STYCZEŃ 1995

Znowu Nałęczów. Tym razem w zimowej szacie. Zimowej? Raczej jesiennej, a może nawet już wiosennej. Śniegu ani śladu. Drzewa wilgotne i przez to pięknie ciemne. Wśród obciążonych kroplami gałązek jakoś całkiem wiosennie pogwizduje ptak. Ale na stawie gruba warstwa lodu, podobno aż dwadzieścia centymetrów, i żeby zrobić przerębel, miejscowi członkowie koła wędkarskiego muszą się porządnie namęczyć. A miejscowa młodzież i dzieci mogą się do woli ślizgać, co mimo tych zapewnień o grubości lodu budzi moje obawy. Lód, jako pochodna wody, wydaje mi się zawsze czymś kruchym, niestałym i zdradliwym. Mój znak zodiaku jest przypisany żywiołowi ziemi. Do żywiołów: wody, ognia i powietrza zawsze będę się odnosiła z pewną dozą nieufności.

Przed południem posiedzę w pijalni. O trzynastej trzydzieści spotkanie autorskie w Sanatorium Rolnika. Słońce trochę przeziera przez chmury i dzięki temu świat sympatycznieje. Pijalnia jest mocno przeszklona, więc siedząc tam będę widziała spory kawałek tego osłonecznionego świata. Niestety, wiosenne tryle ptaków do wnętrza nie dotrą.

Po półgodzinie siedzenia wśród cieplarnianych roślin przychodzi pani, która moje dwie ostatnie książki kupiła w miejscowej księgarni.

– Wie pani – mówi – jeszcze nigdy w życiu z taką literaturą się nie zetknęłam. Nieprawdopodobne!

Kupuje wszystkie sześć wydanych dotychczas pozycji, także te, które kupiła wcześniej w księgarni.

– Te będę miała z dedykacją, a tamte komuś podaruję.

Zamawia także kilka egzemplarzy Wielkiego szukania, które ukaże się przecież nie wcześniej jak za dwa miesiące.

I tak dzień zaczyna się pochwałami i pokaźnym zakupem. Byle tak dalej.

– Jeszcze trochę – dogaduje Kev – i będziesz sławna niczym Mniszkówna.

– Dziękuję za wyrafinowany komplement – mówię ozięble. – Zadowoli mnie poczytność jaką ma Chmielewska.

– Skromnaś – stwierdza złośliwie.

– Owszem, skromnam.

Książki nadal sprzedają się śmiesznie, każdego dnia najlepiej inny tytuł. Dzisiaj Romans z aniołem. Ale po godzinie znowu przychodzi kuracjuszka, która kupuje wszystkie. Każe zadedykować dla swojej mamy. Zawsze odrobinę wzrusza mnie pamięć dzieci o matkach. Częściej jednak zdarza się matkom pamiętać o prezencie dla córki bądź synowej. Najrzadziej mężom o prezencie dla żony. Trzeba im przypomnieć, powiedzieć: „To doskonały prezent dla żony” – wtedy kupują. Kiedy przychodzi dwoje młodych, chłopak na ogół nie ma pieniędzy na książkę. Co najwyżej na wodę mineralną i bilety do palmiarni. Więc pomimo że dziewczyna ogląda książki zachłannie, czyta fragmenty, odchodzą. Właśnie wchodzi dwoje. On bardzo przystojny, wysoki i ciemny. Ona zapewne blondynka, ale z włosami zrobionymi na jasnorudy, ubrana w ciemną zieleń, brązy i beże – taka jesienna dziewczyna – piękna. Tym razem to chłopak ogląda książki, ale wobec braku zainteresowania ze strony partnerki rezygnuje. Obserwuję ich z przyjemnością. Dwoje pięknych! Rzadko się to zdarza.

Słońce zasnuły chmury. Zaraz trzeba będzie iść na spotkanie. Pakuję do chlebaka odziedziczonego po moim synu, byłym harcerzu, książki – po kilka każdego tytułu – idę.

