Rozdział 11

Piotr, szwagier Ruty, dzwoni zaraz po ósmej.

– Co się z tobą dzieje? Byłem wieczorem na Żmigrodzie, a po tobie ani śladu. Lidka urodziła chłopaka! Cztery i pół kilo! Pięćdziesiąt pięć centymetrów! Kolos! Mogłabyś przyjść po pracy posiedzieć z dzieciakami? Poleciałbym do szpitala.

– Codziennie po pracy jeżdżę do mamy. Ale oczywiście przyjdę. Poproszę panią Wandę, żeby mnie zastąpiła.

A więc Lidka ma chłopca! Trzeciego. I jedną córeczkę. Ruta podziwia siostrę, że ta zdecydowała się na kolejne dziecko. Ona z trudem wychowała jedno. A i to z pomocą Romana, matki i pani Wandy. Siostra jest od niej trzy lata starsza. O wiele też energiczniejsza i weselsza. Wyszła za Piotra na drugim roku studiów, tak że wyprowadziła się z domu wiele lat temu. Piotr już wtedy pracował i miał własną kawalerkę na LSM-ie. Potem Lidka urodziła Janka, Ruta poszła na studia, widywały się rzadko. Niełatwo było im się dogadywać. Bardzo się różniły. Nie bez znaczenia była także rozpiętość wieku. Lidka, bardzo towarzyska, miewała zawsze grono własnych koleżanek równolatek. Ruta dużo młodsza, zamknięta w sobie, zostawała na uboczu. Siadywała z książką w kącie na kanapie, by podróżować w wyimaginowane światy. Lidka bez najmniejszego kłopotu porozumiewała się z matką – ulubiona córka. Kiedy matka wracała z objazdu, potrafiły przegadywać całe wieczory. Matka opowiadała o swoim pełnym wrażeń (przynajmniej w jej relacji) życiu. Ruta była zaledwie słuchaczem. Jakby czytała jeszcze jedną interesującą książkę. Myślała, że matka powinna pisać dziennik. Byłaby to z pewnością lektura pasjonująca. Kiedy siostra się wyprowadziła, Ruta straciła okazję wysłuchiwania tych opowieści. Jej – matka niczego nie opowiadała. Może po prostu uważała, że młodsza córka nie jest tym zainteresowana. Często w rozmowach między nimi dochodziło do spięć.

– Ach! Trudno się z tobą dogadać – mówiła zniecierpliwiona matka.

I Ruta, dotknięta, zaszywała się z książką w swoim kąciku.

Przyjaciółkę miała zaledwie jedną, równie mało towarzyską jak ona. Wymieniały między sobą książki, ale już nie uwagi. Jednak dzieląc się ulubionymi książkami dzieliły się jednocześnie czymś o wiele więcej. Kiedy były w trzeciej licealnej, Oleńka (takie imię nosiła owa dziewczyna) wyjechała z rodzicami do Torunia. Nie obiecywały sobie korespondować. To co je łączyło, nie dałoby się ująć w słowa. Ruta została bardzo sama w mieszkaniu, gdzie czasem na tydzień, dwa, wpadała matka. Wtedy odwiedzał już matkę Arnold Majewski. Razem gdzieś wychodzili, wracali, zdarzało się, że Majewski zostawał na noc, co wydawało się Rucie szalenie nieprzyzwoite. Nie wierzyła, że tych dwoje łączy miłość. Nie dostrzegała w ich kontaktach romantyzmu, ale jakąś bujną witalność, sądziła – niestosowną w ich wieku. Matka jednak wydawała się zadowolona. Już nie okazywała córce zniecierpliwienia, częściej czułą pobłażliwość. Z odległych miast przywoziła jej prezenty – broszki, korale, klipsy – z którymi Ruta nie wiedziała, co robić, raziły ją tandetnością. Na pierwszym roku studiów, po zimowej sesji, wypatrzył ją Roman. Wychodzili z zajęć. Oni całą paczką. Wtedy Roman, który znalazł się tuż obok, zapytał:

– Pójdziesz z nami do kina?

To była „Koronczarka” Goretty. Do końca życia nie zapomni tego filmu.

Drzwi otwiera Rucie najstarszy siostrzeniec Janek, trzecioklasista.

– Ciociu, wiesz, czym się różni nowy rząd od kremu?

