LUTY

Wzrost średni stawia człowieka w sytuacji trochę śmiesznej, bo ambiwalentnej. Stoję przy osobie wysokiej – czuję się niska. Stoję przy osobie niskiej – czuję się wysoka. Szczególnie jaskrawo odczuwam tę swoją niskość lub wysokość, gdy ktoś znacznie różniący się ode mnie wzrostem razem ze mną wsiada do windy. W zamkniętej przestrzeni i przy wymuszonej bliskości jest to bardziej widoczne. Wysocy czują się zawsze wysocy. Niscy – zawsze niscy. A ja? Raz wysoka, raz niska. Pojęcie względności wykrzywia do mnie bezczelnie twarz. Niech sobie wykrzywia. Z pewnością mnie nie nastraszy. Co najwyżej rozśmieszy.

Właśnie jestem rozbawiona, bo w „Dzienniku” z 8 lutego, w dodatku „Dom”, ukazał się fotoreportaż pod tytułem „Kącik pisarki” z dwoma zdjęciami sporego formatu. Na jednym „jak żywy” mój charakterystyczny regał z ulubionymi książkami, na drugim „ jak żywa” ja, siedząca w pozycji roboczej na własnym tapczanie, zakrytym własnoręcznie przeze mnie udzierganą szydełkową narzutą z różnobarwnych kwadratów (resztki wełny) i z wiszącym na ścianie własnoręcznie przeze mnie namalowanym pejzażem Nałęczowa, który to pejzaż jest bohaterem jednego z moich opowiadań. Podpis pod fotografią mylący. „Notatki do nowych powieści pani Danuta robi ręcznie – na kolanie.” Nieprawda! Ja w tym miejscu i w tej pozycji – właśnie tak na kolanie – napisałam ponad połowę moich książek. Przez kilka lat było to moje twórcze miejsce. Teraz kiedy przeniosłam się do drugiego pokoju, bo ten zajął mój szesnastoletni wnuk Janek, co zaczął uczęszczać w Lublinie do szkoły średniej, moje twórcze miejsca się rozmnożyły. Dobrze mi się pisze w pijalni w Nałęczowie, nieźle na wersalce, a nawet przy stole – choć tu najmniej chętnie. Piszę zawsze długopisem. Przeważnie na odwrotnej stronie wydruków komputerowych poprzednich powieści, bo jestem ekologiem praktykiem. Piszę, a potem skreślam, poprawiam, skreślam i tak – bardzo, bardzo długo. Potem przepisuję na maszynie i – poprawiam. Potem wydruk komputerowy i – poprawiam. Kolejny wydruk – znowu poprawiam. Odbieram gotową książkę z drukarni – poprawiam. Poprawiam, poprawiam w nieskończoność.

Właśnie skończyłam pisać Alfabet…, a szykuję do druku Wielkie szukanie. Odbywa się to jak zwykle. Kolejna komputerowa korekta i z nowym wydrukiem udaję się do Marylki. Zastaję ją z dokuczliwym migrenowym bólem głowy.

– Korekta? Dobrze, dobrze. Zrobię, to zadzwonię.

Potem przy pomocy komputera trzeba będzie nanieść jej i własne poprawki, zrobić wydruk na kalce i – do drukarni. W marcu książka powinna być gotowa. Trzeba jeszcze trochę posiedzieć nad okładką, zdecydować się na motto.

– Kev, co z tego wybrać na motto? – Podsuwam mu kartkę z cytatami z książki Lowena „ Miłość, seks i serce”.

– Wszystko jedno – mówi, a nawet nie raczył zerknąć.

– Jak to?

– Wszystko to bujda!

Trochę oburzona, bo cytaty wydają mi się interesujące, zabieram mu sprzed nosa kartkę.

– To ja cię żywię od ust sobie odejmując, a ty nie raczysz nawet udzielić porady?

– Wolałbym, żebyś nie odejmowała sobie od ust. Twoje dietetyczne wyrafinowane dania nie bardzo mi odpowiadają. Mógłbym jeść pospolity bigos, jajecznicę, a nawet wędlinę. Natomiast jeśli chodzi o porady, to ja ci ich udzielam, owszem, tyle że nie jesteś skłonna wcielać ich w życie. Strasznieś uparta.