Spotkanie odbywa się w kawiarni. Jest to sala obszerna, sympatycznie urządzona. Pan Janek, kierownik kawiarni i kaowiec, dzieli się ze mną obiadem, częstuje zupą neapolitańską z kluseczkami, i zaraz zaczynają się schodzić kuracjuszki i kuracjusze ciekawi literatki, bo może to jakiś szczególny gatunek człowieka? Zapewne się rozczarowują. Siedzi sobie starsza pani niczym się nie różniąca od nich samych. Nie wiedzą też, że jest to osoba, która o wiele bardziej niż do mówienia nadaje się do pisania, ale skoro już trzeba…

Mówię trochę o sobie, że jestem z wykształcenia plastykiem i historykiem sztuki, co znajduje w mojej twórczości jakieś tam odbicie. Mówię o pierwszych swoich publikacjach w „Gazecie Domowej” i o perypetiach związanych z wydaniem pierwszej powieści. O tym jak jestem zadowolona z układu opowiadań zawartych w tomiku Serce wycięte w korze, gdzie bohaterki bądź narratorki są początkowo młodziutkie, potem coraz starsze, aż dochodzą mojego wieku. Mówię o moich ulubionych bohaterach: Andrzeju Batowskim i Benedykcie Malesie – obaj z pewną agresywnością wymogli na mnie swoją dominującą obecność w wykreowanej przeze mnie rzeczywistości. O swoim stosunku do powieściowych pań: Ewy Furtakowej, Ruty Nowickiej i gitarzystki Wisławy o jasnoszarych, uważnie patrzących oczach. Mówię także o reakcjach czytelników na te postacie. O warsztacie pisarskim, kolejności powstawania tekstu, nadawaniu tytułu. O tym jak stworzone przez pisarza postacie zaczynają w pewnym momencie żyć własnym życiem, wymykają się spod kontroli, ujawniają cechy charakteru, których pisarz wcale u nich nie podejrzewał.

Jeszcze parę pytań, parę odpowiedzi. Kilka osób kupuje książki. Kupuje je także do biblioteki sanatorium pan Janek. Cieszę się, kiedy moje książki wędrują do bibliotek. To poważnie zwiększa liczbę czytelników. A panie bibliotekarki twierdzą, że czytane są nader chętnie.

Jeszcze na trochę wracam do pijalni. Zaraz przychodzi kuracjuszka, która właśnie jest po lekturze Serca wyciętego w korze.

– Czytając miałam wrażenie, że tam jestem. Tak jakoś pani to opisuje. Tylko dlaczego to wszystko takie smutne?

– Pisałam te opowiadania w dość ciężkim okresie. Po śmierci siostry, po zapaści stanu wojennego. Następna książka już jest pogodniejsza.

I uprzytomniam sobie, że kolejne znowu są pełne tragicznych wydarzeń i mimo starań wcale nie udało mi się z tego klimatu wydobyć. Dopiero ostatnio piszę coś, w czym jest spora dawka humoru.

Zaczęło się, jak bywa, od przypadku. Na przystanku PKS czekały ze mną na autobus trzy rozbawione, rozgadane panie. I w trakcie wymiany zdań jedna z nich przypomniała sławne zdanie z wyrazami na ł: „Łodejdź łobuzie łod łobcej łosoby”. Zastanowiło mnie, czy nie da się napisać tekstu, w którym wszystkie wyrazy rzeczywiście zaczynałyby się na ł. Zaraz po powrocie do domu podjęłam próbę – wyszło. Spróbowałam na u – wyszło. Pozostało kontynuować. Napisałam już teksty niemal na wszystkie litery. Wkrótce całość będzie gotowa. Wojtek, mój syn plastyk, obiecał zrobić rysunki. Tytuł wymyślony: Alfabet dla dorosłych czyli igraszki Amora – adekwatny. Ja teksty wkrótce skończę, ale jak wydębić od Wojtka rysunki? Przewiduję pewne kłopoty. Jeśli jednak się uda, Alfabet… mógłby się ukazać wkrótce po Wielkim szukaniu. Taka śmieszna i odrobinę pieprzna rzecz powinna się rozejść w sporym nakładzie.

