Rozdział 10

Otwierając drzwi Marek jest przekonany, że to ona. Ruta poszła na Żmigród podlać kwiaty. Nie chciała, żeby szedł z nią.

– Po co mam się wystawiać sąsiadkom na żer. Tutaj przynajmniej nikt mnie nie zna – powiedziała.

Marek wtedy pomyślał, że powinni się jak najszybciej pobrać, żeby żadne sąsiadki nie miały już nic do powiedzenia. Trochę jednak niezręcznie rozmawiać o ślubie teraz, kiedy mama Ruty w szpitalu.

Za drzwiami nie ma tej, na którą czeka. Stoi tam obcy mężczyzna, o bardzo bladej twarzy. I przygotowany dla Ruty uśmiech zamiera Markowi na ustach.

– Dzień dobry! – odzywa się tamten. – Pan mnie nie poznaje.

– Niestety nie.

– Duszak jestem. Sylwester Duszak, mąż Iwonki.

– Puścili pana?! Wcześniej?! – woła Marek szczerze uradowany. – Proszę! Proszę wejść.

I zaraz sobie uzmysławia obecną, niewesołą sytuację.

– Napije się pan czegoś? Może piwa?

– Nie, dziękuję. Już nie wezmę do ust alkoholu.

– Więc herbaty. Właśnie gotuje się woda.

Siedzą naprzeciwko. Marek ze znowu narastającym poczuciem winy. Tym bardziej teraz, kiedy patrzy na bladą, nieruchomą twarz Duszaka. Jak czuje się ktoś, kto właśnie wyszedł z więzienia, wracał zapewne z radością i zastał – co zastał.

Sylwek patrzy na fortepian.

– Wie pan – mówi – pojechałem prosto do matki na wieś. Nie ma pan pojęcia, jak ona postarzała. Taka malutka, zgarbiona, siwa – zupełnie jak tamta.

Marek się domyśla, że Duszak ma na myśli staruszkę, którą przed laty nieszczęśliwie potrącił traktorem. A on swoją opowieść snuje nieśpiesznie. Głos ma schrypnięty.

– Ludzie przyjęli mnie życzliwie, nie powiem. Syn Katalbiny sam przyszedł, podał rękę, „wycierpiałeś swoje” – powiedział. Nie spodziewałem się. Wie pan, wtedy na szosie, rzucił się na mnie z siekierą. A teraz już żonaty, dzieciaty, buduje dom. Siostry poszły za mąż. Jedna do Kraśnika, druga o trzy wsie dalej. Nie wiem, czy tam zaglądają. Dach przecieka. Drzwi wiszą na jednym zawiasie. Ziemia w dzierżawie. Jedną krowę mama pasie w rowach. Wie pan, trzeba wracać na tę ojcową ziemię. Załatać dach. Tam sobie myślałem: zabiorę Iwonkę i pojadę na drugi koniec Polski, tak jak pan kiedyś radził, a ja nie posłuchałem…

– Nieszczęście wszędzie potrafi człowieka dopaść – wtrąca Marek.

– No tak. Ma pan rację. Wie pan, dużo w więzieniu czytałem. Bardzo dużo. Myślę, trzeba wracać na wieś.

Sylwek przenosi wzrok z fortepianu na okno. Koło ust rysują się bolesne zmarszczki. „Tak zdecydował – myśli Marek – zostawi Iwonkę i pojedzie. To i tak lepiej niż się Iwonka spodziewała.” Teraz kiedy sam jest szczęśliwy, nieszczęście tamtych wydaje mu się czymś niebywale okrutnym. Wtedy Sylwek niespodziewanie pyta:

– A pan, co by zrobił, gdyby pana kobieta tak…?

Zaskakuje Marka. O Boże! Co on by zrobił, gdyby Ruta… Gdyby się okazało że ona… Serce przystaje, a potem zaczyna łomotać. Przecież nie jest jej pierwszym. Dopiero teraz sobie to uprzytomnia. Właściwie nic o niej nie wie, prawie nic. Przerażenie! I wstyd, że w ogóle śmiał. „Rutka! Ruteńka!” – przeprasza ją w myśli, całuje ją w myśli, obejmuje ją w myśli!

– Wie pan, wtedy jak Wiesiek Katalba rzucił się na mnie z siekierą, ona mnie zasłoniła. Leciał zupełnie nieprzytomny. Pomyślałem: „to koniec!” Rozkrzyżowała ręce i on stanął. Ludzie zabrali mu siekierę. On wtedy rąbał na podwórzu drzewo.

– W czasie stanu wojennego, kiedy spodziewałem się rewizji, Iwonka przechowała moje papiery – mówi Marek.

