Rozdział 13

„Powinienem był co najmniej pięć lat temu otworzyć przewód doktorski. A nawet wcześniej, zaraz po zniesieniu stanu wojennego. Tamci wyjeżdżali, a ja przecież wiedziałem, że z Polski nie wyjadę, nie zostawię ojca i Ewy.” Marek zdaje sobie sprawę, iż jest to tylko – ot, takie sobie myślenie. Tak naprawdę nie miał żadnych możliwości. Ledwo został świeżo upieczonym magistrem i rozpoczął pracę w wydziale kultury, wprowadzono stan wojenny. Więc konspiracja! Potem śmierć ojca. Oboje zostali samotni – i on, i Ewa. Za nic by jej nie opuścił. Nie potrafił zrozumieć Zygmunta Szeligi ani mu przebaczyć, bo przecież widział, jak Ewa przez niego cierpiała, jak czuła się poniżona pozwem o rozwód. Cierpiał razem z nią i razem z nią czuł się poniżony. Jednocześnie wypuściła pączki, rozkwitła – nadzieja. Cóż to był za rok! Wreszcie zaczął Ewę tracić. Tracił ją stopniowo. Najpierw wspólne popołudnia – spacery, pójścia do kina, do kawiarni – potem potencjalną możliwość małżeństwa – wyszła za tamtego – wreszcie, kiedy poszła na urlop macierzyński, został pozbawiony nawet jej widoku. Serce z wolna kurczyło się, kurczyło, przyzwyczajało się do swojej wielkiej samotności. Rutka! Marek patrzy w jej kierunku, ale Ruta została przysłonięta przez jakiegoś młodzieńca. Dopiero po chwili bierze od niego rewers, idzie po potrzebną mu pozycję i wtedy Marek widzi jej delikatny profil i leżący na plecach warkocz. Po chwili wraca. Ale zaraz przysłania ją kolejny spragniony wiedzy. Dziś jakoś wyjątkowo dużo tych spragnionych. Te myśli o doktoracie są więc jak najbardziej uzasadnione. Marek spędza w czytelni czas dyżuru Ruty. Potem odprowadzi ją na Żmigród, gdzie czeka matka kilkanaście dni temu zabrana ze szpitala.

Zaczął się grudzień. Deszczowy, rozchlapany, pełen zimnego wiatru. Spływa z tym deszczem, wsiąka z nim w ziemię, rozwiewa się, odfruwa z wiatrem – ich wspólne sześć tygodni. Aż! sześć tygodni. Tylko sześć tygodni. Z każdym dniem wydają się Markowi coraz mniej realne, odleglejsze. Coraz trudniej uwierzyć, że wyciągał w nocy rękę i ona była obok. Smukła, ciepła łasiczka z lekuchnym drżeniem tuż pod skórą. Wyraźnie wyczuwał w niej to podskórne wibrowanie – jak kiedy weźmie się w ręce małe zwierzątko i ono przerażone drży, czuje się bicie jego serca. Stopniowo zmieniała się w zwierzątko drapieżne. Gibka! prężna! agresywna! Z kołyski rozkoszy wyciągała ku niemu ręce, aby przeorać paznokciami plecy Marka. Potem całowała czerwone krechy, zbierała wargami drobne krople krwi.

– Skrzywdziłam cię – mówiła – mój słodki aniele. Nie sposób żyć w niebie. Potrzebna jest odrobina bólu.

Czuł – ma rację. Wprost dławił się od nadmiaru słodyczy, gdy zagłębiał się w jej wnętrzu. Świat eksplodował! Rozpadał się! Nie było już świata! Miała rację. Nie sposób było tak żyć. Wrócił na ziemię. Wrócili na ziemię oboje.

Teraz już może myśleć, iż powinien zająć się doktoratem, usiąść i zagrzebać się w książkach. Kiedyś siadali tu we troje, czworo obok siebie i z wypiekami na twarzach czytali prohibita wypożyczane przez Mariusza, który z racji tematu swojej pracy magisterskiej miał pozwolenie, aby z nich korzystać. Czytali wszyscy – on, Iśka, Wiktor, Sławek – podsuwając sobie wzajemnie co ciekawsze fragmenty. Gdzieś jest praca Mariusza o obronie Lwowa. Może dałoby się do niej dotrzeć, opublikować w drugim obiegu. Trzeba by pójść do rodziców Mariusza. Przed tym się wzdraga.