– Jestem, jaka jestem. A na jajecznicę i wędlinkę trzeba sobie zarobić. Załatw, żeby moje książki lepiej szły, to będzie nawet szyneczka albo polędwiczka.

– Jeszcze ci źle? W Nałęczowie idą, na dworcu PKS idą, w „Ezopie” dwa tytuły wyprzedane… Może ludzie mają nic innego nie kupować tylko twoje książki?

– Aż tak wygórowanych wymagań nie mam. Niemniej faktem jest, że status materialny obywatela zależy od jego dochodów.

– O takich podstawowych rzeczach to wie nawet wicepremier Kołodko i minister Miller.

Zaskoczył mnie tą złośliwą aluzją pod adresem naszych ciężko zapracowanych polityków. Sądziłam, że jego zainteresowania nie odbiegają tak daleko od mojej osoby. Choć, czy daleko? Pan Kołodko zaciąga zagraniczną pożyczkę, a ja będę bulić pieniążki na podwyższony podatek, żeby ją spłacić. Kto lubi, jak bawią się jego kosztem? Ja nie.

– Dość gadania – mówię. – Bierzemy się do roboty.

– My? Chyba ty. Ja to ciężko pracuję przez cały czas.

Patrzę zaskoczona, bo właśnie leży w pozie niedbałej na wersalce, pomachuje rudym ogonem i podrapuje się po bynajmniej nie pustym brzuchu.

– Aha – stwierdzam tonem pełnym zrozumienia. – A twoją miseczkę po obiedzie to kto umyje?

– Przecież idziesz robić herbatę, to mogłabyś po drodze umyć.

Jego bezczelność zdumiewa mnie do tego stopnia, że zapominam języka w gębie. Idę do kuchni z silnym postanowieniem, że dla niego herbaty nie zrobię. Potem jednak wyobrażam sobie to żałosne, pełne wyrzutu spojrzenie, którym mnie powita, i stawiam drugi kubek. Po namyśle wyjmuję z szafki paczkę herbatników i dzielę na pół. Kev pewnie wolałby z makiem, ale ja nie.

Muszę jeszcze raz przejrzeć tekst Alfabetu…, zanim moja synowa Jagoda zacznie wpisywać go do komputera. Wojtek twierdzi, że zrobi i rysunki, i okładkę. Pozostaje mi w to wierzyć. A w związku z tym mieć nadzieję, iż w kwietniu książka będzie gotowa. Jakoś wciąż człowiek kręci się w tym trójkącie: wiara, nadzieja, miłość.

Wczoraj wypatrzyłam na mieście plakaty: »Paweł Korczyński zaprasza miłośników swojej poezji i muzyki do „Hadesu” na wieczór przy świecach. Godzina dziewiętnasta«. Trzeba będzie pójść.

***

Nastrojowy półmrok – dla mnie denerwujący. Lubię pomieszczenia jasne.

– Dobry wieczór. Prosimy.

Profesor Matuszewski odsuwa mi krzesło. Siedzi z Ewą. Oboje przyjaźnią się z Korczyńskim, więc ich obecność tutaj nie jest dla mnie zaskoczeniem. Ewa z dyskretnym makijażem i w złotawobeżowej toalecie, która doskonale współgra ze złotem jej włosów i oczu, uśmiecha się do mnie sympatycznie.

– Przeczytałam Ciąg dalszy… jednym tchem. Zaczęłam wieczorem i do czwartej skończyłam.

– Zabrzmiało to jak wyrzut, że przeze mnie się pani nie wyspała.

Trochę się śmiejemy. I zaraz Ewa unosi rękę w powitalnym geście, bo do sali wkracza bohater dzisiejszego wieczoru z gitarą i swoją gitarzystką. Znowu Matuszewski przejawia inicjatywę towarzyską i zaprasza ich do naszego stolika. Zupełnie jakby nie chciał być z żoną sam na sam i próbował zgromadzić wkoło jak najliczniejsze grono osób. Powitania. Paweł przedstawia mi Konieczną, a ja na to:

– Bywałam na pani koncertach. Także na tym pod pedetem we wrześniu ubiegłego roku.

Patrzy na mnie badawczo – zdaje się, że ma już taki sposób patrzenia – i mówi:

– Przykro mi, że nie mogę się zrewanżować, pochwalić znajomością pani twórczości.

