Rozdział 17

Znowu ani odrobiny śniegu. Czy gdyby nie spadł wtedy śnieg, ona by skoczyła? Zaczął padać wieczorem. Sypał dużymi puchatymi wacikami i bardzo prędko zrobiło się zupełnie biało. W świetle latarni tańczył, wirował śnieg.

Roman z Bogną wyjechali zaledwie trzy dni wcześniej (byli tu przez całe ferie zimowe). Zbudził ją chłód. Wstała i dostrzegła uchylone drzwi balkonu. Chciała je zamknąć i wtedy zobaczyła na balkonie odciśnięte w śniegu ślady bosych stóp. Pomyślała, że to anioł stróż spełnił obietnicę, dostał się tędy, aby strzec jej snu. Stała przez chwilę patrząc na te ślady – jeszcze na wpół tkwiła we śnie – póki sobie nie uzmysłowiła, iż prowadzą one „z” a nie „do”, więc to musiał ktoś wyjść nie wejść. Dała dwa kroki, spojrzała w dół. Matka leżała dokładnie widoczna w świetle latarni, zamotana w jasnoniebieski ażurowy szal, który sama zrobiła szydełkiem ubiegłego roku. Stała tak i patrzyła w zdumieniu, nie czując zimna – stała i patrzyła dość długo – zaskoczona. Potem powoli, tyłem cofnęła się do wnętrza i zamknęła dokładnie za sobą drzwi, ratując się przed istnieniem tego, co na zewnątrz. Stała tak jeszcze może pół, a może trzy, cztery minuty, w dalszym ciągu patrząc na ślady w śniegu, których już było teraz więcej. Powoli zaczęły do niej docierać informacje – strzępki, ułomki – i nagle myśl „może żyje!” Zarzuciła skafander i zbiegła piętro niżej, gdzie mieszka doktor Balcer, internista dysponujący telefonem.

– Proszę pana – powiedziała, kiedy otworzył drzwi – moja matka skoczyła z balkonu. Ona tam leży na dole.

Dostrzegł widocznie jej śmiertelną bladość i rozszerzone źrenice, bo wciągnął ją do wnętrza. Zawołał:

– Irenka! – to do żony. – Irenka! Dzwoń po pogotowie. Garczyńska wyskoczyła balkonem. Potem na milicję!

Sam szybko wciągnął spodnie, buty, czapkę i płaszcz i już biegł po schodach. Zanim wyszedł, podał żonie pigułkę.

– Daj jej to zaraz – powiedział wskazując Rutę wzrokiem i zatrzasnął za sobą drzwi.

Poczuła w kolanach słabość, osunęła się, kucnęła wsparta o ścianę. Pani Balcerowa już skończyła telefonować, przyniosła szklankę wody, podała jej lekarstwo i okazało się, że Ruta nie może pić. Zęby dzwoniły jej o szkło, nie mogła napić się wody. Trzymała w ustach pigułkę i na próżno starała się ją przełknąć. Siedziała tak skulona pod ścianą. Wkrótce dało się słyszeć – podjechał samochód, potem drugi. Lekarz nie pozwolił z nią rozmawiać.

– Jest w szoku. Proszę ją zostawić.

W końcu przełknęła pigułkę. Położono ją na wersalce i zakryto kocem. Doktor Balcer na prośbę milicjantów poszedł z nimi jako świadek na górę. Po oględzinach miejsca zamknięto i opieczętowano drzwi. Mieli jeszcze wrócić.

Ale o tym dowiedziała się dopiero następnego dnia.

Znowu ani odrobiny śniegu. Ruta odwraca wzrok od okna mżącego światłem latarni. Patrzy w kierunku, gdzie na rozłożonym polowym łóżku śpi Marek.

– Ruteńka, proszę cię, pozwól mi pójść na górę. Ja nie mogę cię tak zostawić. Proszę cię!

Głos mu się łamał. Wydawał się jej autentycznie przerażony, bliski płaczu.

– Dobrze – powiedziała. – Chodź!

Dopiero później zrozumiała – bał się, że skoczy z balkonu, jak matka.

Nie żywiła takiego zamiaru. Kto by wtedy dźwigał jej winę? Ktoś przecież musiał ją dźwigać. Ale Marek tego nie wiedział, więc błagał: „Pozwól mi!” i pozwoliła. Zaraz kazała mu rozłożyć łóżko, wyjęła śpiwór, żeby wiedział, gdzie jego miejsce – stróża. Sama poszła do łazienki. Później szybko wsunęła się pod kołdrę zakryła aż po nos.

– Posiedzę chwilkę przy tobie, póki nie zaśniesz.