Ruta próbuje w myśli jakiegoś sensownego skojarzenia, ale oczywiście bez powodzenia.

– Nie mam pojęcia!

– Krem jest do gęby, a rząd do dupy – mówi z dziecięcą prostotą Janek.

– Jak ty się wyrażasz! – oburza się Ruta usiłując zapanować nad nagłym chichotem. Odwraca się wieszając płaszcz.

– U nas w szkole wszyscy opowiadają kawały.

– O, jesteś! – wpada do przedpokoju Piotr. – To ja już lecę.

Zapuścił sobie brodę, czym Ruta jest zaskoczona. Piotr zabiera z kuchni wcześniej przyszykowaną torbę i zakłada skafander.

– Wziąłeś kompot?

Spogląda na nią z odrobiną ironii.

– Sądzisz, że jeszcze nie mam wprawy?

Dopada ciotki dwoje młodszych, Gabryś i Anielka. Anielka jest niemal dokładnie w wieku Bogny, zaledwie o tydzień starsza, ale zupełnie do ciotecznej siostry niepodobna, roześmiana pulchna blondyneczka.

– Ciociu! Mamusia urodziła Adasia!

Więc synek Lidki będzie nosił imię ich nieżyjącego ojca! Ojciec jest dla Ruty wspomnieniem odległym i może przez to – bardzo pięknym. Jego stratę przeżyła wyjątkowo boleśnie. Jakoś nigdy nie przebaczyła matce, że ona żyła, wesoła, beztroska, a ojciec już nie. Wlokła się za nią od dzieciństwa ta bezsensowna pretensja do matki. Aż do momentu, kiedy matka zachorowała.

– Zgadnij, ciociu, kto był pierwszym kosmonautą.

– Jurij Gagarin.

– Nie zgadłaś, bo Twardowski!

– Mamy na podwieczorek budyń. Dla ciebie też jest – mówi Gabryś, największy łasuch z całej trójki. – Możemy już jeść?

– Jeszcze nie można! Tatuś powiedział, że dopiero o siedemnastej, a teraz jest szesnasta pięćdziesiąt dwie – Janek sprawdza godzinę na zegarku, który dostał na ostatnie imieniny.

– Chodź – woła Anielka – zobacz, jakie świetne gospodarstwo.

W pokoju pod stołem zbudowany jest dom. W jednej chwili cała trójka daje nura w głąb ograniczonej kocami przestrzeni.

– Ty też się zmieścisz – zachęca ją Gabryś.

– Dziękuję, wolę usiąść w fotelu.

Już po chwili zaczynają się popychać, szarpać, aż dwoje młodszych wybucha płaczem.

– Co za głupie bachory! – krzyczy ze złością Janek i zaczerwieniony z oburzenia wyłazi na czworakach spod stołu. Po chwili triumfalnie oznajmia:

– Siedemnasta zero zero!

Płacz natychmiast milknie. Już i tamci są na nogach.

– Gdzie będziemy jeść, jak stół zajęty?

– Na podłodze.

Janek przynosi na tacy kompotierki. Wszyscy troje kładą się na brzuchach i wsparci na jednym łokciu zabierają się do jedzenia. Ruta przez moment rozważa, czy ma do nich dołączyć. Decyduje, że tak. Po chwili więc leży jak oni i zajada budyń. Czuje się zadziwiająco beztrosko. Spogląda kolejno na zaabsorbowane buzie i wtedy ją to dopada. „Bogna! Boginka!” – coś w niej zaczyna skowyczeć. Nie może już przełknąć kolejnej porcji. Gabryś natychmiast to zauważa.

– Już nie będziesz, ciociu, jadła? To ja zjem.

Ruta zostawia budyń i wychodzi do kuchni. Choć przez chwilę chce być sama. „Muszę tam pojechać! – myśli. – Muszę ją zobaczyć!” Wie, tak jak dla niej dużo ważniejszy był ojciec, tak i Bogna przepada za Romanem. Mieli zawsze jakieś swoje konszachty, jakieś przed nią tajemnice… Roman traktował to jako zabawę, nie zdając sobie zapewne sprawy, tak jak w wielu innych przypadkach, że była to zabawa dla niej bolesna. Teraz, kiedy Roman tak podstępnie ją opuścił, wszystkie dawne pretensje odżyły, nabrały ostrości.

