MARZEC

W Dzień Kobiet nasz klub zbiera się w „Hadesie”. Najpierw Ela opowiada, co było na ogólnopolskim zebraniu wyborczym w Warszawie, a my w tym czasie „przytywamy” pojadając wuzetki. Potem wznosimy szampanem toast za siebie same. Potem przychodzi czas na część artystyczną, którą ma być odczytanie przeze mnie tekstu Alfabetu dla dorosłych… – tylko że Ela mnie o tym nie uprzedziła i nie zabrałam maszynopisu. Od czego jednak nasza przysłowiowa zaradność i inicjatywa! Zostaję wysłana radio-taxi do domu i po kwadransie wkraczam z powrotem w podziemia „Hadesu” z teczką w ręce.

Mniej więcej do połowy czytania słuchaczki wciąż przerywają mi spontanicznymi wybuchami śmiechu. Potem jednak, jakby zapasy śmiechu się wyczerpały, reagują nieco rzadziej. Najwidoczniej człowiek nie może tak śmiać się i śmiać, i śmiać. Cieszę się, że sprawiłam naszym babom tyle uciechy. I mam nadzieję, że jeszcze trochę i za moją przyczyną będzie się w tym roku śmiało parę tysięcy osób, odreagowując stresy. Tak samo, jak z powodu moich „bajek dla kopciuszków” (tak nazywam moje romansowe powieści) niejedna i niejeden odreagowuje stresy, roniąc łzy. Pawełek Jakimiński, mój dużo ode mnie młodszy prawie sąsiad i prawie przyjaciel, orzekł, że razem z książkami powinnam sprzedawać chusteczki higieniczne do ocierania łez. Znakomity pomysł! Gdyby tak któraś księgarnia chciała go wykorzystać… Niestety, nasze księgarnie są dość konserwatywne. Nie zauważyłam, żeby którakolwiek stosowała jakieś ofensywne sposoby reklamy. Szczytem jest wyłożenie książek na ladę. Dobre i to.

Tydzień później odnoszę matryce Wielkiego szukania do drukarni. Za dwa tygodnie książka będzie gotowa. Pierwszy raz, po oddaniu materiałów do druku, czuję taką ulgę, taki psychiczny komfort.

Idę sobie przez Krakowskie Przedmieście i rozkoszuję się tym stanem. Popatruję to tu, to tam. Trzeba będzie wstąpić do „Magazynu odzieży używanej” Eli, naszej prezydentki (bo niby dlaczego by prezydenta?), pochwalić się oddaniem kolejnej książki do druku. Powróżyć to mi dzisiaj nie powróży, bo to czwartek. A poza tym niedawno stawiała mi kabałę. Podobno szykuje się dla mnie jakiś miły pan plus sukces finansowy. To zapewne Alfabet…, który już za miesiąc powinien rozsławiać moje imię.

U Eli zastaję swoją imienniczkę, scenografkę, sympatyczkę naszego klubu. Jest to osoba nader skłonna do pesymizmu. Na próżno usiłujemy jej uświadomić, że takie nastawienie jest wprost prowokacją wobec losu. Nie tracimy jednak nadziei, że stopniowo nasze starania wydadzą owoce. W czasie gdy Ela się „stara”, wybieram dla siebie dwie bluzki. Jedna z kory w kremowo-szaro-brązowe paseczki, druga w kolorze gołębim z czegoś flanelkopodobnego – przydadzą się.

Potem do „Staromiejskiego” na ruskie pierogi. Oczywiście pół porcji zjada Kev.

– I co powiesz, Kev, o tej pesymistce?

– Cóż, zdarzają się diabły leniwe.

– Jak to?

– Jak nie byłby leniwy, toby ją trochę rozruszał.

– No, chyba tak.

I myślę: „Czy to diabelstwo nie za często miewa rację?”

***

Jakie ci dać imię? Beata? Kasia? Nina? A może Monika? Włosy będziesz miała jasnorude. Rude naturalne. Przy tych włosach delikatna biała cera, oczy brązowe w zupełnie ciemnej oprawie – to ten szczególny typ rudzielców – brwi pięknie jedwabiste i cienkie, usta skłonne do śmiechu, żywotność i smukłość nastolatki. Zaskoczysz nas swoim przyjściem.

