LIPIEC

ZAMIAST ŁEZ

Moi drodzy,
Będziemy grali nową sztukę.
Autor – życie.
Tytuł…
Spotykamy się często –
„Dzień dobry!”
Mówimy o rzeczach błahych,
nieważnych.
Tak mało o mnie wiesz,
tak mało.
A ja jestem dyrektorem w teatrze.
Pytasz o moją trupę?
Oto na scenie Cisza i Mrok –
Główna para amantów.
Ona ma włosy
Jak bezgłośne struny księżycowych promieni.
On delikatne dłonie o długich palcach muzyka
I muszkę przedziwnie podobną
Do ślepej, zbłąkanej ćmy.
Na tych promiennych włosach,
Tymi palcami muzyka –
Taką pieśń…
Po co słowa?
Przedstawiam:
Aktor Deszcz,
Role charakterystyczne.
Na co dzień chodzi w mokrym wygniecionym płaszczu
I w cylindrze.
Na serdecznym palcu nosi srebrny, oksydowany pierścionek.
„Dyrektorze –- proponuje mi grzecznie –
Może wstąpimy po spektaklu na kawę?”
Z największą przyjemnością – ale…
Spektakl trwa.
Na widowni klown Uczucie,
Korzystając ze swoich błazeńskich praw,
Napiął na witkę brzozową promień najdalszej z gwiazd
I udaje, że gra serenadę.
Gdzie inspicjent?
Przecież ty, klownie, zaraz wychodzisz na scenę.
Jak to? Nie chcesz? Nie będziesz grał?
Dałam ci główną rolę w nowej sztuce, a ty…
Proszę państwa!
Z powodu niedyspozycji jednego z aktorów
Spektakl
Odwołany.

Ten wiersz powstał prawie czterdzieści lat temu. Na bardzo długo przed napisaniem pierwszej powieści. A przecież stanowi jakby motto wszystkich moich „bajek dla kopciuszków”. Chciałam go nawet zamieścić na początku Czasu na miłość, ale mi odradzono. A ja, wtedy jeszcze zupełnie literacko niedoświadczona, uległam tym dobrym radom, czego teraz trochę żałuję. Zamieszczam go przeto przy końcu powieści zamykającej ów cykl mojej twórczości. A co dalej?

Na razie kończy się kolejny rok moich literackich zmagań. Rok, w ciągu którego wydałam trzy nowe książki, napisane od połowy 1991 do marca 95 roku. Rok, w którym sprzedaż nakładów przekroczyła połowę, a wciąż znajdują się chętni do czytania moich dzieł. Rok, w czasie którego nic nie szło jak po maśle – wszystko trzeba było wypracować, wymęczyć. Szczęśliwy przypadek zastąpić uporem. Uśmiechy losu – wytrwałością. Rok przeżyty w towarzystwie diabła Kevina – musiałam go karmić, nosić, czasem pocieszać.

Teraz należy wydać, a potem sprzedać tę właśnie książkę. Jest ona odpowiedzią na pytania zadawane mi wielokrotnie na spotkaniach autorskich. Umożliwi też moim czytelnikom ponowne zetknięcie z bohaterami, których być może wcześniej polubili albo przynajmniej byli ciekawi ich dalszych losów.

Mam nadzieję, że książka ukaże się jeszcze w tym roku. Że początki rozdziałów będą zdobiły portrety Keva, narysowane przez Janka. Że uda mi się wydrukować ją, a więc i sprzedać po dostępnej dla czytelników cenie. Czyli – że znowu mi się uda. Widocznie to popijanie wody ze źródeł „Nadzieja” i „Miłość” zrobiło swoje. Jestem pewna, że się uda!

***

Zhong Wan, Jian Li, Qi Hai – punkty należy co jakiś czas zmieniać, inaczej tracą wrażliwość i masaż nie daje pożądanego efektu. A w ogóle to potrzebna jest tutaj systematyczność i wytrwałość – na szczęście tych mi nie brakuje.