Właściwie nic więcej nie ma na temat Iwonki do powiedzenia. Nie będzie przecież opowiadał, że pamięta ją jako maleńkiego szkraba o szeroko rozwartych oczach. Albo o jej oczarowaniu muzyką – chudziutkiej dziesięciolatki. Zresztą wcale nie jest pewny, czy Sylwek go słyszy.

– Ona przyjeżdżała do mnie przez te wszystkie lata. Skądciś musiała brać pieniądze na to jeżdżenie, prawda?

Patrzy uważnie na Marka, jakby sprawdzał, czy tamten rozumie, skąd Iwonka miała pieniądze na jeżdżenie do więzienia.

– Przez cały czas przysyłała mi paczki. Tam paczką człowiek dzieli się z kumplami. Wszyscy jedli z tych paczek. To tak, jakby każdy z kumpli zjadł po kawałku jej cnoty. Wie pan, ja nie wiedziałem, że ona jest tutaj, nie mieszka z moją matką. Dopiero jak pojechałem, matka powiedziała, że nie widziała jej od lat. Myślę – trzeba wracać na wieś.

– Przecież pan jej nie zostawi w tym nieszczęściu!

Duszak przymyka oczy.

– Ona nie chce ze mną jechać. Mówi: „Będziesz żałował. Będziesz mi wypominał. Ja już jestem stracona.” Przyszedłem, żeby pan ją przekonał, żeby jej kazał jechać. Ona pana posłucha. Nie mogę jechać bez niej. A tam trzeba już. Naprawić przed zimą dach. Matkę zawieźć do lekarza. Zarobiłem w więzieniu przez te lata trochę pieniędzy.

Marek czuje ulgę. On też by Ruty nie zostawił.

– Dlaczego pan myśli, że mnie posłucha?

– Ja wiem, że posłucha – mówi Sylwek. – Ona mi powiedziała, że pan jeden nią nie gardził, chciał jej pomóc. Ona jest uparta, wie pan?

– Pan chyba też – Marek pierwszy raz odrobinę się uśmiecha. – Ale poprzednio mi się nie udało. Wbrew temu, co pan mówi, nie udało mi się jej przekonać.

W przedpokoju Sylwek spotyka się z Rutą.

– Ruteńka! To pan Duszak, mój sąsiad.

Ruta wyciąga rękę. Wita i żegna gościa promiennym uśmiechem. A kiedy ten odchodzi, unosi w niemym pytaniu brwi.

– Wrócił z więzienia – mówi Marek. – W jednym zdaniu nie da się tego powiedzieć. Chodźmy robić kolację.

Dopiero w kuchni opowiada jej o rodzinie Czarneckich, o ślubie Iwonki z Sylwkiem, o jego nieszczęśliwym wypadku, o powrocie Iwonki do Lublina.

– Tak, zauważyłam ją. Jej wrogie czarne oczy.

– Wrogie?

– Może nie na wszystkich tak patrzą. Może na blond chłopców inaczej.

– Rutka, proszę cię!

– Już, już. I jak myślisz ją przekonać?

– Jeszcze nie wiem. Może trzeba jej po prostu powiedzieć, że skoro spotkała w życiu wielką, prawdziwą miłość, to powinna przy niej mimo wszystko trwać.

– Na Boga! Tylko nie tak! To by mogło mieć wręcz odwrotny skutek – woła Ruta. Ona się przecież domyśla, dlaczego Iwonka patrzyła na nią z taką wrogością. – Naprawdę chcesz, żeby pojechała? Uważasz, że to będzie dla niej dobre? Że to będzie dobre dla nich obojga?

– Nie wiem. Póki to nie nastąpi, nikt tego nie wie.

Ruta przez chwilę myśli, rozważa.

– Wypada ci się pośpieszyć. Jutro, jak wrócimy ze szpitala, pójdziesz ją zaprosić. Ja zaszyję się w twoim pokoju i będę siedziała cichutko jak myszka. Nie musi o mnie wiedzieć, prawda?

Marek jest wdzięczny Rucie za tę propozycję. Byłoby mu niezręcznie rozmawiać z Iwonką w jej obecności. Bierze jej rękę poprzez stół, przez chwilę patrzy na smukłe śniade palce, przytula do nich usta, potem policzek, próbuje opanować nagły przypływ pożądania. Być może Ruta wyczuwa jego stan, bo rękę cofa.

– Kolacja – mówi. – Jestem głodna jak lwica po tym nakłamaniu pani Wandzie. Musiałam jej naopowiadać, że przeniosłam się na czas nieobecności mamy do koleżanki, którą właśnie opuścił narzeczony i czuję się zobowiązana intensywnie ją pocieszać.

