Obok ziarnopłonu złocą się forsycje i mlecze. Biało zakwitły śliwy i tarnina. Wkrótce maj.

Nałęczowski las za Bystrą to pagór poprzecinany lessowymi wąwozami. Jeśli chce się go przejść wzdłuż, ze wschodu na zachód, trzeba na zmianę: wspinać się pod górę i schodzić w dół, i znowu się wspinać. Listki na drzewach nieduże. Jak przez zieloną koronkę wnętrze lasu widać daleko. Właśnie wspinam się na kolejne zbocze. Jeszcze parę kroków i jestem na szczycie. Jaki rozległy widok! Jednak urok pełnego ptasich nawoływań lasu zakłóca obecność dwojga. Stoją w połowie stoku. On ciasno ją przygarnął, ona wtuliła nos w jego ramię – widać tylko loczki polśniewające dukatowym złotem. W tym momencie Łukasz Olecki unosi wzruszoną czy zmieszaną twarz i robi ruch, jakby chciał wypuścić z objęć dziewczynę. Kładę szybko palec na wargach. Potem zakręcam w prawo i schodzę wprost ku łące, gdzie coraz kwietniej, gdzie polatują pierwsze świeżo wyklute motyle. Tędy prowadzi ścieżka do źródła „Nadzieja” i dalej do parku, i do pijalni.

– No i jak, jesteś zadowolona? – pyta Kev.

– Yhy – mówię obojętnie.

– Podrzucam ci taaaki temat, a ty „yhy”. – Chyba jest rozżalony.

– Tematów mi nie brakuje. Spojrzę w prawo – temat. W lewo – temat.

– Ta, ta, ta. Zaraz zaczniesz mnie przekonywać, że takie Iki to występują masowo. Ika tu. Ika tam. Ika ówdzie. Akurat!

– Masowo to może nie. Ale się zdarzają.

– Uściślijmy. Rzadko się zdarzają.

Już doszliśmy do „Nadziei”. Nabieramy wody w dłonie, pijemy wprost ze źródła.

– Dobrze, że nie święcona – wtrącam złośliwie.

– Jakże nie – mówi Kev. – Wszystko, co stworzył On, święcone.

Porządnie mnie zawstydza.

Parkowy staw obsiedli wędkarze – pewnie zawody. Obok stoją kibice. Wyobrażam sobie, jak denerwują wędkarską brać – ryba stworzenie płochliwe.

Wracam do swoich książek i do lektury Brunona Schulza – zachciało mi się znowu zajrzeć do „Sanatorium Pod Klepsydrą”, pozachwycać się, pokontemplować.

Od jesieni siedzę przy stoliku pod ścianą i dzięki temu jednym rzutem oka ogarniam całe wnętrze pijalni. I kiosk pani Marty z różnościami, i kiosk pań Halinki i Krysi z wodami mineralnymi, i stoisko z lodami firmy T. Pawłowski, i palmę obsadzoną jesienią przez ogrodnika pana Leszka rojcissusami – te napuszczały nowych pędów – i wchodzących do wnętrza. Ci ostatni różnorodni jak zwykle i przez to ciekawi. Ciekawi dla mnie, a nie przejawiający ciekawość. Choć i bez tego się nie obywa, bo jednych ciekawi dorodna palma, drugich różności pani Marty, trzecich smak lodów firmy T. Pawłowski, a czwartych czy piątych moje książki. I dobrze.

Mija pół godziny. W drzwiach pijalni pojawiają się Ika i Łukasz. Łukasz wita mnie, jakbyśmy się wcześniej wcale nie widzieli. No bo Ika, z tym nosem wtulonym w jego ramię, rzeczywiście mnie nie widziała. Za to teraz mówi:

– Dopiero dzisiaj Łukasz mi powiedział, że pani jest pisarką. Zaraz sobie skojarzyłam, że autorką Czasu na miłość. Przeczytałyśmy to całą klasą. Kasia, moja koleżanka, dostała od ciotki i przyniosła do szkoły.

– I co? – pytam z zainteresowaniem.

– Ta pani Ewa to już przecież całkiem stara, a taka głupia. – Ika pogardliwie wydyma wargi.

– Głupia? – prowokuję moją młodą czytelniczkę.

– Czy to tak trudno powiedzieć: „Nie jedź. Nie chcę, żebyś jechał”.

– Czasem nawet bardzo trudno.

– Ja bym tam…

– Nie mów hop! – przerywam.

