Rozdział 14

Za tydzień święta. Trzeba wziąć ze dwa dni urlopu – zapastować podłogi, porobić zakupy. Roman z Bogną mają przyjechać do Lublina. Matka zapowiedziała, że drożdżowe ciasto upiecze sama. Córki nie potrafią tak jak ona. Do wszystkiego trzeba mieć talent. W pierwszy dzień świąt pójdą na obiad do Lidki. W drugi – Lidka i Piotr przyjmują przyjaciół, więc rewizyty nie będzie. Co najwyżej kolejnego dnia. A potem – wkrótce – Nowy Rok. Trzeba pozbyć się na ten cały czas Marka. Nie przychodzi już codziennie. Najwyżej dwa razy w tygodniu. Tyle że nadal spotykają się rano na przystanku i odwozi ją do pracy. Prawdopodobnie wziął się za pisanie doktoratu. Ruta go o to nie pyta, on sam na ten temat nic nie mówi i dobrze! Będą rozmawiali o pogodzie i „cóż tam, panie, w polityce” – i bardzo dobrze! Tak właśnie powinno być. Ruta nie może, a właściwie nie chce przebaczyć Markowi tej prośby „chodźmy do mnie”. Roman! Ten był na tyle subtelny, że skoro chciał ją wziąć za żonę, nie ciągnął wcześniej do łóżka. Teraz wydaje się jej to bardzo piękne. A Marek? Ruta próbuje nie pamiętać, że sama przyszła na jego tapczan. Że zdecydowała się uwieść go. Tak jest wygodniej. Zaczęła między Markiem a sobą tworzyć dystans. Przecież musi się od niego jakoś uwolnić, od tej niefortunnej przygody. Teraz kiedy wie, że Roman z powodu swojej decyzji cierpi, jest gotowa wiele mu wybaczyć. A Marek! Po prostu o nim nie myśleć. Tyle że to się Rucie nie udaje. Choć nie tak. Bo naprawdę wcale o nim nie myśli. Myśli o rzeczach zwyczajnych, potocznych: o prezentach pod choinkę, o zmartwieniu Krysi, że Zbyszek Łoza przestał przychodzić do ich pokoju, o tym, co na święta przygotować do jedzenia, w co się ubrać następnego dnia… A Marek! Przez cały czas w niej jest. Gdzieś tam głęboko – przez cały czas. Omija go starannie myślą. Do tej jego obecności w sobie wcale się nie przyznaje. Jutro mu powie, że na święta przyjeżdża rodzina i niestety nie będzie dla niego miała czasu. Przecież jest dość inteligentny, by zrozumieć, iż nie życzy sobie w tym okresie jego wizyt. Ruta musiałaby nie być kobietą, aby nie zauważyć, że uczucia jej matki dla Marka przekroczyły granice sympatii. Starannie ukrywa w sercu zazdrość. „Bardzo dobrze – mówi. – Jej też się należy kawałek anioła pocieszyciela.” Tłumaczy samej sobie, że na dalsze wizyty Marka zgadza się ze względu na matkę. Jak łatwo urokowi matki ulegali wszyscy chłopcy z paczki. Tylko Roman – nie. Nie zwracał się do niej po imieniu – jak sobie tego życzyła – ale nazywał „mameczką”. Mówił:

– Jak miło, mameczko, że przyjechałaś.

Albo:

– Popatrz, mameczko, jaka ta nasza Rutka dzisiaj śliczna!

Matkę to bardzo irytowało. Protestowała:

– Dajże spokój z tą „mameczką”. Dobrze wiesz, jak mam na imię.

Ale jej protesty nie odnosiły skutku i już po pół godzinie proponował:

– Pójdziesz, mameczko, z nami do kina?