Chcę ją zapewnić, że mnie z tego powodu wcale przykro nie jest, ale uprzedza mnie Ewa, chcąc zapewne złagodzić ostrze owej może i nazbyt szczerej wypowiedzi.

– To żałuj, Wisiu. Są to naprawdę interesujące książki. Mam wszystkie. Chętnie ci pożyczę.

– Dziękuję – odpowiada Konieczna, z czego wcale nie wynika, że nabrała ochoty na czytanie moich dzieł.

Pojawia się kelner, żeby zaopatrzyć nas w coś wedle indywidualnych gustów. Wisława, zgodnie z moim przewidywaniem, zamawia sok pomidorowy. Na sobie ma piękną garsonkę lila ze srebrną broszką w klapie. Omiata wzrokiem salę, jakby obecność każdej z siedzących osób odnotowywała osobno. Zachęcona jej przykładem rozglądam się i ja, ale z powodu tego nastrojowego światła niewiele widać. Jakiś mężczyzna siedzący po drugiej stronie sali kłania mi się. Nie rozpoznaję, kto to taki. Tamten wstaje i przychodzi. To Stasio Kieroński, mój były dyrektor, a obecnie współwłaściciel „Księgarni Edukacyjnej”, gdzie moje książki także trochę idą. Zamieniamy zaledwie kilka słów, bo czas na występ.

Korczyńskiego poproszono na klubową scenę z gitarą, a bez gitarzystki – ta została z nami. Odniosłam wrażenie, że rozłąka z ukochanym odrobinę ją zaniepokoiła. Wcześniej z pewnym ociąganiem puściła jego dłoń. Paweł siada na scenie, a ona przesyła mu czuły uśmiech. I patrzy już tylko na niego, na swojego poetę. Oczy Pawła lśnią w mroku jak czarne gwiazdy. Ale gdy zaczyna grać, opuszcza nieco powieki, tłumi ich blask.

Stopniowo pogrążamy się w muzyce i poezji niby w roze- drganej toni. Poeta zakochany więcej ma do zaoferowania niż inni poeci. A co dopiero zakochany szczęśliwie!

Tak więc Wisława siedzi zapatrzona w Pawła, Ewa zapatrzona w głąb siebie, a Matuszewski zapatrzony w Ewę. Teraz kiedy żona nie zwraca na niego uwagi, na twarz wypełzło mu wcześniej starannie skrywane uczucie – miłość. „Dlaczego pan, profesorze, nie obdarza jej tym uczuciem jawnie? Popełnia pan fatalny błąd, nie okazując jej swojej miłości – przemawiam do niego w myśli. – Po co brał ją pan za żonę, skoro nie potrafi jej przebaczyć tego jednego spotkania z kochankiem, do którego przecież przyznała się panu jeszcze przed ślubem?” A może wcale nie mam racji? Może się mylę? Może w zaciszu domowym, może w sypialni… Tak, żeby kochać – trzeba odwagi. „Czy pan, profesorze, ma w sobie dość odwagi?”

Paweł przestaje grać. Ewa budzi się ze swojego zapatrzenia i twarz Matuszewskiego przybiera wyraz życzliwej obojętności. Oklaski. Biiis! Więc jeszcze jeden wiersz, chwila muzyki i zaraz Paweł wraca do stolika. Palce Wisławy natychmiast wślizgują się w jego dłoń.

– Dziękuję ci, Pawełku – mówi Ewa wyraźnie wzruszona.

– I ja panu dziękuję – mówię ja.

– Zaprawdę, sowicie zostałeś, Pawle, obdarowany – stwierdza profesor.

– Równie sowicie jak ty – uśmiecha się poeta i Matuszewski, zmieszany, odwraca twarz.

„Paweł ma rację, profesorze. Przecież masz swoją ukochaną pracę i swoją ukochaną kobietę. Czego więcej trzeba ci do szczęścia? Tego kawałka jej serca, które oddała innemu? Dobrze wiedziałeś, że kocha Batowskiego i godziłeś się na tę resztę, co została dla ciebie. Korzystaj z tego, co masz, profesorze, bo masz niemało.”