Usiadł na brzegu tapczanu i siedział tak w milczeniu. Czuła coraz wyraźniej jego obecność. Zaczął jej przeszkadzać. Nagle zapytał:

– Dlaczego tak powiedziałaś? Przecież to nieprawda.

Na chwilę wstrzymała oddech, a potem:

– Tak. Naturalnie. Tak tylko powiedziałam. Nie upilnowałam jej. Idź już stąd. Idź spać.

Odszedł. Położył się zwrócony twarzą w jej kierunku. Kiedy uchylała powiek, widziała jego bielejącą w mroku twarz. Patrzył na nią. W końcu zasnął, jakoś tak cicho i niespodziewanie, nie słyszała jego oddechu, przeraziła się, że nie żyje. W panice wyskoczyła z łóżka, podbiegła bosa, pochyliła się nisko, wtedy dopiero usłyszała, że oddycha. Przerażenie przywarowało, w każdej jednak chwili gotowe do nowego skoku – nadal szczerzyło zęby. „To przez ciebie!” – powiedziała. Nawiedziła ją chęć, żeby natychmiast Marka obudzić i wszystko mu opowiedzieć. Wszystko! Żeby razem z nią niósł to do końca życia. „Kto go krzywdzi, zabija jego piękną duszę!” – pomyślała to z ironią. Już go skrzywdziła! I będzie krzywdziła nadal. Co by nie zrobiła – skrzywdzi go. Wróciwszy do łóżka próbowała już na niego nie patrzeć, ale mimo woli biegła tam wzrokiem. Przez tyle lat nie skrzywdziła nikogo. A teraz, skrzywdzona, zaczęła krzywdzić innych. Rozlewa się coraz szerzej morze krzywdy. Jego fale zaczynają lizać nóżki Bogny, córeczki tym bardziej ukochanej, że nade wszystko wielbiącej ojca. Tatuś to, tatuś tamto! A dla niej, matki – reszta. Ruta zaraz po ich wyjeździe zapisała w swoim zeszycie pewną rozmowę z Bogną.

– Dlaczego nie jesz, córeńko?

– Nie lubię tego.

– A co lubisz?

– Ciebie lubię.

– Przecież mnie na kolację jeść nie będziesz.

– Nie. Bo nie miałabym wtedy kogo lubić.

Jednak Ruta zdaje sobie doskonale sprawę – to tylko dlatego, że tak długo się nie widziały i Bogna była stęskniona. Już pod koniec ich pobytu mając do wyboru ją i Romka, znowu wdrapywała się na kolana ojcu.

Matka zaszywała się na długie godziny w swoim pokoju. Robiła kwiaty. Albo szła do pani Wandy. Unikała Romana, który nie zaakceptował jej chorej. Choroba wytworzyła między nimi dystans i ten z czasem się pogłębiał. Bogna, ojcowa córka, za przykładem Romana unikała kontaktów z babką. Może miała w pamięci jej nocne przeraźliwe krzyki, dawniej często budzące ją ze snu. Matka Bognie się nie narzucała, mimo że chyba cierpiała trochę z tego powodu. Nieraz można było zauważyć, jak obserwowała wnuczkę z czułym uśmiechem, słuchała uważnie jej paplaniny, a potem odchodziła coraz bardziej niespokojna. Razem spotykali się przy posiłkach. Obiady szykował Roman. Robił to naprawdę dobrze. Ruta była zaskoczona. „I jego nie znam” – myślała zdumiona. Pomimo że żyli razem kilka lat, nie zauważyła dotychczas u męża zamiłowania do sztuki kulinarnej. Widocznie i on, tak jak wcześniej matka, póki nie zaczął gotować, nie wiedział, że posiada tego rodzaju talent.

– Widzisz, Rutka, jakie ci teraz będę robił obiady?

Czekał jej pochwały. A ona… Przez pierwszą połowę ich pobytu była bezpieczna. Już dawniej uzgodnili, że więcej dzieci nie będzie. A Roman znał dobrze awersję Ruty do środków antykoncepcyjnych. Czekał cierpliwie, aż minie okres zagrożenia.

– To nic. Nauczyłem się na ciebie czekać. Zaczekam.

A ona, która w przeddzień przyjazdu Romana wyprosiła stąd Marka, która obraziła go, aby usunął się Romanowi z drogi, zaczynała z każdym dniem coraz mocniej tą jego nieobecnością się niepokoić. Każdego rana wychodząc do pracy czekała, że zastanie go na przystanku albo że zadzwoni. On jednak nie telefonował ani nie przychodził i po kilku dniach jej bunt osiągnął taki stopień, że sobie powiedziała: „Jeżeli dziś nie przyjdzie, jeśli nie zadzwoni…!” I tego wieczoru zuchwale otworzyła się dla Romana. Spędziła w jego ramionach kilka kolejnych nocy. Szalonych, perwersyjnych, o smaku piołunu. Mściła się na Marku. Krzyczała z rozkoszy i płakała z bezsilnej złości. Miała ochotę bić tego nieobecnego pięściami! pluć mu w twarz! i podawała Romanowi do pocałunku usta. Roman był szczęśliwy! Dumny z siebie i szczęśliwy.