Znowu zerka na Rutę. Siedzi z głową wspartą na lewej dłoni, wyraźnie już znużona, powieki ma spuszczone – w piersi Marka wzbiera nagłe wzruszenie. Musi jak najszybciej naprawić swój błąd. Poprosić ją o rękę w bardziej sprzyjających okolicznościach. Tylko skąd wziąć te bardziej sprzyjające okoliczności? Nie jest nimi ani droga do pracy, ani obecność matki, a często i pani Wandy. Trzeba cierpliwie czekać. Może w święta nadarzy się okazja? Trzeba czekać! Do końca dyżuru jeszcze prawie dwie godziny.

***

Chłodne strużki wody niewiele pomagają. Marek pod prysznicem stoi długo. Próbuje swoje ciało przymusić do uległości. Ale ono zbyt dobrze pamięta, że niedawno była tuż. Że jej usta były tuż! Jej czoło, policzki, oczy! Niecierpliwie szarpał zamki skafandrów. Wsunął dłonie pod sweter i bluzkę, poczuł ciepłą kruchość jej pleców. Pragnął jej tak, że przestał widzieć odrapane wnętrze przedsionka. Tulił ją rozpaczliwie.

– Chodźmy do mnie, Ruteńka!

Wtedy Ruta, która wcześniej ulegle przyjmowała pocałunki, odepchnęła go i pobiegła schodami na górę. Już jej nie było! Ciało Marka nie chciało się z tym pogodzić. Jakby miało do niego pretensję, że nie potrafił jej zatrzymać. Przez dłuższy czas nie pomaga nawet chłodny prysznic. Wreszcie Marek narzuca piżamę i idzie do swojego pokoju. Popatruje na swoje zbiory: katalog, pogrupowane w kopertach fiszki, teczki z materiałami z poszczególnych lat. Czy rzeczywiście z pisaniem doktoratu musi czekać na otwarcie przewodu, a z otwarciem przewodu na polityczne zmiany? Przecież może zacząć już. Na środku biurka leży nagrana przed kilku dniami taśma – telewizyjna dyskusja Wałęsy z Miodowiczem – jeszcze nie skatalogowana. Za parę lat jaki to będzie ciekawy materiał. Gdybyż doszło do Okrągłego Stołu! Marek wierzy, że koło historii powoli, ale jednak się obraca. Nawet jeśli ideę Okrągłego Stołu diabli wzięli, ono obraca się nadal. Skąd u niego ta nagła chęć do pisania? Czyżby z powodu tych kilku pobytów w czytelni w dniach dyżurów Ruty? Chyba nie tylko. Znowu w życiu politycznym zaczęło się gotować. Trochę tak, jakby pod skorupą przelewała się, przemieszczała lawa. To podnieca! Pcha do czynu! Gdyby jej zależało, zgodziłaby się po dyżurze do niego wstąpić. Mogła przecież powiedzieć pani Wandzie, że zatrzymano ją w pracy. Gdyby jej zależało! Dlaczego na jego propozycję zareagowała nagłym odejściem? Obraziła się? I wstyd – bo chciał, żeby kłamała, i że obiecywał sobie wcześniej cierpliwie czekać, a teraz tylko jego własne chęci się liczą. Kładzie się w pościeli i po chwili wyciąga rękę, gdzie powinna być, a nie ma jej – nie ma! – nie ma!

Ich ostatnia wspólna noc! Dopiero teraz, w jego pamięci, zamienia się w dramatyczny spektakl, balet naprzemiennego przyciągania i odpychania, koncert na flet i fortepian! Nic wtedy jej nie odpowiedział. Nie mógł wydobyć głosu. Nadal stał przy oknie. Obok „Pod Basztą” ktoś wybuchnął pijackim chichotem i śmiał się, śmiał i śmiał… Ruta jeszcze przez chwilę siedziała na stołku przy fortepianie, potem się podniosła, wyszła. W przerażonym napięciu oczekiwał na moment, gdy zatrzaśnie wejściowe drzwi. Nie był w stanie się ruszyć. Wsparł czoło o zimną szybę. Wiedział, był pewny, że odchodzi, a nie mógł jej zatrzymać. Czuł natomiast, jak zatrzymuje się jego serce. „Koniec!” – pomyślał. I wtedy dobiegł go szum prysznica. Była w łazience. Nie wyszła! Jego zastygłe w przerażeniu serce zachłysnęło się kolejnym haustem krwi, aby po chwili plunąć nią w tętnice. Stał nadal z czołem na szybie, bezsilny, kiedy przechodziła z łazienki do jego pokoju. Stał tak jeszcze przez chwilę, zanim poszedł się myć. Tam spojrzał w lustro na swoją pokrytą kroplami potu twarz, dotknął palcami warg, zdrętwiałych, z trudem udało mu się je rozchylić. Zakrył obu dłońmi pobladłe policzki. Próbował zrozumieć, że nie odeszła. Że jest! Że jeśli chce, zaraz może się położyć obok niej w pościeli. Wszedł pod prysznic i ciepła woda zmyła z niego, spłukała resztki przerażenia. Poczuł się lepiej. Zebrał w sobie odwagę, żeby do niej iść.