Będziemy siedziały z Jadzią Olecką w jej kuchni przy herbacie z hibiskusa i pokaźnych porcjach szarlotki. Na moich kolanach Kev, ukryty pod stołem i podjadający ciasto. A tu – dzwonek do drzwi.

Jadzia idzie otworzyć i słyszę:

– Dzień dobry. Czy zastałam Łukasza?

– Niestety, jeszcze nie wrócił ze szpitala.

– Oj, to niedobrze. A mogłabym napisać do niego kartkę?

– Proszę bardzo. Może tutaj.

I do kuchni wchodzi coś złotorudego, ślicznego i młodziuteńkiego. Zauważa mnie i znowu mówi dzień dobry.

– Proszę usiąść – zaprasza Jadzia. – Zaraz przyniosę kawałek papieru i długopis.

– To mama Łukasza? – pyta to śliczne rude, kiedy Jadzia wyszła.

– No tak – odpowiadam. – A pani skąd zna Łukasza?

– Proszę mi mówić Ika. Łukasza? Spotkaliśmy się w pekaesie. Wracałam od babci z Nałęczowa. Weszłam do autobusu i usiadłam akurat obok niego. Śmieszny przypadek, nie? Siedział taki ponury, że mnie to kompletnie rozśmieszyło.

Zapowiada się ciekawie. Nakładam na talerzyk kawałek szarlotki i podsuwam Ice.

– Proszę. Może się poczęstujesz. Pyszna.

Na tę chytrą zachętę Ika się łapie. Dziękuje i bierze do ręki łyżeczkę. Wtedy wraca Jadzia, a ja szybko mówię:

– Właśnie Ika zaczęła opowiadać, jak spotkała się z Łukaszem w pekaesie z Nałęczowa.

Jadzia błyskawicznie chwyta o co chodzi.

– Z Nałęczowa? Łukasz nie jeździł ostatnio do Nałęczowa.

– No, nie. On jechał z Kazimierza, a ja z Nałęczowa. Usiadłam obok, nawet nie zauważył. Zerkam, a on taki ponury, że zaczęłam się w końcu śmiać. – Ika wybucha śmiechem brzmiącym jak srebrny dzwonek. – Wtedy mnie zauważył. Popatrzył i zapytał, co mnie tak rozśmieszyło. A ja na to, że on. No bo gdzież, żeby niestary jeszcze człowiek był taki ponury. Na to Łukasz: „A może jestem śmiertelnie chory?” Zagiął mnie, co? Ale nie uwierzyłam, bo wcale na chorego nie wyglądał. I miałam rację, prawda?

Kev zachichotał, a Ika zabrała się do jedzenia.

– Dopiero później mi powiedział o tym szykowaniu nieboszczyków do trumny. Pomyślałam, że jak ktoś ma taki zawód, to wręcz powinien być ponury.

Spoglądamy zaskoczone, a ona kontynuuje:

– Jak powiedziałam koleżankom, że mam się spotkać z facetem, który myje i ubiera nieboszczyków, to o tak rozdziawiły buzie.

I Ika demonstruje, jak je rozdziawiły.

– Łukasz pracuje w szpitalu – sprostowuje Jadzia.

– Wiem. W klinice na Jaczewskiego. Więc jak żeśmy wysiedli, to zaprosił mnie na krem do „Czarciej Łapy”. Powiedział: „Mam w portfelu co nieco, bo wczoraj szykowałem jednego nieboszczyka i wdowa odpaliła nam niezłą sumkę. Nie wyglądała na bardzo zmartwioną”. – Ika naśladuje głos Łukasza mówiąc nieco grubiej.

Patrzymy z Jadzią na siebie. Jadzia najwyraźniej jest w rozterce, powiedzieć coś czy nie. Wtedy zgrzyta w zamku klucz, więc woła z cicha:

– To ty, Łukasz? Masz gościa.

Łukasz zagląda do kuchni. Oczy okrągleją mu ze zdumienia.

– A ty tu skąd? – pyta i dopiero potem: – Dzień dobry. Chodź, proszę. Przejdziemy do mojego pokoju.

Zabiera nam sprzed nosów owo śliczne stworzenie.

Znowu na siebie popatrujemy. Jadzia wzburzona, ja rozbawiona.

– I co ty na to? Nic tylko wziąć synka na kolano i porządnie sprać tyłek.

– Zdaje się, że bierzesz to za poważnie. Pij herbatę, bo ci ostygnie.