Dzieci już zjadły. Odnoszą do kuchni brudne naczynia i Janek zaraz zabiera się do zmywania. Roześmiana Anielka wdrapuje się Rucie na kolana.

– Poczytasz nam, ciocia, o Muminkach?

***

Plac. Rozległy. Żydzi w czarnych płaszczach i kapeluszach o szerokich rondach. Na tym placu odbywała się jakaś rytualna uroczystość. Teraz – ludzie zaczęli się rozchodzić.

Ruta wyjmuje swoją wątrobę. Jest jasna, czysta, z jednej strony ozdobiona miedzianą skuwką z wygrawerowanym geometrycznym ornamentem. Jest piękna! Wyślizguje się gładka z jej rąk, upada na ziemię w błoto. Szybko ją podnosi. W panice rozgląda się dokoła szukając czystej wody, żeby ją opłukać. Wkoło jednak tylko błoto, pełne drobnych, brudnych źdźbeł słomy.

Przerażenie! Nie może przecież zbrukanej włożyć z powrotem do wnętrza – to grozi zakażeniem! I nie zdąży już dotrzeć do czystej wody. Za chwilę osłabnie. Jej organizm bez wątroby może funkcjonować zaledwie przez krótką chwilę. Przerażenie!

Brzegiem placu, omijając starannie kałuże, idą rzędem, jeden za drugim, ludzie w czarnych płaszczach i czarnych rozległych kapeluszach.

Ruta otwiera oczy. Na ścianie wisi niewielki pejzaż o formie i barwach tak pięknych, że patrząc na ten kawałek półtna za każdym razem odczuwa zdumienie. Teraz przez pejzaż idą długim rzędem ludzie w czarnych płaszczach.

Powoli wydobywa się z przerażenia. Wraca w realny świat. Czuje za sobą obecność Marka. To Marek był wczoraj u matki. Ruta nie miała kiedy porozumieć się z panią Wandą. A do niego po prostu zadzwoniła, powiedziała o Lidce i poprosiła, żeby pojechał sam. Ostrożnie przekręca się na drugi bok. Wzruszenie chwyta ją za gardło. Profil Marka jest klasycznie czysty, z cienkim prostym nosem, z jasnymi lokami nad wysokim czołem, lekkim rumieńcem na policzku. To Krysia Łapińska powiedziała, że Marek wygląda na poetę. Rucie, odkąd usłyszała jak gra, kojarzy się z muzyką. Wychynęło z pamięci jego wyznanie miłości! Napływają do oczu łzy. Jeszcze mu nie powiedziała, że w piątek wyjeżdża. Już zapadła w niej ta decyzja. Musi tam jechać! Zabrać Bognę! Jest teraz pewna – Roman zagrał dobrem córki o własny spokój. Zbyt pochopnie uwierzyła w jego listowną relację. Na jego list wcale nie odpisała. Co mogłaby napisać? „Zdrajco!” – nic więcej. Jak Marek zareaguje, kiedy wróci z Bogną? Kiedy mu powie: „Patrz, to moja córeczka.” Nie chce go utracić. Jeszcze nie! Jeszcze choć trochę! A jeśli on poczuje się oszukany, urażony. Jeśli on…

Marek właśnie otwiera oczy.

***

Ruta dociera na miejsce rano. Idzie od stacji cichymi i jeszcze pustymi uliczkami. Idzie obok domków w ogródkach, gdzie na ziemi leżą złote i brązowe opadłe liście. Duży tłusty kot bezgłośnie przecina jej drogę łysnąwszy żółtymi ślepiami. Z drzewa podrywa się ćwierkliwe stadko. Jezdnią biegnie wychudły stary pies z pochylonym łbem, zapatrzony w bruk. Ruta idzie coraz wolniej. Taka była pewna swego! Gotowa walczyć i zwyciężyć! I nagle, znowu, opadły ją wątpliwości. Bo jeśli Roman nie skłamał? Jeśli to on ma rację? Czuje w piersi bolesny ucisk. Tak było zawsze. Tylko czasem budziła się w niej gotowość do czynów niezwykłych, bohaterskich, błazeńskich, bezczelnych. Tylko czasem było ją stać na „o wiele więcej”. Przecież gdyby nie kolejny przypływ tego nastroju, nie znalazłaby się po zaledwie dwóch miesiącach znajomości w łóżku Marka. Sielski spokój miasteczka, jego poranna senność, zmęczenie podróżą, przytłumiły gotowość Ruty do czynu. Wypełzły wszystkie wątpliwości, wszystkie przeciwko niej samej myśli. „Trzeba zobaczyć, jak to wygląda! Trzeba się przekonać i dopiero wtedy decydować.” Już niedaleko. Zakręt i jeszcze kilkanaście metrów.