Leżała skulona. Jej twarz bielała w mroku jasną plamą. Pod oczami drgały cienie rzęs. Powieki miała mocno zaciśnięte – mógł tak na nią patrzeć. Była to Ruta obca i daleka.

Zegar na Bramie Krakowskiej wydzwonił dziesiątą. Nie otwierając oczu sięgnęła do jego twarzy. Delikatnie, czubkami palców – jak to robią niewidomi – zaczęła szukać znajomych rysów – delikatnie, czubkami palców…

– Jesteś tu. Ze mną – szepnęła. – Bądź mi zawsze…

Głos się jej załamał, ręka osunęła się na poduszkę. Schyliła głowę, twarz zapadła w cień.

Serce Marka oszalało.

– Przecież ty wiesz, że cię nie opuszczę!

Szybko zakryła mu dłonią usta.

Znowu trwali w milczeniu. Potem ujął leżące na jego wargach palce, aby je całować i już po chwili zapragnął jej rozpaczliwie, boleśnie.

– Rutka! Ruteńka!

Spróbował okiełznać pożądanie. Przygarnął ją, przytulił z ostrożną czułością. Była spięta jak ptak, co szykuje się zerwać do lotu!

– Nie brzydzisz się mnie takiej? Mojej krwi?

Zniweczyła tym jednym zdaniem jego opanowanie. Przestał widzieć! słyszeć! czuł tylko ją! Szli ku sobie w zapamiętaniu w odczucia nowe, niespodziewanie intensywne. Zachłystywał się rozkoszą, wchodząc w jej gorącą, wilgotną lepkość. Aż taki ogłuchły, oślepły, zaczął z krzykiem staczać się w przepaść. Razem z nią! Z krzykiem!

Dzisiaj jednak – nie chciała przyjść. I Marek sobie uzmysławia, że przeżycia tamtej nocy nie były dla nich tożsame.

Zaraz go wtedy odepchnęła. Odsunęła się aż pod ścianę. Leżała tam skulona. Sądził, że zasnęła i sam zapadł w sen. Po godzinie, może dwu, zbudził go jej płacz. Początkowo myślał, że to dalszy ciąg snu.

– Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj! – szlochała.

Nie pozwoliła mu się przygarnąć. Jakże czuł się bezradny.

I jeszcze myśli, że brak między nimi tego stopnia zażyłości, który pozwala mówić wzajemnie o wszystkim. Nie przeszli kolejnych etapów umacniających między dwojgiem przyjaźń. Zbyt szybko doszło między nimi do fizycznego zbliżenia. Zbliżenie psychiczne okazało się o wiele trudniejsze.

Dopiero teraz to sobie uprzytomnia i popada w popłoch. Tak, jak za szybko nastąpiło ich fizyczne zbliżenie, za szybko wyrwał się z propozycją małżeństwa. Nic dziwnego, że Ruta nie potraktowała tego poważnie, zareagowała kpiną. A przecież tutaj, na jego tapczan, przyszła sama. Gdyby nie to, pewnie by się nie odważył… Może i ona uważa, że się pośpieszyła i teraz żałuje. Bo o czym świadczy jej zachowanie od prawie trzech tygodni? A o czym to, co było wcześniej? Tak! Przedtem nie miał żadnych wątpliwości, że ich przypadek jest jednym z tych, o których się mówi „idealna para”. Był pewny ich absolutnej harmonii. Trwał w euforii! Aż nagle coś się zmieniło. Zmieniło się zachowanie Ruty. Nie jego. I zaraz zdaje sobie sprawę, że próbuje się okłamać, bo zachowanie Ruty miało przecież wpływ na jego zachowanie, bo ujawniło się nie chciane uczucie jej matki, co też miało na niego pewien wpływ, zmieniło się więc zachowanie ich obojga. A potem przyjdą nowe okoliczności, i znowu nowe, i te będą weryfikowały ich zachowania, ich wzajemny stosunek, trzeba będzie zwycięsko przejść przez te próby, żeby móc powiedzieć: razem przejdziemy, przetrwamy życie!

Tamtej nocy, nad ranem, oddała mu się jeszcze raz! Była w tym jakby determinacja. Lgnęła do niego i jednocześnie odpychała. Całowała go i umykała przed jego pocałunkami. Wyczuwał jej silniejsze niż zwykle drżenie. Aż zaczęła iść ku niemu zachłannie, ze szlochem!