Po chwili Łukasz odprowadza Ikę do drzwi i pojawia się nieco zmieszany w kuchni. Całuje mnie w rękę, a potem udając, że niby nic, mówi do matki:

– O, widzę, że popełniłaś jakieś pyszności. Dostanę mały kawałeczek?

– Łukasz – występuje z pretensją Jadzia – czyś ty zwariował? To już zabierasz się za nieletnie? I jeszcze to mycie nieboszczyków!

Łukasz natychmiast podejmuje samoobronę.

– Nie rozumiem, mamo – mówi. – Jedna ci się nie podoba, bo za stara. Druga, bo za młoda. Ika właśnie skończyła osiemnaście lat. Z tej okazji miałem zabrać ją do kina. Ale bliższa i dalsza rodzina postanowiła właśnie dzisiaj uczcić jej pełnoletniość, więc przyszła odwołać spotkanie.

Mówi to wręcz buńczucznie. Jednocześnie zerka na mnie boczkiem, z figlarnym błyskiem w oku – jak to Łukasz.

– Śliczna dziewczyna – wtrącam.

Doprowadzam tym Jadzię do pasji.

– Ciekawe, co byś powiedziała, gdyby to twój syn!…

– Pewnie to samo: śliczna dziewczyna.

– I jaka sympatyczna – dodaje Łukasz. – I jaka zabawna. Od dawna nikt mnie tak nie rozśmieszał i nie zaskakiwał. Dopiero przy niej zauważyłem, jak fatalnie się postarzałem.

To Jadzię trochę rozbraja, jednak mówi surowo:

– Tym bardziej czas się żenić, nie zabawiać nastolatkami.

– Nie martw się, nie ukrzywdzę dziewczęcia. Jestem człowiekiem już doświadczonym. Zresztą, jak się wyda, żem pospolity lekarz, pewnie mnie rzuci.

Demonstracyjnie wzdycha i zabiera się do szarlotki.

– Niby dlaczego ją okłamałeś? – pytam.

– Po prostu żeby było śmieszniej.

– Uważasz, że jeszcze nie jest dość śmiesznie?

– Nigdy nie jest tak śmiesznie, żeby nie mogło być śmieszniej – mówi on.

I wbrew temu, co powiedział, zamyśla się nad szklanką. W takich momentach, wobec lekkiego skrzywienia nosa i ust, przypomina mi zawsze smutnego diabła.

Wychodzę od Oleckich pół godziny później. Mam nadzieję, że już nie dojdzie tam do żadnej poważniejszej scysji.

– Gdzie ty łaziłeś – pytam Keva. – Tylko tego brakuje, żeby znajomi zaczęli mówić, że Kłosowska hoduje diabła.

– Ee tam. Tylko na chwilę skoczyłem porozmawiać z diabłem Łukasza. Przecież zauważyłem, że dziewczyna ci się podoba. Ona jest trochę w moim kolorze, prawda?

– To jest nawet dość śmieszne – powiedziała moja synowa Jagoda po przeczytaniu do tego miejsca ostatniego rozdziału – ale nie spotkałam dziewczyny, która by się w ten sposób zachowywała.

Szesnastoletni wnuk Janek sformułował to ostrzej:

– Daj, babcia, spokój. Znasz taką głupawą dziewczynę?

I tak oboje zaprzeczyli twojemu, Iko, istnieniu. A przecież jesteś – ciemnooka, roześmiana, łakoma życia jak kromki omaszczonego chleba, ciekawie wietrząca zgrabnym noskiem dookolne zapachy, z rozbłyskiem dukatowego złota we włosach.

***

Czy zauważyliście, jak kwiatek na oknie wypuszcza maleńki, młody listek? Każdego dnia tego listka przybywa – rozkurcza się on, rozwija, rozprzestrzenia. A potem po drugiej stronie znowu listek – rozkurcza się, rozprzestrzenia. Aż pewnego razu z tego wypuszczonego maleństwa rozwija się nie listek, a łodyżka i pąk. Przez jakiś czas trwa taki stulony, choć coraz większy, wreszcie zaczyna się rozchylać.

Właśnie zaczęły rozkwitać sępolie w kolorze lila, różowym i bordo, które uchowały się z mojej niegdysiejszej kolekcji. Biedne te kwiatki pod moją opieką. Czasem, czasem błyska mi myśl, że trzeba by je podlać. Ach, ten Kev! Mógłby o podlewaniu przypominać. Leniwe to, aż strach.