Rucie się wydawało, że Roman matkę trochę lekceważy zarówno ze względu na jej profesję, jak i usposobienie. Widocznie mniemał, że śpiewanie na estradzie nie jest zajęciem przydającym dostojeństwa, którego zresztą w Zazie Garczyńskiej nie było. Miała za to w sobie sporo radości życia zaprawionej lekką kokieterią. Dopiero gdy zaczynała śpiewać, następowała w niej nagła przemiana. Na ogół śpiewała o miłosnych cierpieniach. Jej niski głos zawierał wiele dramatyzmu. Taka drobna, krucha, na estradzie wydawała się tym bardziej bezbronna. Tyle że Roman jej na estradzie nie widywał, więc traktował ją, jak traktował – z pewną serdecznością i odrobiną lekceważenia. W każdym razie, Ruta w tym wypadku nie miała żadnego powodu do zazdrości, a Paula była daleko – po zawarciu małżeństwa przestali się z nią widywać. Zresztą, doprawdy nie wiadomo dlaczego była zazdrosna akurat o Paulę, skoro wiedziała, że wcześniej prawie na pewno Roman korzystał z przychylności i łóżek wszystkich dziewczyn z paczki. Widocznie jej zazdrość, jak każde uczucie, kierowała się wyłącznie własną logiką.

Jest jeszcze tęsknota za Bogną. Odkąd pojechała i przekonała się sama, że Bogna, pomimo że bez niej, czuje się tam rzeczywiście lepiej niż w Lublinie, Ruta ulega gwałtownym, cyklicznym przypływom tęsknoty. Wieczorem, kiedy już jest sama, wyciąga zdjęcia i ogląda kolejne etapy rozwoju córeczki. Wyjmuje zeszyt, w którym zapisywała różne powiedzonka Bogny. Czyta: „Łyżka to dziewczynka, a widelec to chłopiec”. Albo: „Renifer to taki koń, co mieszka w igloo”. Albo: „Ten plac to słońce, a ulice to promienie”. Wreszcie musi wytrzeć mokre oczy i nos, a po chwili znowu, drugi raz.

Ruta wie, że za kilka dni Bogna będzie tutaj i rano przytupta na ich tapczan. Na ich tapczan! Jak to będzie? Nie sposób cały czas „mieć miesiączkę”. No tak! Tylko że skoro dalej mają być razem… Roman zapowiedział, że żeby nie wiem co od przyszłego roku szkolnego wraca do Lublina. Ten rok – będzie dla Bogny. Ale on też potrzebuje jakoś żyć! I Ruta wtedy pomyślała, że uciekł, bo właśnie w domu swojej matki miał „jakoś żyć”. To znaczy lepiej, swobodniej, nareszcie spokojnie pisząc powieść. A potem jeszcze pomyślała, że jeśli ktoś naprawdę chce pisać, to zewnętrzne warunki nie odgrywają wcale decydującej roli. Pisze „pomimo” a nie „dzięki”. Jednak opowiadania Romana, które napisał tam, wydały jej się zupełnie dobre. Roman wysłał je do „Akcentu” i obiecano zamieścić. Ale one właśnie zostały napisane „pomimo”. Pomimo że nie był z nią, bez której „nie chciało mu się żyć”. Pomyślała jeszcze, że ich rozłąka obnażyła w Romanie obszary wrażliwości, których u niego nie podejrzewała. A może wcześniej zakładał maskę i ta – nagle spadła. On zwykle górujący nad nią siłą charakteru, opanowaniem, humorem, wydał jej się słaby, bezbronny – kobietę zawsze to wzrusza, uruchamia pokłady macierzyńskiej czułości – pozwoliła mu się całować, choć nie budziło to w niej żadnych pozytywnych emocji. Wprost przeciwnie – chęć ucieczki. Przecież pełna litości – została. Co będzie teraz?

Ruta przekręca się na bok. Ile miejsca na tapczanie! Jak wygodnie! A zaraz potem: „Tak właśnie jest dobrze. Żaden z nich nie jest mi tutaj potrzebny.”