Domek jest równie cichy jak wszystkie pozostałe. O zielono pomalowanych zamkniętych okiennicach. W ogródku – z krzewami jaśminu i bzu. Ruta delikatnie puka w okiennicę. Spłoszona. Nie myślała o tym, jak się zachować, kiedy stanie z Romanem twarzą w twarz. A on? Jak zareaguje nie uprzedzony o jej przyjeździe? Musi pukać jeszcze wielokrotnie, zanim usłyszy z wnętrza głos męża.

– Już. Już otwieram.

Chyba nie mógł dostrzec, że to ona. Okiennice, jak pamięta, są dość szczelne. Zgrzyta w drzwiach klucz i Ruta wchodzi do środka.

Roman – chwyta ją gwałtownie w ramiona.

– Rutka! Rutka! Rutka! – powtarza nieprzytomnie. I znowu: – Rutka! Rutka!

Przytula ją mocno, przygarnia jej głowę do piersi, aż Ruta nie może drgnąć. Przemarznięta – bijące od niego ciepło odbiera jako fizyczną rozkosz. A on ciągle swoje:

– Rutka! Rutka!

Nigdy nie zachowywał się w ten sposób.

Do przedpokoju zagląda matka Romana.

– Rutka! Ty tutaj? No, puść ją – mówi do syna. – Niech i ja ją ucałuję. – A zaraz potem: – Jak mama? Romek mówił, że nie było dobrze.

– W szpitalu. Dlatego mogłam przyjechać – odpowiada Ruta. Wyratowana z objęć męża rozpina i zdejmuje płaszcz. – Pójdę do Bogny – mówi.

– Pewnie zmarzłaś? Już wstawiam wodę. A może na rozgrzewkę wolisz schować się pod kołdrę? – teściowa się do niej życzliwie uśmiecha.

– Nie, nie! – protestuje gwałtownie.

Myśl, że znalazłaby się z Romanem w pościeli nagle ją przeraża.

– Spałam w pociągu. Chętnie napiję się gorącego.

Idzie do pokoju, gdzie w łóżeczku, jeszcze Romkowym, śpi jej mała córeczka. Na skutek zamkniętych okiennic jest dość ciemno. Jednak główka dziewczynki wyraźnie się rysuje na poduszce, a po chwili wyłaniają się z mroku jej rysy, delikatne łuki brwi, rozchylone usteczka. Ruta nie słyszy oddechu dziecka. Nawiedza ją absurdalna myśl, że Bogna nie żyje, a sprawcą jej śmierci jest Roman. Ale dziewczynka zaraz lekko przekręca główkę i obawy Ruty pryskają, zostaje zaledwie bolesny osad.

– Pojedziesz ze mną, córeńko? – pyta bezgłośnie i Bogna przez sen niespodziewanie się uśmiecha.

Trwa tak przy łóżeczku przez dłuższą chwilę, potem przychodzi Roman.

– Śniadanie gotowe.

Ruta wstaje i wtedy on próbuje znowu wziąć ją w ramiona.

– Rutka! Ciągle mi się zdaje, że to jeszcze sen.

Odpycha go lekko i kładzie na ustach palec. Idzie ku drzwiom.

W kuchni krząta się matka Romana. Tu już jest bezpiecznie. Siadają we troje do stołu.

– Jak znalazłaś Bognę? Przytyła, prawda?

– Po ciemku niewiele widać – odpowiada Ruta.

– Bogna trafiła do świetnej wychowawczyni, najlepszej w przedszkolu. Jest w niej wręcz zakochana. Żeby się jej przypodobać zjada każdy posiłek do ostatniego okruszka. Wszystko, co mówi pani Jola, jest święte. No, powiedz jeszcze, co tam z mamą.