Dzisiaj jednak nie chciała przyjść.

Znowu wybucha falą pretensji do Ruty. Więc co? Będą się przytulać w autobusie? Całować na schodach? Tak naprawdę –Marek nie wie, co będzie. Chce mu się płakać.

***

Ruta nosi teraz ciepłą wełnianą czapeczkę, niebieską, niemal identyczną jak ta, którą nosiła ostatniej zimy Ewa. Marek dostrzega ją już z daleka i doznaje wzruszenia. Ruta ma ręce schowane w kieszeniach skafandra – nie może wziąć jej za rękę. Zaledwie lekkim skinieniem głowy odpowiada na jego powitanie i zaraz się odwraca wypatrując autobusu. Podjeżdża trzynastka. Wsiadają. A kiedy Marek próbuje ją przygarnąć, mówi:

– Zabierz rękę, Marku.

Mówi to głośno, wyraźnie i ludzie się oglądają z przelotnym zainteresowaniem, więc Marek rękę cofa. Stoi patrząc na profil Ruty. Zupełnie jak trzy miesiące temu, gdy po wielu próbach udało mu się ją odnaleźć. Pieści wzrokiem jej profil. „Ty moja śliczna diabełeczko! Znowu jesteś na mnie zła?”

– Wysiądź już – mówi do niego. – No, idź już! – mówi, kiedy autobus zatrzymuje się na przystanku.

Ale zanim zaskoczony Marek podejmie decyzję, znowu rusza. Wysiadają więc razem. Wtedy ona – wyraźnie już zła, że nie spełnił jej życzenia – wybucha:

– Niczym nie różnisz się od innych! Byle mnie obmacywać! Byle mieć w łóżku! Anioł, psiakrew!

Rani go tym boleśniej, że ma rację.

– Idź! Zostawże mnie! – woła ona pełnym pasji głosem.

Marek idzie z wolna przez ogołocony z liści park. Ileż razy przychodził tu po pracy z Ewą. Przechadzali się po alejkach, czekając, aż będzie pora pójść do kina. Nie rozmawiali. Na to mieli dość czasu przed południem. Nie rozmawiali, a jakoś bardziej byli razem tutaj niż tam. Przez wiele lat obok siebie. Ich wzajemny stosunek kształtował się powoli, przypominał solidnie zbudowany dom. Byle wstrząs, byle wicher nie mógł go już zniszczyć. Ale Ewa – to zawsze była ukochana daleka. Ruta – to ta najbliższa (tak dotychczas mniemał), kochana i najbliższa. I oto okazuje się, że ona myśli inaczej. Inaczej? Przecież jego rozważania tej nocy biegły podobnym torem. Tyle że Ruta inaczej reaguje niż on. Bardziej spontanicznie, ze złością. Poczuła się dotknięta. Wystarczy jednak nie pójść tam po południu, nie narzucać się jej przez dwa, trzy dni i znowu wszystko będzie dobrze. Znowu za nim zatęskni, tak jak on za nią. Poczuje, że jest jej potrzebny. Że są sobie potrzebni. Oczywiście nie będzie się narzucał. Trzeba się nieco cofnąć i znowu zacząć iść do przodu – wolniej, cierpliwie.

Koło jedenastej dzwoni Wiktor.

– Pamiętasz, że dzisiaj urodziny Maćka? Może raczysz przyjść? Czy jesteś „bardzo zajęty”?

Przypomina w ten sposób Markowi o jutrzejszym Mikołaju. Trzeba będzie pójść na Żmigród z prezentami dla wszystkich pań. Ulga! Znalazł pretekst, żeby tam jutro iść, żeby ją zobaczyć. Jest pewny, że pani Garczyńska i pani Wanda byłyby mocno dotknięte, gdyby nie przyszedł.

***

Następnego popołudnia Marek przychodzi na Żmigród z prezentami. Dla każdej z pań przynosi maskotkę. Są to prześmieszne, wykonane z futerka i kolorowego filcu stworki. Każdy zupełnie inny, oryginalny. Widocznie wykonawcy nie brakowało fantazji. Ten, którego daje Rucie, jest czarny, bardzo puchaty, z kręgami ogromnych oczu i wywalonym czerwonym jęzorkiem.

– To dla ciebie, diabełeczko.