***

Krysia Łapińska wpada do pokoju oburzona.

– Jaki cham z tego Zbyszka! Przedtem przychodził tu i przesiadywał każdego dnia. A teraz ledwo raczy skinąć głową.

Ruta się nie odzywa, dobrze wie, dlaczego Łoza tak się zachowuje. Tydzień temu szedł za nią idącą z Markiem do pracy. Marek, odkąd wysiedli z autobusu, trzymał ją za rękę. A więc Zbyszek widział, jak szli i żegnali się pod biblioteką. Trzy godziny później spotkała go na korytarzu.

– Jednak pomyliłem się – powiedział z krzywym uśmieszkiem. – Nie tylko Roman.

– A nie! Nie tylko – odpowiedziała i poszła.

I tak Łoza przestał przychodzić ku zmartwieniu Krysi. Ruta myśli, że Krysia jest zupełnie ładną i sympatyczną dziewczyną, a pomimo to nie udaje jej się znaleźć adoratora. W święta bierze ślub jej o sześć lat młodsza siostra, przez co „zdrada” Zbyszka tym bardziej jest dla Krysi przykra. No cóż! Nic Ruta na to nie poradzi. Na swatkę zupełnie się nie nadaje.

– Zbyszek omija nas, bo się ze mną pokłócił. Myślę, że wkrótce mu przejdzie – pociesza koleżankę.

Wtedy właśnie dzwoni telefon.

– Rutka! – mówi Roman. – Nie przyjedziemy! Boginka ma anginę ropną, prawie czterdzieści stopni! Mama nie zgadza się z nią zostać sama. Rutka! Kiedy ja ciebie znowu zobaczę! Co za straszliwy pech.

Ten telefon zmartwił ją i ucieszył. Zmartwił, że Bogna chora. Ucieszył, że Roman nie przyjedzie i nie trzeba będzie o niczym decydować, niczego rozstrzygać. Nie ma też potrzeby mówić Markowi, żeby nie przychodził i matka będzie miała w święta swojego anioła.

Tegoż popołudnia matka pyta:

– Rutka! Marek ma jakąś rodzinę?

– Nie mamo. Jest biednym sierotką.

I refleksja: czy anioł może być sierotką?

– Wypada zaprosić go na wigilię.

– Zaprosimy.

Nie „zaproszę”, tylko „zaprosimy”.

Marek jednak nie przychodzi ani tego, ani następnego dnia. Mało! Nie ma go także na przystanku. I Ruta udaje, że niby nic, a przecież zaczyna się o niego niepokoić. Zachorował? A więc niepokój o Bognę i niepokój o Marka! Może nie ma kto podać mu tam szklanki wody? I zupełnie nie myśli, że wcześniej, kiedy jeszcze się nie znali, też ktoś musiał mu tę szklankę wody w czasie choroby podawać. Postanawia następnego dnia zadzwonić do wydziału, sprawdzić, co się z Markiem dzieje. Nie musi. Rano zastaje go na przystanku, witającego ją radosnym uśmiechem. Lecz kiedy ona uśmiechem nie odpowiada, Marek chmurnieje i milczy. Wcale nie tłumaczy, dlaczego przez poprzednie dni go nie było. Tyle że stoi obok zapatrzony w okno autobusu, za którym migają bożenarodzeniowo przybrane wystawy. W końcu Ruta zdobywa się na to, że mówi:

– Myślałam, żeś chory.

– Nie, nie byłem chory – odpowiada.

– Mama zaprasza cię na wigilię.

– Dziękuję! – i znowu nic.

Ruta postanawia więcej się nie odzywać. Wyrzuca sobie swój wcześniejszy o niego niepokój. Coraz bardziej zła z powodu tego milczenia, za którym, wyczuwa to, kryją się jakieś nie znane jej do końca pretensje. Oboje milczą.