Nie bardzo chce się nam rozmawiać. Jeszcze tkwimy w klimacie wytworzonym przez poezję i muzykę Pawła. Wszyscy próbujemy stopniowo pozamykać furtki ogrodów, które pootwierał w nas poeta. Furtki ogrodów! Każdy ogród inny. Inne w nim rosną kwiaty, inne zioła – także trujące. Inne w nich padają deszcze. Świecą w nich nasze własne słońca, wieją nasze wiatry. Sami jesteśmy kreatorami naszych ogrodów i ich ogrodnikami. I trzeba spotkać miłość, żeby w naszym ogrodzie zaświeciło cudze słońce, spadł cudzy deszcz. Żeby nasze słońca i nasze deszcze stały się pokarmem roślin czyjegoś ogrodu. Dlaczego właśnie wtedy rośliny puszczają obficie nowe pędy, rosną daleko bujniej, piękniej rozkwitają? Oto jedna z wielu tajemnic miłości.

Patrzę na Pawła i Wisławę i dostrzegam wyraźnie otaczający ich wspólny blask. Widzę też, jak powieki gitarzystki nagle zadrżały i opadają. Spoglądam, skąd umknął jej wzrok. Teraz gdy światło nieco rozjaśniono, dostrzegam siedzących tam Jaroszków i Marka Wójcika. Marek widząc, że patrzę w jego stronę, kłania się, a potem lawirując między stolikami przychodzi.

– Dobry wieczór wszystkim – mówi. A potem do Pawła: – To było naprawdę bardzo piękne.

W jego głosie pobrzmiewa jakiś szczególny ton.

Konieczna, na której twarz wypełzły rumieńce, podnosi na niego wzrok.

– Dawno cię nie widziałam, Marku.

– Odkąd wyjechałaś na tournée do Francji. Nie tak to znowu dawno – trochę się uśmiecha.

Przychwytuję niespokojne spojrzenie Ewy, przesuwające się z Koniecznej na Marka i z powrotem.

– Dla mnie to jednak dawno – mówi Wisława głosem przyciszonym i tonem jakby przepraszała. Potem dodaje: – Może jeszcze kiedyś pójdziemy razem na rajd.

– Może. Przepraszam, muszę wrócić do swoich wiernych przyjaciół. Do zobaczenia.

Spoglądam pytająco na Ewę, a ona potakuje opuszczeniem powiek. Więc to z powodu Wisławy musiała wysłać Marka na urlop. To Łukasz, to Marek, to Paweł – jak na jedną gitarzystkę niemało. Choć i przy Ewie kręcił się niejeden.

– Jak się panu powiodło w Szwajcarii, profesorze? – pytam Matuszewskiego.

– Nieźle. Ostatnio jakoś tak wszystko udaje mi się nieźle.

Czyżby miał na myśli także swoje małżeństwo?

– To zupełnie tak jak mnie – uśmiecham się życzliwie. – Właśnie szykuję do wydania dwie nowe pozycje. Poprzednie po trochu się sprzedają. Nieźle.

– Zawsze odrobinę zazdrościłam ludziom parającym się sztuką – wzdycha Ewa.

– Czegóż tu zazdrościć, pani Ewo. Sztuka, jak wiadomo, jest więzieniem.

– Chyba nie bardziej niż wszystko inne, co nas otacza – wtrąca profesor.

Tylko ci dwoje zakochani – milczą.

Nie jestem przecież sama, a czegoś mi brakuje. Mojego rudaska? Nie chciał, żebym go zabrała. „Wzywają mnie do Centrali – powiedział. – Zanim wrócisz, ja pewnie też wrócę.”

***

Życie jest jak keks wykonany przez niedbałą gospodynię. Ciasto wymieszała niestarannie. Co ukrajemy plasterek, znajdujemy jakieś bakalie. To orzeszek przyjaźni, to skórkę pomarańczową przelotnego zadurzenia, to rodzynek sukcesiku finansowego, to ziarenko sezamowe nowej znajomości, a czasem, czasem gorzkawy migdał miłości. Każdy kolejny plasterek jest nową niespodzianką. Jednak przez to niestaranne wymieszanie zdarza się, napotykamy obok siebie kilkanaście rodzynków i zamiast sukcesiku mamy przyzwoity finansowy sukces. Kiedy indziej razem paręnaście ziaren sezamowych i popadamy w jakieś liczne nowo poznane towarzystwo. Albo jednocześnie i sukces finansowy, i miłe towarzystwo, i wierni przyjaciele, i te skórki pomarańczowe – jedna, druga – całkiem nieźle.