Jak zareagują moje czytelniczki? Będą zaskoczone? rozczarowane? zgorszone? Jest to przecież zupełnie inny rodzaj pisania – frywolna zabawa słowem.

Wczesny zimowy zmierzch zapada gwałtownie. Za przeszklonymi drzwiami palmiarni robi się nagle czarno. Trzeba wracać do Lublina.

Wychodzę w czerń i dopiero wtedy okazuje się niezupełna – jest granatowym, ozdobionym światłem latarń mrokiem. Światła odbijają się w lodowej tafli. Stoję i patrzę, bo na lodzie odbywa się wielki łyżwiarski balet postaci z moich książek.

Ewa holendruje z najnowszym mężem, profesorem Matuszewskim. Obok Hanka i Jurek Lisowscy. Ruta Nowicka z Romanem i Markiem Wójcikiem, ojcem swojego syna. Dalej Aldona Thylmanowa z Michałem, a Wisława Konieczna z poetą Pawłem. Andrzej Batowski trzyma za rękę Agnieszkę. Łukasz Olecki sam – wielki solista. To dziś. A za rok, kto wie, czy układ par się nie zmieni. I inni: Paula Mirończuk z Bartkiem Porochem, Wiktor Jaroszek z żoną Kasią, miga także pani Wanda Lubicka, a nawet Genio Widalski. Natomiast dzieci dużym kołem: Piotruś Furtak, Natalka i Wojtuś Batowscy, Leszek Thylman, Maciek i Eryk Jaroszkowie, Bogna i Mareczek Nowiccy – gęsto jak na Krakowskim Przedmieściu w pogodny dzień.

– Patrz, Kev – mówię – jak tańczą, jak holendrują, jak lekko, z jaką gracją, moi tancerze na lodowisku życia.

– Tak, widzę. Uzbierała ci się niezła gromadka. Bo przecież jeszcze Tomasz Furtak i Malesa, których tak sadystycznie uśmierciłaś.

– Sadystycznie?

– Oczywiście! Nie mogli jeszcze trochę pożyć, pogrzeszyć? Tomasz mógł w końcu solidnie obić Andrzeja albo podłożyć mu świnię. Malesa mógł uwieść Romana albo Marka…

– Ja się do twojej pracy nie wtrącam, ty nie wtrącaj się do mojej.

– Najmądrzejszaś?

– Najmądrzejszam. Jeśli chodzi o moje książki, najmądrzejszam.

– Mógłbym ci opowiedzieć niejedno. Ale jak nie, to nie.

Nurknął do torby i bezczelnie przywłaszczył sobie jabłko, które miałam zamiar pogryzać w drodze do Lublina. Kwaśne, tylko takie lubię. To diablisko widocznie też, bo co jabłek kupię, to błyskawicznie ich ubywa.

„Mógłby mi opowiedzieć”. Z pewnością. Trzeba to będzie rozważyć. Ewentualnie skorzystać z oferty. Tylko czy nie zażyczy sobie w zamian zbyt wiele? Na razie pytam:

– Słuchaj, jak to było z Łukaszem i tą gitarzystką?

– Ee, nic takiego. Przed wyjazdem na trasę koncertową do Niemiec zaszła w ciążę. I tam, tuż przed końcem tournée, złapała grypę, dostała gorączki. Głupie toto, zażyła cztery aspiryny i wzięła gorącą kąpiel, żeby jakoś dotrwać do ostatniego koncertu. W nocy obudziła się w kałuży krwi. Poronienie. Zabrali ją do kliniki profesora Fischera i ten dokończył dzieła. Łukasz myślał, że ona tak specjalnie. Zrobił jej karczemną awanturę. A ona nie miała pojęcia, że zwyczajna aspiryna może zaszkodzić. Więc po tej awanturze wsypała mu arszeniku. Łukasz dopiero tam, w Niemczech, dowiedział się, jak to naprawdę było, bo u Fischera pracuje jego kolega ze studiów.

– Rozumiem. Po prostu jeszcze raz nie udało się dwojgu dogadać.