***

Marek ma wątpliwości, czy dobrze zrobił przychodząc na wigilię tutaj, a nie do Kasi i Wiktora. Od śmierci ojca wieczory wigilijne spędzał w domu przyjaciela. Dobrze przynajmniej, że przekazał dla Maćka prezent pod choinkę. Wybierze się tam jutro. Już wie, że Ruta z matką idą do Lidki, w domu ich nie będzie. Nastrój przy stole nie jest najlepszy. Jakby coś wisiało w powietrzu. Niedopowiedzenia? Urazy? Pretensje? Ruta traktuje go dość oficjalnie. Gdzie jej dawna przychylność? Ileż żalu uzbierało się w nim przez ostatni miesiąc! I Zuzanna, Zaza, Zunia – zupełnie nie wie, jak do niej mówić – jest jakaś przygaszona.

– Szczęścia w miłości, pomimo wszystko! – powiedziała, łamiąc się z nim opłatkiem.

Tylko pani Wanda zachwycona, bo dostała od niego perfumy – nareszcie ktoś docenił jej kobiecość – jest przesadnie rozmowna.

– Panie Marku, zabierze pan Rutkę na sylwestrowy bal? Ja i Zunia razem przywitamy nowy rok. Posiedzimy, powspominamy…

Serce Marka na moment przystaje, a potem zaczyna mocno stukać.

– Oczywiście! – mówi, jakby co najmniej od paru tygodni żywił taki zamiar. – Pójdziemy, Ruteńka?

– Naprawdę, pani Wandeczko, uważa pani, że powinnam pójść?

– Tak, dziecko. Właśnie tak uważam – mówi Lubicka głosem odrobinę drżącym, ale zdecydowanym.

– Skoro tak, idziemy, Marku, na sylwestrowy bal!

Markowi się wydaje, że w jej głosie pobrzmiewają nienaturalne tony.

– W co, mameczko, dasz mi się ubrać?

Jeszcze nie słyszał, żeby Ruta zwracała się w ten sposób do matki.

– Może w tę hiszpańską czerwoną.

– Doskonale! Dziękuję ci, mameczko. Będziemy śpiewać kolędy? No to zapalam choinkę!

***

Marek rzuca ostatnie spojrzenie w lustro. Nie jest sobą specjalnie zachwycony, choć w garniturze prezentuje się naprawdę elegancko. To Maciek kiedyś mu powiedział:

– Ty, wujku, to masz zupełnie babskie loczki. Jak ciocia Regina.

Marek by wolał nie mieć takiej „babskiej” urody. „Gdybym zapuścił wąsy albo i brodę, wyglądałbym bardziej męsko – myśli. – Ciekawe, czy Rutce by się to podobało!” I jest trochę zdziwiony, że nie wpadł na ten pomysł wcześniej. Może i Ewa traktowałaby go wtedy poważniej. Pewnie uważała go za romantycznego smarkacza. Choć nie! Kto jak kto, ale Ewa nie oceniała nigdy ludzi powierzchownie. A Ruta? Marek nie wie. Jak niewiele o niej wie. A przecież kocha ją. Kocha!

Rutę zastaje prawie gotową do wyjścia. W hiszpańskopodobnej sukni o kolorze czerwonego wina, która ciasno opina jej sylwetkę, aby przy łokciach i dołem wybuchnąć sutym bogactwem falban; z lekkim makijażem – pierwszy raz widzi ją umalowaną; z jak zwykle gładko zaczesanym warkoczem, co Marka odrobinę dziwi – zawsze sobie wyobrażał, że kobiety na bal czeszą się szczególnie wymyślnie. Ruta okręca się dokoła i falbany falują, falują u smukłych kostek. Pantofelki ma czarne. Na ramiona zwiewnym gestem narzuca czarny koronkowy szal, co przydaje „hiszpańskości” jej toalecie.

– Przyniosłeś mi kwiat do włosów? – pyta.

– Przyniosłem.