Ostatnie dwa dni przeznaczyłam na wpisanie do komputera końcowych rozdziałów tej książki. Wieczorem przyjechał na rowerze Piotruś – jako turysta preferuje ten „ekologiczny” środek lokomocji – coś tam ponagrywał, poczarował, podopisywał i komputer teraz raczy mi tekst łamać, a nawet pozwala podglądać na ekranie poszczególne strony. Trzeba zadzwonić do Marylki, zapytać, kiedy planuje urlop, bo może za tydzień będzie można zrobić wydruk do pierwszej korekty. Trzeba też zdopingować Janka do narysowania pozostałych portretów Kevina (sześć już jest). Potem jeszcze okładka, kolejne korekty i runda po drukarniach. Trochę cierpliwości – książka będzie gotowa. Może w październiku? A więc w niezbyt dalekiej, ale jednak przyszłości.

Natomiast teraz należy zająć się teraźniejszością. Odnieść panu Janowi Smolarzowi do biblioteki wojewódzkiej materiał o sobie. Mam figurować w opracowywanym przez niego słowniku literatów Lubelszczyzny. (Ho! ho!) Trochę posprzątać w mieszkaniu (czasem trzeba). Wysłać do Biblioteki Narodowej i do Biblioteki Jagiellońskiej okazowe egzemplarze (też trzeba). Poopłacać świadczenia (i to, niestety, trzeba). A następnie znowu pojechać do Nałęczowa.

Wyglądając oknem autobusu zauważam pierwsze zżęte żyto. Więc to już? A tak niedawno było zielone. U wejścia do parku zaskakuje mnie brak krakania wron. Widocznie wraz z odchowanym potomstwem żerują teraz na pobliskich polach i na swoje ulubione sosny wzdłuż Armatniej Góry wrócą dopiero wieczorem. Nie ma także mew. Odleciały? Może nad morze. Potwierdza się moje wcześniejsze spostrzeżenie, że z czwórki łabędzi dwa mają się ku sobie. Pewnie pozostałe są jednej płci. W każdym razie wszystkie wydoroślały i są już całkiem białe. Woda w stawie znowu fatalnie brudna. Łabędzie rozpaczliwie próbują oczyścić pióra z czegoś, co po niej pływa. Biedne ptaszyska!

Odwiedzam też łąkę. Właśnie rozpoczęła swoje drugie kwitnienie – biało, żółto, lila, amarantowo. Koniczyny, przytulia i miodunka, mlecz, mięta, kąkol i krwawnica rozkwitają coraz obficiej. A pachną! A wdzięczą się motylom! Tych pełno. Zapewne są to dzieci tamtych wiosennych. Rzadko zdarzają się łąki, gdzie ziół wszelkich i kwiecia więcej niźli traw. A tutaj właśnie tak jest. Jak państwo myślą, co na to przyszli konsumenci? Zadowoli ich takie różnorodne menu czy też będą kręcili nosami?

Pod pijalnią dopada mnie czterdziestolatek w okularach.

– Podziwiam panią!

Patrzę zaskoczona. Pytająco. Bo czymże wzbudziłam podziw tego zupełnie przystojnego pana? Przecież nie urodą i nie strojem. Może sylwetką i elastycznością kroku (chiński masaż robi swoje). A on kontynuuje:

– Co za mistrzowski opis nałęczowskiej przyrody!

Moje zaskoczenie się nasila. Bo gdzież ten, jak teraz już wiem, czytelnik zdołał odkryć w mojej twórczości opisy nałęczowskiej przyrody? Przecież nigdzie ich nie ma. Dopiero w tej właśnie kończonej książce opisałam kawałek Nałęczowa. No cóż, nie będę wyprowadzała go z błędu. Wysłuchuję paru jeszcze przychylnych zdań, dziękuję i żegnam.

Siadłam sobie w pijalni i po raz drugi czytam „Stillera” Maxa Frischa. Wszystkie dobre książki należy czytać wielokrotnie. Teraz dopiero dokładnie zauważam ową misternie uplecioną koronkę narracji, owo szarpanie się bohaterów opisane z pewnym chłodem, więc tym bardziej przejmująco. Czytałam tę książkę ponad dwadzieścia lat temu i wiele wtedy umknęło mojej uwadze. A teraz… A jednak autorem, którego twórczość najmocniej przeżyłam pozostaje Milan Kundera. Kiedy czytałam jego „Nieznośną lekkość bytu”, poczułam wyraźnie, jak wszystko w moim wnętrzu skręca się, przewraca – to było doznanie wręcz fizyczne. Potem bałam się otworzyć znowu książkę. „Nie masz prawa!” – mówiłam do Kundery w myśli. I książka przez długi czas leżała na stole zamknięta.