– Już lepiej. Dużo lepiej. Pewnie wkrótce ją zabiorę.

– Romek zgrywa się na bardzo groźnego pedagoga. Na dzieciaki padł blady strach. Pani Karwowska nie stawiała dwój.

– Toteż rozpuściła to towarzystwo – wtrąca Roman. – Trzeba ich jakoś zachęcić do pracy.

– Dwójkami?

Matka patrzy na Romana z odrobiną ironii i czułością. To go nieco peszy.

– Bo też mama przesadza. Tych dwój wcale nie jest tak dużo.

– Na opinię zarobiłeś. Wystarczyło.

– Dobrze! Będę teraz stawiał same piątki. Najlepiej z plusem – mówi już wyraźnie zły Roman.

Matka pomija to milczeniem, zwraca się do Ruty.

– Nie musisz się martwić o Boginkę. Świetnie się tu zaadaptowała. Ta pani Jola to dla niej prawdziwe błogosławieństwo. Romkowi jako tatusiowi też nie mogę na razie nic zarzucić. Jakoś przetrwamy razem ten najtrudniejszy okres. Tylko o ciebie się martwię, że nie miałaś żadnego urlopu. Człowiek musi od czasu do czasu wypocząć.

Słychać w przedpokoju tuptanie Bogny. Staje w drzwiach.

– Mamunia!

Już jest u Ruty na kolanach, obejmuje ją za szyję roześmiana.

– Wiesz, w poniedziałek idziemy z panią Jolą do lasu na wycieczkę! A potem będziemy robili naklejanki z liści! A potem pani Jola wyświetli nam film o misiach!

– Ach! Jaka szkoda, że nie obejrzę tego filmu.

– Nie martw się. Ja ci wszystko opowiem.

– Będę musiała, Boguniu, wrócić do babci, do Lublina.

– Tak, ja wiem. Babcia Zunia jest strasznie chora. Musisz się nią opiekować. Ale jak będzie Boże Narodzenie, to ja przyjadę do ciebie do Lublina. Wtedy ci opowiem.

Po śniadaniu idą na spacer. Wyjrzało słońce. Bogna trzyma oboje rodziców za ręce. Radośnie, z przejęciem opowiada matce fragmenty swojego nowego życia. Wreszcie puszcza się pędem naprzód.

– Popatrz, Rutka, jak to wygląda. Popatrz! Ona zachowuje się jak ptak, co wyfrunął z klatki. A pomimo to nie ma dnia, żebym nie żałował swojej decyzji. Ciężko mi bez ciebie! Nie odpisałaś. Wyobraziłem sobie, że nie chcesz mnie znać. Wyobraziłem sobie tyle złych rzeczy!…

– Przestań!

I Roman milknie.

A potem jest wspólny obiad, krótkie wesołe popołudnie, kolacja, kąpiel Bogny. Zbliża się moment, kiedy Ruta znajdzie się obok męża w pościeli. Coraz bardziej spłoszona prosi teściową o pożyczenie nocnej koszuli.

– Przepraszam, mamo. Jakoś nie pomyślałam o tym.

Nie pomyślała, że przyjdzie jej tę noc spędzić z Romanem. Że nie zdobędzie się na żadną ostrą, ani nawet stanowczą reakcję.

Roman kładzie się za nią leżącą nosem do ściany. Przywiera do niej ciasno. Ruta gwałtownie drga, próbuje się odsunąć.

– Nie dotykaj mnie! Mam miesiączkę.

W czasie miesiączki nie znosiła bliskości Romana. Musiał wtedy sypiać w śpiworze na rozłożonym polowym łóżku. I teraz w ostatnim momencie wpadła na myśl, żeby się w ten sposób przed nim obronić. Roman leży na wznak, na samej krawędzi tapczanu. A potem, nagle, Rutę dobiega jego szloch. Wydaje się jej to tak nieprawdopodobne, że się przekręca i lekko unosi. Nie widzi nic w ciemności. Znowu dobiega do niej z wysiłkiem tłumiony płacz. Ruta wciąż nie wierzy. Musi się natychmiast upewnić.

– Romek!

Kładzie mu dłoń na twarzy, czuje, mokrej od łez.

– Nie chce mi się bez ciebie żyć! – mówi on. – Co ja zrobiłem! Co ja zrobiłem! – powtarza.