Podaje jej bladozielonkawy storczyk zamknięty w prostokątnym, przezroczystym pudełku. Kwiat o zbyt już wymyślnej, nadmiernie wyrafinowanej formie. Ruta przez chwilę patrzy na kwiat, a potem pomimo obecności matki i pani Wandy muska usta Marka przelotnym pocałunkiem.

– Zabierzemy go w opakowaniu. Tam przypnę.

Idą do Domu Technika. Tutaj mają stolik Kasia z Wiktorem i Sławek z Reginą. Marek i Ruta dołączyli w ostatniej chwili. Będzie trochę ciasno w sześcioro przy czteroosobowym stoliku. Dziś przedstawi Rucie swoich przyjaciół. To jeden z tych małych kroków we właściwym kierunku.

Docierają na miejsce dwadzieścia minut po dziewiątej. Kasia i Wiktor już są. Kasia w czarnej tuniczce mini prezentuje swoje piękne długie nogi. Na widok Ruty i Marka rozpromienia się w uśmiechu.

– Rutko, to moi najserdeczniejsi przyjaciele, Kasia i Wiktor.

Wiktor szarmancko całuje dłoń Ruty, co ją trochę peszy.

– Od razu poczułam się staro i dostojnie – mówi.

– To hołd złożony pięknu – odpowiada z przesadną powagą Wiktor kładąc rękę na sercu.

– Nie błaznuj! – przywołuje go do porządku Kasia. – Lepiej nalej im wina.

Nadchodzą Regina i Sławek, więc znowu powitania!

– Za blondynki i szatynki! – Wiktor unosi kieliszek.

Niby toast jest na miejscu. Regina to blondynka, Kasia i Ruta – szatynki, a jednak Marek jest pewien, że Wiktor mówiąc o blondynkach miał na myśli Ewę. Widocznie Kasia, która przecież zna Wiktora równie dobrze, podobnie odczytała intencje męża, bo uzupełnia:

– I za dowcipnych!

Muzyka zaczyna grać i Wiktor prosi Rutę.

– Zatańczymy, Kasiulka? – pyta Marek.

Kasia potrząsa przecząco krótko przyciętą czuprynką.

– Potem. Zjedzmy trochę. Nic nie miałam w ustach od obiadu.

– Co myślisz o tym Komitecie Obywatelskim Wałęsy? – pyta Sławek.

Marek odpowiada, a wzrokiem szuka czerwonej, hiszpańskiej sukni i wkrótce ją odnajduje – to dobrze widoczną, to znikającą w wirze walca. Nieprzyjemnie go dotknęło, że Ruta poszła tańczyć z Wiktorem. Prawda, dał się przyjacielowi ubiec, ale mogła powiedzieć „nie”, zachować dla niego ten pierwszy taniec. Jest zły, choć rozumie, że skoro mają się bawić całą noc razem, wypadnie tańczyć w różnych układach.

– Zaraz go poskromię – uśmiecha się Kasia.

I znowu Markowi głupio, że jego niezadowolenie jest tak widoczne. Taniec się kończy i tamci wracają do stolika. Oboje odrobinę zdyszani.

– Jeść! – woła Wiktor.

Marek zerka na profil Ruty. Zarumieniona, o lekko rozchylonych ustach, wydaje mu się jeszcze piękniejsza. Odwraca wzrok. Niedawna pretensja z nowopowstałym wzruszeniem tworzą w jego piersi przedziwny melanż.

– Jesteśmy wyraźnie spóźnieni. Co ci, Rutko, podać? – pyta Wiktor.

Znowu go ubiegł. Ale Ruta potrząsa głową.

– Dziękuję. Jeszcze nie. Zatańczymy? – zwraca się do Marka.