A potem, kiedy z jej inicjatywy stoją oboje nadzy pod prysznicem, Ruta oplata nagle Marka ramionami.

– Pocieszyć cię, koleżanko? – pyta. – Pocieszyć?

Bierze ją pod ciepłymi strugami wody, gwałtownie, drapieżnie, tak – pierwszy raz. Razem z wodą spływają mu po twarzy łzy.

– Co ty ze mną zrobiłaś, moja zielonooka diabełeczko? – mówi przez zaciśnięte zęby, z pretensją tylko częściowo żartobliwą.

– Zdemoralizowałam cię, mój aniele? – z pozornym współczuciem zagląda mu w oczy. – Nie martw się. To dopiero początek.

Zakręca wodę i zaczyna go wycierać, bezsilnie wspartego o ścianę. Wyciera go dokładnie, pieszczotliwie, każdą część ciała – włosy, twarz o wciąż mocno zaciśniętych powiekach, ramiona, piersi, ręce, brzuch, potem przyklęka, wyciera jego mocne smukłe nogi, na końcu delikatnie osusza miękkością ręcznika genitalia, przytula do nich policzek.

– Och, diabełeczko! – protestuje on. – Wstań, proszę. Teraz ja wytrę ciebie i zabiorę do naszego przytulnego nieba.

To ich niebo jest tam, na Markowym tapczanie. Tam się nie rozważa, nie myśli – tam się do siebie modli; tam się bywa bóstwem i jednoczy z bóstwem. Ruta jest przerażona i zachwycona tym górnym tonem, na którym zawieszeni trwają – trwają – trwają…

***

– W dość szczególnej jestem sytuacji – mówi Marek. – Twój mąż prosił, żebym namówił cię do wyjazdu na wieś.

Iwonka nie odpowiada. Patrzy milcząc. Może czeka tego namawiania. A Marek nie wie, co dalej mówić. W końcu bąka:

– Tyle lat czekał, żeby z tobą być.

– A ja nie czekałam? – pyta ona.

Marek jednak nie rozumie dwuznaczności tego pytania. Przyjmuje je tak, jak mu jest na rękę.

– Więc pojedziesz? Zmieniłaś zdanie? Jakże się cieszę, Iwonko, że nareszcie się stąd wyrwiesz. Że nie będziesz zmuszona… – tu speszony milknie.

– Nikt mnie nie zmuszał – mówi ona. – Mnie się nie da zmusić. Teraz już możesz szukać dla mnie pracy. Już mi nie będzie trzeba tyle pieniędzy.

Marek patrzy zaskoczony.

– Nie chcesz, Iwonko, mieć swojego domu, dzieci?

– A po co dzieciom taka matka, żeby się wstydziły? I dom nie mój ani Sylwka, tylko Sylwkowej matki. Sylwek znajdzie sobie tam jakąś porządną dziewczynę, co mu będzie gospodynią.

Marek chce powiedzieć: „Przecież on cię kocha! Rzadko się zdarza taka wszystko przebaczająca miłość. Trzeba ją cenić jak skarb.” Powstrzymuje go ostrzeżenie Ruty. Bo jeśli to ona ma rację! Nie wie, co jeszcze mógłby powiedzieć. Argumenty Iwonki wcale nie są błahe. „Znowu jej nie przekonam – myśli w popłochu. – Wiktor! ten by przekonał w trzech zdaniach.”

Wtedy do pokoju wchodzi Ruta. W negliżu. Tylko w koszuli Marka i widać, że pod tą koszulą naga.

– Dzień dobry – mówi do Iwonki i przysiadłszy na poręczy fotela czochra Markowi pieszczotliwie czuprynę. – Idę robić kolację. Co byś zjadł? – pyta, pochyla się i całuje go w nos. – Zrobię kanapki z pasztetem i ogórkiem, chcesz? Może i pani zje?

Wstaje i wychodzi do kuchni.

Marek zerka na Iwonkę. Ale ona już na niego nie patrzy. Powieki ma spuszczone. Niezręcznie przeciąga się między nimi chwila milczenia.

– Tak tylko mówiłam. Żartowałam – mówi ona nie podnosząc powiek. – Jadę z Sylwkiem. Jutro. Może pojutrze. Nikt nie musi mnie namawiać.

Szybko odchodzi, nawet nie odpowiedziawszy na „do widzenia” Marka.

Marek jest zawstydzony. Głupio to wszystko wypadło. I zły na Rutę. Obiecała cicho siedzieć. Idzie do kuchni. Ruta układa precyzyjnie na kanapkach plasterki ogórka.

– Specjalnie to zrobiłaś? – występuje z pretensją.