A gdzież on się podział? Dopiero siedział na regale.

– Kev – wołam. – Gdzie jesteś?

– Tutaj – odzywa się spod wersalki.

– A ty po coś tam wlazł?

– Gdzieś tu potoczyła ci się pięciozłotówka.

– Mnie? Chyba raczej tobie. Pewnie strąciłeś z regału.

– Nie przyznajesz się do niej? To zabieram. Kupisz mi za nią lody. – I prędko dodaje: – Będziesz chciała, to się z tobą podzielę.

– Oddaj to – warczę, bo już wylazł porządnie przykurzony.

– Ależ z ciebie skąpiradło!

– Dobrze, dobrze. Lepiej idź, oczyść się trochę szczotką.

– Po co? Wystarczy strzepnąć.

I otrząsa się energicznie, aż mu rude futro staje sztorcem. Dokładnie rozpyla kurz po pokoju. Wydaję cichy jęk.

– Będziesz odkurzał?

– Mogę przejechać po tych twoich dziełach ogonem.

Bezczelne diablisko! Ja jedno słowo, on dwa. Jak z takim wytrzymać?

***

Czasem coś się wydarza w zupełnie niewłaściwej kolejności. Nim pierwszy raz w życiu zobaczyłam na własne oczy niebieszczące się wśród zeschniętego ubiegłorocznego runa przylaszczki, opisałam, takie kwitnące, w Aż do śmierci. A naprawdę zobaczyłam je dopiero wczoraj w nałęczowskim lesie za Bystrą. Najwyraźniej nie dbające o typowo marcową pogodę – to śnieżyca, to słońce i tak na zmianę – wychynęły na świat, zdobiąc płowoszary leśny kobierzec swoją specyficzną niebieskością z lekkim nalotem fioletu; i wśród nagich jeszcze, bo ledwo rozchylających pąki, drzew i krzewów stały się elementem dominującym, symbolem nowej wiosny. „Jesteście!” – mówiłam do nich. A potem: „No proszę, jak to się rozpanoszyły”. A one rozsiane to rzadziej, to gęściej, wabiły nieodparcie swoją niebieskością. Dość trudno było się powstrzymać, żeby nie zerwać choć jednego kwiatka. Nie zerwałam. Takie małe ekologiczne zwycięstewko.

W pierwszym dniu kalendarzowej wiosny zostałam przez pewnego pana obdarowana serią komplementów i prezentem – to zawsze poprawia samopoczucie. Tkwiąc więc w zupełnie dobrym samopoczuciu, mimo tej zwariowanej pogody, odebrałam z drukarni pierwsze egzemplarze Wielkiego szukania i zaraz zawiozłam do Nałęczowa. Tu obok spotkania z czytelnikami nastąpiło spotkanie z przylaszczkami – nie powiązanymi w zgrabne bukieciki, ale rozsianymi po lesie jak skraweczki wiosennego nieba. Musiałam czekać ponad pół wieku, żeby wreszcie zobaczyć je w naturalnej scenerii, bo kiedy jest się mieszczuchem, o tej porze roku na ogół nie bywa się w lesie. Zaledwie wiedziałam, że gdzieś tam kwitną, więc Piotruś i Paweł Korczyński zerwali po bukieciku dla Ewy, a ona podziękowała obu pocałunkiem w policzek, budząc nieuzasadnioną zazdrość Matuszewskiego. To była wiosna 1992 roku. Ta sama, której zginął w wypadku Benedykt Malesa.

Od tej pory minęły już ponad trzy lata. Wydałam w tym czasie, co napisałam od 1986 roku – siedem książek. Dużo to czy mało?

Najwcześniej wydaną pozycją był tomik Serce wycięte w korze. Zebrane w nim opowiadania wszystkie zaczynałam pisać od zdania-sygnału, które pojawiało się dość niespodziewanie. Wytryskało jak maleńka fontanna albo wyskakiwało jak srebrzysta, figlarna rybka na powierzchnię i natychmiast dawało się rozpoznać jako początek. Początek czego? Nie wiedziałam. Trzeba było usiąść i zacząć pisać. Dopiero w trakcie pisania wyłaniały się obrazy, myśli, zdarzenia, wreszcie puenta – powstawał kolejny miniaturowy utwór. Można było zanieść go do redakcji „Gazety Domowej”, miejscowego tygodnika, w którym pani Ewa Czerwińska, naczelna tegoż, zamieściła ich kilkanaście – poczynając od Dialogów niekonfucjańskich, pierwszej mojej publikacji w druku.