Marek prowadzi ją na parkiet i myśli, że teraz już wszyscy mają pogląd, kto z nich dwojga jest osobą dominującą. A naprawdę jak jest? Naprawdę – Ruta robi, co chce! Tak jest naprawdę. Czy powinien jej ulegać? Zdaje się, że istnieją jakieś „sposoby” i „sposobiki”, ale Marek nie potrafi, nie chce się nimi posłużyć. Chciałby, żeby ich stosunki opierały się na otwartości, prostocie, wzajemnej trosce, miłości. Pragnie więc ideału! Dopiero teraz to sobie uprzytomnia. Jednak między ideałem a życiem zawsze jest znaczna rozbieżność. A potem ogarnia Rutę ramieniem i przestaje teoretyzować. Ma ją tuż! Czy to nie dość? Wtedy otrzymuje kolejny cios.

– Podoba mi się twój przyjaciel.

– Bardziej niż ja?

– Może…

– Na moje szczęście jest żonaty i to wyjątkowo fortunnie.

– I sądzisz, że to stanowi przeszkodę?

Marek, znowu nieprzyjemnie dotknięty, nie bardzo wie, co powiedzieć. Aż wreszcie:

– Sądzę, że tak. To stanowi przeszkodę.

Ruta wybucha krótkim nerwowym śmieszkiem.

– Tańczmy, mój aniele! Tańczmy! Dyskusję o moralności odłóżmy na potem, jeżeli uważasz, że temat godny dyskusji.

Gdzieś się zapodziewa ostatecznie dobry nastrój Marka. I kiedy Ruta tuli się do niego w tańcu, pragnie jej tylko jego ciało. Dzieje się coś złego. Coś, czego nie rozumie.

Potem tańczy z Kasią i kolejno: z Reginą, z Rutą, z Rutą i znowu z Kasią, w międzyczasie je, pije i rozmawia – coraz od tego wszystkiego dalszy, coraz bardziej się dystansujący. Ruta już nie jest z nim, jest ze wszystkimi. Rozbawiona, dowcipna, ironiczna – po prostu inna. Potem Marek przychwytuje łakome, rzucone na nią, spojrzenie Sławka. „To przez alkohol – myśli. – Nie będę więcej pił!” Ale właśnie zbliża się północ i Wiktor znowu napełnia kieliszki.

– Za szczęśliwy! szczęśliwy! szczęśliwy! nowy, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty dziewiąty rok.

Pocałunki – i wszyscy idą tańczyć.

– Czego ci życzyć, mój aniele Marku? Doktoratu?

– Życz mi, żebym mógł z tobą być! – „już zawsze” nie przechodzi mu przez gardło.

– Niechże się spełni to twoje zupełnie skromne życzenie – mówi ona. A po chwili: – Wyjdziemy po tym tańcu, dobrze?

Idą nocnymi ulicami. W kamienicach po obu stronach pełno złotych okien. Tu i ówdzie wybuchają spóźnione noworoczne petardy. Ruta wsuwa dłoń pod jego ramię.

– A ty, czego mi życzysz na nowy rok?

– Żeby to był rok dobry! Naprawdę dobry dla ciebie rok!

– Nie życzysz mi wielkiego szczęścia? Szalonej miłości? Góry pieniędzy? Absolutnego zdrowia? Nic z tych rzeczy?

– Jeżeli uważasz, że to rzeczy dobre, mieszczą się wszystkie w moim życzeniu.

Ruta delikatnie przytula policzek do ramienia Marka. Zalewa go, zatapia nagła fala tkliwości.

Z ciemnego nieba zaczynają sfruwać pojedyncze gwiazdeczki. Zanim dojdą na Królewską – sypie gęsty śnieg.

***

– Nastaw walca. Zatańczymy walca!