Ruta podnosi na niego oczy.

– Podobno zależy ci, żeby wyjechała.

Dopiero teraz, prześwietlony jej ironicznym spojrzeniem, Marek doznaje iluminacji. Zmieszany odwraca twarz. Niełatwo przyznać się, choćby przed sobą, do własnej głupoty. Współczucie dla Iwonki i jednocześnie ulga! Współczucie – bo już wie, że jej się nie uda. I ulga – że on nie będzie tego świadkiem. A Ruta jak gdyby nigdy nic podsuwa mu kanapki i zabiera się do nalewania herbaty. Potem oznajmia:

– Idę się ubrać. Zimno mi w te gołe nogi.

Po chwili wraca, ale Marka zastaje jeszcze wciąż w stanie wzburzenia.

– Nic na to nie poradzisz. Proszę, nie martw się już więcej.

***

Następnego dnia wieczorem przychodzi Sylwek. Twarz ma ożywioną.

– Przyszedłem podziękować. Wiedziałem, że pan…

– To nie ja. Proszę podziękować jej – Marek wskazuje Rutę. – To jej się udało.

– Tak, kobietom łatwiej się dogadać – mówi Sylwek. A potem: – Zapraszam państwa do nas na lato. Wiosną dobuduję piękny duży pokój. Będzie państwu wygodnie.

– Jeszcze daleko do lata – uśmiecha się Ruta. – Kto wie co się do lata wydarzy. Niech wam się tam układa jak najlepiej. Może latem zawita do was syn i ten nowy pokój przyda się dla niego.

– Bodaj się spełniło! A przecież i tak się pomieścimy.

A kiedy się żegnają i Ruta podaje mu rękę, podnosi jej dłoń do ust.

– Niech Matka Boska ma panią w swojej szczególnej opiece!

Uśmiech na twarzy Ruty zamiera.

– Bodaj się spełniło – mówi pociemniałym głosem. I zanim wyszedł: – Panie Sylwku! Niech pan nie zapomni choć raz na miesiąc przytulić jej do serca i powiedzieć „kocham cię!” Ja wiem, jak mężczyźnie trudno się na to zdobyć. Ale kobieta, a szczególnie jeśli ma rodzić, potrzebuje tego jak ziemia deszczu. Niech pan o tym pamięta, proszę!

Duszak nagle się rumieni, odwraca wzrok, jakby temat poruszony przez Rutę był tematem wyjątkowo wstydliwym.

– Proszę mi przyrzec – mówi Ruta – że pan nie zapomni.

I on, jeszcze bardziej zaczerwieniony, mocuje się przez chwilę z czymś w sobie, a potem z trudem wyrzuca:

– Nie zapomnę!

Wtedy dopiero Ruta puszcza jego dłoń i tamten wychodzi.

– Przez chwilę zrobiłaś dla nich więcej, niż ja przez te wszystkie lata.

– Łatwiej mi być reżyserem, bo nie jestem bohaterką dramatu. Wcale zresztą nie wiadomo, czy on przyrzeczenia dotrzyma, a jeszcze mniej, jak Iwonka przyjmie jego słowa. Zbyt długo była tutaj i sama.

A po kolacji prosi:

– Zagraj mi coś pięknego.

Marek siada do fortepianu. Ruta staje przy oknie. Słucha patrząc na zadeszczoną ulicę. Światła latarń dwuznacznie mrugają odbite w mokrym asfalcie. Samochody rozjeżdżają na śmierć dwie rozległe kałuże. Nieliczni przechodnie przyspieszają kroku. Tylko pewnej parze pod dużym parasolem jakoś się nie spieszy. Stają na wysepce na samym środku jezdni, zaczynają się całować. Czy słyszą granie Marka? Chyba tak. Rucie się wydaje, że ich pocałunki są zgodne z rytmem muzyki. Całują się czule, zachłannie pod tym ogromnym parasolem.

Zaplątało mi się życie
na węzełki na supełki
zaplątało zasupłało
kwitnie wielobarwną łąką
a szykuje ostrą kosę

To wiersz, który Ruta napisała dawno, jeszcze przed ślubem. Wtedy, kiedy Roman z Paulą… Utwór się kończy i tamci dwoje odchodzą. Teraz Ruta jest pewna, że słyszeli. Wzmaga się deszcz. Gęsto kropkuje czarnozłote kałuże. Marek przychodzi, łagodnie odwraca ją i przytula do serca.

– Kocham cię!

Pierwszy raz to do niej mówi – jasno, prosto – zaskoczony wysiłkiem, z jakim przyszło mu pokonać zupełnie przecież nieuzasadniony, a jednak istniejący, silny wewnętrzny opór.