Do Nałęczowa zaczęli zjeżdżać ubiegłoroczni wczasowicze. Witają mnie jak starą znajomą i kupują pozycje wydane po ubiegłym lecie. Przychodzi też pewne małżeństwo i wita mnie jak znajomą, mimo że wszystkie moje książki kupili w księgarni w Lublinie. Dopytują, kiedy będzie następna. Jak widać, grono moich zapalonych czytelników wciąż się powiększa. Także poszerza, bo kilka kolejnych egzemplarzy powędrowało za granicę i za ocean.

W przerwie obiadowej trzeba do lasu – magazynu drgających plam słońca i ptasich nawoływań popakowanych w misterne pudełka zieleni.

Ciekawe, co tam u Iki i Łukasza. Wiem, że po pomyślnym zdaniu egzaminu dojrzałości, Ika dostała się na wychowanie plastyczne UMCS. Czy to znaczy, że małżeństwo na razie nie wchodzi w rachubę? A może będzie studiowała jako pani doktorowa? No, bo Łukasza, wiadomo, i karetą w sześć koni ze szpitala nie wyciągnie.

Ciekawe, co u Wisławy i Pawła? U tych dwojga zatopionych w miłości, jak muszki w złocistym bursztynie. Cóż za niefortunna metafora! Bursztyn i uwięzione w nim muszki – to stałość, wieczne trwanie. Miłość i dwoje – to nieustanna przemienność, pulsowanie uczuć, przyciąganie i odpychanie. A Wisława i Paweł… Co z ich ogrodami? Czy sprawdzą się jako swoi, wzajemnie, ogrodnicy? Czy potrafią z oddaniem i czułością pielęgnować ogród partnera jak własny? A sztuka? Ta jest równie zachłanna jak miłość. Nie wypuści łatwo, kogo chwyciła w obie dłonie. Więc co?

Myślę też, że Ruta Nowicka wyjdzie kiedyś z zapaści po śmierci Benedykta, że Marek Wójcik znajdzie dziewczynę, która odwzajemni jego uczucie i zechce być z nim „na zawsze”, że Ewa potrafi uszczęśliwić swojego profesora, a Genio będzie nagrywał wciąż nowe płyty z cyklu: „Najnowsze wiadomości – geniusz Widalski”. Że życie będzie dalej haftowało swoje zawiłe wzory, skrzętnie wiązało swoją skomplikowaną makramę i wśród tych wzorów będą się od czasu do czasu trafiały przedziwnie piękne – najprawdziwsze dzieła sztuki. Dzieła sztuki życia!

Idę więc sobie lasem i trochę mi żal, że nie ma ze mną Kevina. Wezwano go do Centrali. Ciekawe, czego znowu od niego chcą. W jego towarzystwie czuję się zawsze pewniej. Małe toto, ale bystre i swój rozumek ma.

W miejscu przeznaczonym na palenie ogniska pożal się Boże „turyści” pozostawiali pełno gazet i innych różności. Trzeba zebrać, podpalić. Jak to wciąż dają o sobie znać harcerskie nawyki z młodych lat. Gdy na słońce najdzie chmura las robi się trochę tajemniczy i trochę obcy. Poziomek nie widać. Pewnie kiedy były, przegapiłam. Odkrywam za to krzewy jeżyn. Na razie jeszcze owoce na nich niedojrzałe, ale dobrze wiedzieć, że tu właśnie są.

Wracam ulicą Spacerową po zachodniej stronie lasu. Korale na jarzębinach już pomarańczowe. Niebo – głęboki lazur. Z niższych jego rejonów zerkają na świat pulchne białe obłoki. Jest trochę wiatru, więc szczytami drzew biegnie szum. Jakże lubię ten szum. Mogłabym położyć się na wznak i patrząc na kołyszące się wierzchołki słuchać, słuchać… Może po to jest wiatr, żeby drzewa mogły śpiewać – choć bezgłośne. Żeby mogły tańczyć – choć uziemione. Żeby zacierały się krańcowości. Póki świat jest jednością – niechże będzie jednością.