Tylko migdałów ciągle mało. Ludzie szukają, szukają, nie znajdują. Czasem przecież znajdują. Czasem – tak.

Zdarzają się też kawałki keksu bez bakalii – samo ciasto. A nie dość, że bez bakalii, to jeszcze z zakalcem. No cóż, nie ma innego, takie trzeba zjeść. Ciasto życia! Byle przeżuć je starannie, dokładnie, bez zbędnego pośpiechu. Odnaleźć w nim utajony niepowtarzalny smak.

***

– Witam, pani Danuto. Może gdzieś podwieźć?

To profesor Matuszewski otwiera właśnie drzwiczki swojego malucha.

– Jeśli pan do instytutu, to chętnie skorzystam. Muszę dostarczyć synowi dyskietkę z korektą.

Jednocześnie dostrzegam, że profesor ma twarz wyjątkowo pogodną, ruchy ożywione, czyżby jego kontakty z żoną nagle uległy poprawie? Postanawiam pociągnąć go za język.

– Jak tam, profesorze? Wciąż nieźle?

– Nieźle, pani Danuto. Nieźle.

Krótki radosny śmiech mówi więcej niż słowa. Więc jednak…

– A u pani?

– Także nieźle – mówię. – Za kilka dni oddam do drukarni Wielkie szukanie.

– Gratuluję.

– A ja gratuluję panu.

– Dzięki! – I znowu ten radosny, wiele znaczący śmiech.

Udziela mi się jego radość. I potem, po oddaniu dyskietki, gdy już wracam, wyobrażam sobie, jak to się odbyło. Jak doszło między nimi do pojednania. Jak udało się Ewie przekonać go, że jest kochany albo że także jest kochany.

Przyszła wieczorem do jego pokoju, który wcześniej był jego sublokatorskim pokojem, a gdzie, odkąd dowiedział się o jej zdradzie, sypiał sam. Gdzie od ślubu sypiał sam, podejrzewając, iż Ewa, mimo że zgodziła się zostać jego żoną, nie ma ochoty gościć go w swoim łóżku. A ona przekonana, że to on nie może jej przebaczyć, czekała na jakiś pozytywny sygnał z jego strony. I gdy po kilku miesiącach niczego takiego się nie doczekała, któregoś wieczoru przyszła do jego pokoju, przysiadła na brzegu tapczanu.

– Januszku – powiedziała. – Źle mi tam bez ciebie. Chcę być tutaj. Z tobą.

Wcześniej, kiedy otworzyła drzwi, gardło zacisnęło mu się tak mocno, że nie mógł odpowiedzieć. Przesunął się nieco do ściany, robiąc jej miejsce. Położyła się i przytuliła policzek do jego ramienia. Matuszewski leżał bez ruchu, na wznak, zaskoczony jej przyjściem, oszołomiony, z sercem stukającym mocno, boleśnie – nie wiedział, czego po nim oczekuje, bo może tylko przyjaznej obecności – ale po chwili jego ciało, drwiąc sobie z jego dusznych rozterek, poczuło dokładnie obecność ukochanej i zapragnęło jej. Wziął ją niemal brutalnie – to jego ciało. A jego dusza w tym samym czasie zanosiła się szlochem i błagała o miłość. Stoczył się z jękiem w otchłań. Z tej otchłani nadal, bezgłośnie błagał ją o miłość. Otuliła go ramionami. „Kochany mój – powiedziała. – Znowu jesteś ze mną!”

– Nie zanadto się rozpędziłaś? – pyta drwiąco Kev.

– Oczywiście, że nie. Ślepy by zauważył, jaki on szczęśliwy.

– Ślepy pewnie tak. Ale my oboje nie jesteśmy ślepi.

– Milcz, wredna istoto! Dobrze widziałam, że szczęśliwy.

– Może rozwiązał jakiś naukowy problem?

I tak Kev posiał we mnie wątpliwość. Trzeba zaczekać na spotkanie ich obojga, wtedy przekonam się, jak to jest.