Chce Rutę trochę rozśmieszyć, ale nie jest pewien, czy osiągnął cel, choć w podzięce Ruta całuje go w policzek. Natomiast pozostałe panie są zachwycone. Ze śmiechem oglądają wzajemnie swoje stworki, a po chwili pani Garczyńska aranżuje na stole, gdzie piją herbatę, mały spektakl, którego bohaterami są wszystkie trzy puchaczki – tak je nazwała. Jest to historyjka śmieszna, dowcipna. Puchaczki wybierają się w podróż i popadłszy w reisefieber biegają nieprzytomnie. Próbują zabierać jakieś zupełnie niepotrzebne przedmioty, kłócą się, denerwują, a kiedy trzeba wychodzić, jeden się gdzieś zapodziewa. Szukają go na próżno. Spektakl się urywa.

– I co dalej? – pyta pani Wanda.

– Nic! – odpowiada reżyserka. – Skoro Antonioni w „Przygodzie” mógł sobie pozwolić na nieodwracalne zniknięcie bohaterki, mogę i ja sobie na to pozwolić.

Odkąd pani Garczyńska wróciła ze szpitala robi wrażenie osoby zupełnie zdrowej. A w każdym razie Marek nie zauważa żadnych niezwykłości. Do niego także odnosi się zupełnie normalnie. Być może, niewłaściwie interpretował sobie jej zachowanie. Mogło to być chwilowe tylko zachwianie psychicznej równowagi i niepotrzebnie się tym przejął. A może zwyczajną sympatię, objawioną z właściwą chorym psychicznie spontanicznością, wziął niepotrzebnie za uczucie daleko głębsze. W każdym razie teraz, kiedy matka Ruty jest taka radosna, lekko tylko ożywiona, jego obawy wydają się mało realne. Nie czuje się wobec niej tak skrępowany, jak poprzednio.

– Pokaż, Zuniu, panu Markowi swoje kwiaty – mówi Lubicka.

– Dajże spokój! Sądzisz, że mężczyźni interesują się kwiatami?

– Widocznie jestem wyjątkiem, bo ja kwiatami się interesuję.

– Tylko że te są sztuczne. Nauczyłam się robić w szpitalu od jednej takiej… Może uda się dorobić parę groszy do renty.

– Chętnie zobaczę, pani Zuzanno.

– W takim razie chodźmy do mojego pokoju. Leżą tam na stole.

Jest tego sporo. Kwiaty – jakie kobiety czasem przypinają do sukni albo do klapy płaszcza. Są wykonane z dużą porcją dobrego smaku. Widocznie Garczyńska obok talentu estradowego posiada i zdolności plastyczne. Marek podnosi na nią wzrok i życzliwie się uśmiecha.

– Bardzo mi się podobają.

– Tak. Nieźle mi to idzie. Sama jestem zaskoczona – mówi. A po chwili: – Czy wiesz, co robiłam tam, w szpitalu, przez te wszystkie dni? Wymyślałam sobie ciebie. Przecież prawie cię nie znam. Więc myśląc o tobie, musiałam cię wymyślać. Dzięki temu mogłam cię mieć takiego, jak chciałam.

– Rzeczywiście mało się znamy – odpowiada speszony. Dystansuje się w ten sposób od jej uczucia. Protestuje przeciwko sobie jako obiektowi marzeń.

– Dość tego oglądania. Chodźmy kończyć herbatę – Garczyńska wstaje, żeby przejść z powrotem do stołowego. Tutaj zwraca się do córki: – Przynieś, Rutka, wino. Chyba czas, żebym z Markiem wypiła bruderszaft. Taki obyczaj panuje w tym domu, że z kolegami Ruty mówię sobie po imieniu – wyjaśnia.

– Mamo, nie powinnaś pić.

– Odrobinę. Nic mi nie będzie.

Ruta nadspodziewanie łatwo ulega. Przynosi butelkę i kieliszki, ale matce nalewa tylko troszeczkę.

– Zuzanna!

– Marek!

Garczyńska muska jego policzek wargami i Markowi pozostaje się zrewanżować. Dał krok, ale nie w tym co zamierzał kierunku.

Toteż kiedy Ruta zaczyna zbierać naczynia, zrywa się, żeby jej pomóc, a potem zostaje z nią w kuchni – zły na siebie, na Garczyńską, na okoliczności.

– Rutka! Wczoraj w czytelni pomyślałem sobie, że powinienem wziąć się za doktorat.

– Słusznie – mówi Ruta. – Każdy mężczyzna powinien ambitnie piąć się coraz wyżej.

Mówi to z przesadną powagą, patrząc mu prosto w oczy.

– Nie będę mógł przychodzić tak często.

– Słusznie – mówi ona. – Zmarnowałeś na te wizyty o wiele za dużo czasu.

– Rutka!

– Dobrze wiesz – mówi – że nie jestem anielicą. To ty sam nazwałeś mnie diabełeczką.