Pamiętam, jak takie zdanie-sygnał, właśnie początek Dialogów niekonfucjańskich, wskoczyło mi nagle do głowy na ulicy. A ja nie miałam czym i nie miałam na czym go zapisać. Szłam więc i wciąż je powtarzałam, aż nauczyłam się na pamięć i po powrocie do domu mogłam utrwalić na papierze.

Podobnie z moją pierwszą powieścią Czas na miłość. Najpierw to pierwsze zdanie. Ranek nad wodą, słońce świecąc ukośnie wysrebrza drobne fale, a te nadbiegają lśniące, witają brzeg i przemijają. Myślałam, że to początek kolejnego opowiadania. Ale wątki zaczęły się mnożyć, biografia bohaterek puchnąć, zawiązała się akcja godna kontynuowania; już widziałam – to będzie powieść, której zażyczyła sobie redaktor Zofia Wójcikowska z Wydawnictwa Lubelskiego. Pani Zofia była to pierwsza osoba, która we mnie uwierzyła. Jakie to ważne! A potem Ewa Czerwińska. Każdy piszący, obok tego, że musi w siebie wierzyć sam, potrzebuje mieć kogoś, kto w niego wierzy. To bodziec, którego nie sposób przecenić.

Wybieganie w trakcie pisania myślą w przód zaczęło się dopiero przy Trójkącie nierównobocznym. Koniec tej powieści powstał wcześniej niźli jej druga połowa. Potem to pisanie dalszych fragmentów i doprowadzanie do nich wcześniejszej akcji, zaczęło się powtarzać. Uznałam to za jedną z cech swojego warsztatu. Bo chciał nie chciał warsztatu się człowiek stopniowo dopracowuje i w końcu zaczyna być profesjonalistą. Czy jestem już profesjonalistką? Do pewnego stopnia. Z każdą kolejną powieścią coraz bardziej. Rzadko komu udaje się doskonale pierwsza szafa czy pierwsza para butów. Dlaczego miałoby być inaczej w przypadku powieści? Ważne jest natomiast, co potem. Czy jest coraz lepiej, czy też twórca tkwi w miejscu. Marylka Kowalska, moja genialna redaktorka-korektorka twierdzi, że coraz lepiej. Zresztą sama to czuję, że lepiej.

Ale jestem już trochę zmęczona. Może by pojechać gdzieś w daleki świat? Nie bardzo mi się chce. Co najwyżej do Nałęczowa, gdzie łabędź Kuba i trzy młode wróciły na parkowy staw i pływają w towarzystwie pięknie popielato-białych i tylko ociupinkę czarnych na łebku i ogonie mew. Gdzie robi się coraz zieleniej. I gdzie przylaszczki. Mam ochotę pojechać, znowu je zobaczyć.

***

Minęły zaledwie trzy tygodnie i po śnieżycach marca nastała niemal letnia pogoda. Cały nałęczowski las zaściełał zielono-biały kobierzec zawilców. Jeszcze tylko gdzieniegdzie widać przylaszczkę. Natomiast w parku: stokrotki, ziarnopłon i fiołki – pełno. Pąki kasztanowców nagle nabrzmiały, porozchylały się pod pieszczotą słońca lepkie, jak świeżo wyklute pisklęta. W dwudziestostopniowym gorącu zintensywniały zapachy: butwiejących obłamanych gałęzi, zeszłorocznych liści, wilgotnej ziemi i świeżej trawy.

Znowu siedzę w pijalni. Podpisuję książki i przy okazji robię korektę Alfabetu… Wojtek już zabrał się za rysunki. Są to rysunki trochę za dobre. Mocna konkurencja dla tekstów. Te są, jakie są. Jedne lepsze, drugie gorsze. Zaczyna mi się marzyć, żeby mój artysta zilustrował i kolejną książkę. Na razie jeszcze sporo jest do zrobienia przy Alfabecie…, bo i reszta rysunków, i okładka. Opóźni to, niestety, druk. Dobrze, jeśli książka ukaże się w maju.