Dziś prawie wyłącznie sprzedaje się Alfabet dla dorosłych… Przyczyniło się do tego walnie jakoweś wieloosobowe towarzystwo. Każdy nabył po książce. Gdyby tak kilku takich zbiorowych klientów w czasie każdego z pobytów w Nałęczowie to moje dzieła przestałyby wkrótce zalegać kąty mieszkania. Na razie jeszcze sporo paczek leży to tu, to tam. Ale na szczęście ubywa ich. Aż nie chce się wierzyć, że już tyle ubyło.

Czy to wypada, żeby twórca miał takie przyziemne myśli? Aby zajmował się takimi prozaicznymi sprawami? Ano, takie nastały czasy. Trudno! Przetrzymałam okupację i realny socjalizm, przetrzymam to coś, co mamy obecnie.

I jeszcze tego samego popołudnia pan Krystian Tyrała, właściciel księgarni w Prudniku, który zwiedza Polskę na rowerze. Dziwi się, że nie miał okazji zetknąć się z moimi książkami.

– Chętnie bym zabrał, ale jak. Na rower?

– Wyślę za pobraniem.

Ustalamy kilka przyziemnych szczegółów. Miło mi, że pan Krystian będzie sprzedawał moje książki aż na Opolszczyźnie. Najwyraźniej dzień jest dobry do interesów.

Jeszcze porcja lodów produkcji firmy T. Pawłowski – tym razem czekoladowo-pistacjowe – i spacerkiem do pekaesu.

Keva zastaję skulonego w fotelu z mocno zatulonymi powiekami.

– Gdzie, do jasnej Anielki, podziewałeś się przez tyle czasu? – występuję z uzasadnioną pretensją.

– Przecież wiesz. Byłem w Centrali.

– I?

– Chyba będziemy musieli się rozstać.

– Co za głupoty wyplatasz? Jestem twoją właścicielką – mówię surowo, z pewną dozą podejrzliwości, co to diabelstwo znowu kombinuje.

– Niby tak.

– Jak to „niby”? Zapłaciłam dwadzieścia trzy tysiące pięćset starych złotych czy nie? Zapłaciłam!

– Centrala ci zwróci z nawiązką. Na przykład zdarzy się jakaś nadprogramowa sprzedaż książek albo wygrasz w bingo.

– Wiesz, że nie gram. – I odrobina niepokoju, bo a nuż toto nie żartuje.

– Coś wykombinują – mówi on.

– I dlaczegóż to mielibyśmy się rozstać?

– Uznano, że nie działam dość skutecznie. Wszystkie moje mądre rady spływają po tobie jak deszcz po szybie. Kiedy zgrzeszyłaś ostatni raz? No?

Czuję się pełna winy. Faktycznie nie miałam jakoś ostatnio okazji.

– Dwa tygodnie temu jechałam autobusem MPK bez biletu – mówię, ale zdaję sobie sprawę, że brzmi to dość śmiesznie, więc dodaję odważnie: – Zaraz idę do samoobsługowego, to coś ściągnę.

– Naprawdę? – W oku Kevina błyska maleńka iskierka radości.

– Jeżeli to pomoże, tak.

– Nie wiem – mówi niepewnie on. – Trochę to mało.

– Potem jeszcze coś wymyślę. Jeden grzech na tydzień wystarczy?

– Na początek dobre i to. Może się rozochocisz.

– To całkiem prawdopodobne – stwierdzam oschle. – Chodź no tutaj. Coś ci się przylepiło do pleców.

Przeskakuje na moje kolana. Odlepiam mu z rudego futerka skrawek złotej folii, pozostałość po ostatnim dziele plastycznym mojego syna, a potem kładę na chudym grzbiecie dłoń. Czuję pod palcami kruchość drobnych kości i miłą miękkość, i ciepło.

– Kev, nie chcę, żebyś na tak długo zostawiał mnie samą. Brak mi wtedy ciebie – mówię. – Nie chcę, żebyś ode mnie odchodził. – I zdaję sobie sprawę, jak moje chęci mało znaczą wobec życzeń jego Centrali.

Siedzimy przez dłuższą chwilę w milczeniu. A potem on wstaje i ogarnia moją szyję kosmatymi rączynami.

– Ja też nie chcę od ciebie odchodzić – szepcze. – Chcę być z tobą już zawsze.