Widzę przesyłane w kierunku Iki czułe spojrzenia Łukasza – taka jest buńczuczna, taka po młodzieńczemu pewna siebie, taka przy tym śliczna – i mówię:

– Człowiek raz zraniony, za drugim razem bywa dużo ostrożniejszy. A w każdym razie powinien. Chyba że ten pierwszy raz niczego go nie nauczył.

– Ale… – buntuje się Ika i nagle przycicha. – Pewnie ma pani rację – mówi jakby niechętnie, że przyszło jej rezygnować z wcześniej wysnutych wniosków.

Plus dla niej. Nie tylko ładna, także niegłupia.

Teraz podnosi wzrok na Łukasza, przychwytuje to jego pełne czułości spojrzenie i nagle mocno się rumieni.

– Wciąż jesteś cenionym pracownikiem przedsiębiorstwa pogrzebowego? – pytam Łukasza.

– Niestety, zostałem zdemaskowany. A już tak doskonale wczułem się w rolę – wzdycha.

– Straszny z niego kłamczuch, prawda? – mówi szybko Ika.

– No, może raczej osobnik skłonny do żartów. Trzeba go takim akceptować.

– Żarty nawet lubię, ale kłamać mu zabroniłam.

Ika mówi to tonem, jakby rzeczywiście miała prawo czegokolwiek Łukaszowi zabraniać.

– Już będę grzeczny – obiecuje z przesadną gorliwością Łukasz.

– Widzi pani? On tak bez przerwy się wygłupia.

– Może jest szczęśliwy? Szczęśliwi „wygłupiają się” jakoś znacznie łatwiej.

– Zawsze sobie wyobrażałam, że ktoś z tytułem doktora to człowiek poważny i dostojny. Powiedziałaby pani o kimś takim jak Łukasz, że to doktor?

– Trudno o kimś, kogo zna się od przedszkolaka, myśleć jako o dostojnym doktorze. Ale fakt, że jest doktorem, daje się jakoś przełknąć.

– Szkoda, że nie mam pieniędzy. Kupiłabym Trójkąt nierównoboczny. Niechby dziewczyny przeczytały – wzdycha Ika.

– Zaraz zobaczę, ile mi zostało z honorarium za ostatniego nieboszczyka – mówi Łukasz wyjmując portfel. – Chyba wystarczy. Proszę, pani Danuto, podpisać książkę temu dziewczęciu. Ho, ho! I na lody wystarczy – niby to się dziwi. – Jakie sobie panie życzą?

Życzę sobie śmietankowo-czekoladowe. Ika zdaje się na jego gust, więc Łukasz odchodzi, a ja podpisuję w tym czasie książkę. „Dla Iki, oby nigdy nie zaznała perypetii bohaterki”. Skromne życzenie? Lepiej nie życzyć sobie zbyt wiele, a niech się spełni.

– Łukasz to naprawdę porządny człowiek – rzucam mimochodem. – Proszę książkę. Niech się wam, dziewczyny, dobrze czyta. Ale pamiętajcie, że to tylko „bajka dla kopciuszków”.

Patrzy przez chwilę zaskoczona, potem się uśmiecha.

– Dziękuję! Ślicznie ją pani określiła. Lubię bajki.

Wraca Łukasz i możemy się porozkoszować lodami.

– Zaraz musimy iść – mówi Ika. – Babcia strasznie nie lubi, jak ktoś się spóźnia na obiad.

No, no! A więc Łukasz, nie dość że wkradł się w łaski wnuczki, będzie się wkradał w łaski babuni? Mimo woli przychodzi na myśl bajka o Czerwonym Kapturku. Tym bardziej że Ika ma na włosach czerwoną przepaskę. Łukasz w roli wilka czy dzielnego myśliwego?

Odchodzą. Przez chwilę zastanawiam się, co też powie Jadzia na taką smarkatą synową.

– Bywają całkiem udane małżeństwa o dużo większej rozpiętości wieku – wtrąca Kev. – A resztę lodów to mogłabyś mi zostawić.

– Kiedy już prawie zjadłam. Trudno, niech stracę. Kupię ci nową porcję.

I jeszcze sobie myślę, że jeśli chodzi o perspektywy związku Łukasza i Iki, wygląda to całkiem nieźle. W każdym razie lepiej, niż perspektywy Wiśki i Pawła.

Znowu coś się znosi, coś uzupełnia. Świat trwa w swojej absolutnie cudownej równowadze.