– Raz się nie uda, raz uda. Przecież z Korczyńskim jakoś się dogadała.

– No tak. A pół jabłka to mógłbyś mi zostawić.

– Kiedy niedobre. Strasznie kwaśne.

– Lubię kwaśne.

– Zupełnie jak ta twoja Ruta Nowicka, co? Masz, masz, zjedz, łakomczucho. Z gardła byś mi wydarła.

Na takie dictum rezygnuję z owocu. Niech zeżre na zdrowie.

Żeby w pełni wykorzystać czas podróży, jadąc, przeprowadzam masaż kilku punktów na dłoni: Shao Shang, Zhong Chong, Shao Chong, Yu Ji, Shao Fu – starań o zachowanie zdrowia nigdy nie za wiele. W zabiegu odrobinę mi przeszkadzają pienia młodzieży męskiej. W repertuarze piosenki żeglarskie. Rzadko zdarza się słyszeć śpiew złożony wyłącznie z fałszywych tonów. Właśnie mam taką rzadką okazję.

Wkrótce widać światła metropolii Lublin. Wysiadam na końcowym przystanku, skąd mam do domu całkiem niedaleko.

W mieszkaniu zastaję i Wojtka, i jego żonę Jagodę, i wnuków Janka i Leszka – z pewnością nie poczuję się samotnie. Wkrótce nadadzą dziennik i będziemy z Wojtkiem trochę komentowali ostatnie wyczyny naszych drogich polityków i naszego drogiego prezydenta, których to sami żeśmy sobie wybrali, bo ci lepsi gdzieś tam siedzą całkiem cicho i do władzy wcale się nie rwą. Może nawet szkoda by ich było na obecne czasy. Lepiej niech jeszcze trochę zaczekają, aż da się jakoś sensowniej i z pożytkiem dla wszystkich. Choć czy w ogóle da się z pożytkiem dla wszystkich? Pewnie nie. Pozostaje cieszyć się, że przyszło mi żyć w ciekawych i burzliwych czasach, bo to i kawałek przedwojnia, i okupacja, i realny socjalizm, który jednak zafundował i mnie, i moim synom wykształcenie oraz to spółdzielcze mieszkanie, potem czasy „Solidarności” – działaliśmy ja i Wojtek. Wojtek skończył w więzieniu, ja byłam tylko po nastaniu stanu wojennego wezwana na rozmowę do UB – zawszeć jakowyś okruch martyrologii.

Pamiętam, jak dwu panów przyszło zaprosić mnie na tę rozmowę. Właśnie sklejałam rodzinny film nakręcony na ósemce, ale to ich nie zainteresowało, choć przecież powinno. Zapytali grzecznie, czy odpowiada mi godzina czternasta. „Wolałabym piętnastą – powiedziałam – zdążę jeszcze usmażyć kotlety.” Nie byłam przecież pewna, czy wrócę. Mogli mnie zatrzymać na dwadzieścia cztery godziny czy na dłużej – więc te kotlety. Kobieta to jednak śmieszne stworzenie.

Właśnie zaczyna się dziennik. Ping-pong prezydent – premier trwa. Zabawa dla całego narodu i na jego koszt. Pan prezydent za nasze własne pieniądze funduje nam kolejny odcinek serialu „Wojna na górze”.

Dziękujemy, panie prezydencie za igrzyska. Czekamy obiecanych trzystu milionów starych złotych dla każdego – na chleb.

***

Minęły dwa dni i wstaję, i jadę w zupełnie zimowy, zaśnieżony świat. Biel pól jest aż jaskrawa. Niebo z najsubtelniejszych lilaszarości, różów i błękitu. Na drzewach srebrzysta szadź. Z prawej strony szosy błogosławi nas gipsowobiała Matka Boża. Po lewej, wkrótce, piękny kościółek w Tomaszowicach. Potem znowu rozległe, obficie ocukrowane śniegiem placki pól.

W nałęczowskim parku, mimo tego śniegu, mimo szadzi na gałęziach, już całkiem wiosennie pogwizduje ptak.