Traaa, tra ra ra, tra ra ra ra, ra ra! Migoce, polśniewa srebrem spadający śnieg. Tańczyła, tańczyła z Romanem walca. Ich nogi tonęły-ginęły w czerwonej pianie falban. „Moja żona! Moja śliczna! Moja! Moja!” Zejdź, czarny, z drogi, ustąp miejsca! Bo rozbiją cię w puch, unicestwią, te czerwone, lekkie jak motyle skrzydła! Czarne. Czerwone. Czarne. Czerwone. Śnieg tańczy walca! Ściany – walca! Fortepian – walca! Walca z aniołem! Zatacza się, zatacza, pijany świat. Traaa, tra ra ra…

Ruta się potyka i wspiera o pierś Marka. Czy tam, w niebie, anioły tańczą walca? A on, Bóg, jaki jest? Na ziemi każdy ma go na własny prywatny użytek. Przydatnego do małych osobistych spraw. Dobry Bóg Ojciec w niewielkim indywidualnym wymiarze. A Bóg Stwórca? On przechadzając się po swoim kosmicznym gospodarstwie boskimi sandałami beztrosko depce pył wszechświata. My – pył wszechświata! Ile trzeba wypić kieliszków wina, żeby zrozumieć wielkość Boga? Sypie się, sypie puch z jego boskiej poduszki. Czy to pióra aniołów? Migoce srebrem spadający śnieg.

– Rozepnij mi sukienkę!

Spada na parkiet, rozlewa się gigantyczny kielich czerwonego wina. Leży falistym kręgiem u jej stóp.

– Idź, aniele, się myć. Zaraz tam przyjdę.

Zaczyna szumieć w łazience prysznic. Z portretu patrzy uważnie na nią, półnagą, babka Maria.

– Miałaś, Mario, swojego anioła? A ty, czarny, dlaczego milczysz? Polśniewasz tylko w mroku.

Ruta rzuca na krzesło zdjęte rajstopy i przysiada na stole. Zapatrza się w okno. Galopują, galopują za szybami białe śniegowe rumaki. Na ulicy gwar, śmiechy, okrzyki – wraca z zabawy jakieś liczne towarzystwo.

Szalone rumaki śniegu,
Nierealne, tratują wątpiące serce.
Ich twarde kopyta
sprawiają ból.
Więc jestem?

Ojciec wierzył, że Ruta będzie poetką. To ta wiara nieżyjącego pchnęła ją na studia polonistyczne. Drgają na meblach, na podłodze, na ścianach plamki przesianego przez wzór firanek światła. Na parkiecie leży spieniona, krwawa kałuża sukienki.

– Nie przyszłaś do mnie, Ruteńka!

Ruta otula, oplata nogami, przyciąga ku sobie biodra Marka.

– Jesteś, mój aniele!

– Zanieść cię do łazienki? – pyta zdławionym szeptem.

– Potem. Pocałuj mnie!

Jak ty to robisz, aniele Marku, że byle pocałunek zmieniasz w skrawek nieba? Włosy! oczy! usta! – wstępują do nieba. Całe ciało rozpaczliwie tęskni za wniebowstąpieniem. Boże! bądź miłościw! Boże, bądź miłościw mnie grzesznej! To Ty ukazałeś ośmioletniej jego wizerunek. I po dwudziestu latach poznała go i przyjęła – twoja pokorna służebnica. Aaach! Głowa odchyla się w niemym krzyku. Mocno wsparte o blat stołu dłonie. Wdziera się sztychem w jej wnętrze, raz po raz, miecz anioła. Do tyłu, na blat stołu, osuwa się, osuwa napięte ciało. Ruta w tańcu, w miłosnym tańcu idzie wprost do nieba.

– Aaach!

Opada na nią pokonaną – pokonany. Ptak co spadł na gałąź kwitnącej wiśni. Motyl opity nadmiarem słodyczy. „Bądź ze mną! Jako na ziemi tak i w niebie!” Raj jest nagrodą dla pokonanych. Zwycięzcy! Cóż by robili w raju?

Na parkiecie leżą obok siebie biała szata anielska i bujny, czerwony krąg jej ślubnej sukni.