– Nie wszystkim się tak udaje, jak nam.

Co na to mogła odpowiedzieć ona, która właśnie się przekonała – bywa, udaje się lepiej.

Rano przybiegała na ich tapczan Bogna. Pewnego dnia zastała ich zespolonych i Roman nie pozwolił się żonie wymknąć. Został w niej i przez długi czas, w sposób mało dostrzegalny dla Bogny, częstował niewielkimi porcjami rozkoszy, co w końcu doprowadziło ją do orgazmu tak silnego, że aby nie krzyczeć zacisnęła zęby na ramieniu Romana, raniąc go do krwi. Bognę to przeraziło.

– Co zrobiłaś tatusiowi! Jego to strasznie boli!

– Wcale nie – powiedział śmiejąc się Roman. – Wcale mnie to nie boli. Ja jestem mocny chłop. Mamusia mnie kocha, nigdy by mnie nie skrzywdziła. I ja ją bardzo kocham, więc nigdy jej nie skrzywdzę. I oboje bardzo kochamy naszą małą mądrą córeczkę. Jesteśmy jedną rodziną. Rozumiesz to, Boginko?

– A babcia Zunia i babcia Anula?

– One są babciami naszej rodziny.

Wtuliła twarz w poduszkę opanowując szloch i kiedy Roman przyszedł potem do kuchni, chciał ją objąć, pocałować, wyrwała mu się z ramion.

– Nie dotykaj mnie! Daj mi spokój! Mało ci było nocy?

– Mało! Pół roku z tobą nie byłem. Jak ja wytrzymam te jeszcze cztery miesiące! Dopiero teraz będzie mi trudno.

– Trzeba było nie przyjeżdżać! – krzyknęła i sama się przestraszyła.

Ale Roman nie wziął tego serio. Uznał to za jeden z pospolitych przejawów jej złego humoru, zlekceważył.

– O ty złe ziele – powiedział i uśmiechnął się z wyższością. Radość i duma wręcz go rozpierały.

Zdumiewało ją, że nie zauważył w niej żadnej zmiany. A może zauważył i złożył na karb ich wielomiesięcznej rozłąki. Wierzył, że jeśli tu wróci, wszystko wróci do normy. Do normy? Co jest normą?

Zauważyła wzrastający niepokój matki i z obawą czekała, czy nie dojdzie do kolejnego nawrotu choroby. Nie doszło. Ale zaraz następnego dnia po wyjeździe Romana i Bogny, matka zapytała:

– Marek przyjdzie?

– Nie, mamo. Myślę, że nie – odpowiedziała spokojnie.

Nadal nie przychodził na przystanek ani nie próbował telefonować. Czuła się tym wręcz znieważona. Dlaczego mężczyźni słowem „kocham” rzucają jak piłką? Kocham – nie kocham – kocham – nie kocham. Tylko dla kobiety „kocham” jest śmiertelnie poważnym zaklęciem. Strzeżcie się, głupcy, kobiety, która mówi „kocham”!

Nikomu jeszcze tego nie powiedziała. Nikt nie musi się jej strzec.

Marek przewraca się na wznak. Na ścianie – cień jego profilu. „Nie myślałam, że znowu będziesz ze mną – szepce bezgłośnie do cienia. – Że będziesz leżał na mojej ścianie.” I cień, jakby usłyszał, lekko się ku niej zwraca. Profil ulega zniekształceniu. Widać wyraźnie jeden niesforny lok, zarys policzka, szyi; widać na ścianie cień anioła!

Przed wyjazdem Roman zapytał:

– Będziesz na mnie trochę czekała?

– A mam inne wyjście?

Nie miała! Nie przesądzając jakie to czekanie będzie, nie widziała innego wyjścia.

– Rutka! Rutka!

Trzymał jej twarz w obu dłoniach i patrzył intensywnie w oczy. Przestraszyła się, że za moment padnie kolejne „kocham!”. Na szczęście nie zdobył się na to. Puścił ją i wskoczył na stopnie wagonu, gdzie wcześniej postawił Bognę podnieconą, szczęśliwą, że wraca do „swojej” pani Joli. Oto i Bognie wkrótce przyjdzie się rozstawać. Zostawiać kogoś, kogo pokochała bezinteresowną, piękną miłością. Na szczęście, to rozstanie nastąpi pod pretekstem wakacji i być może, dwa letnie miesiące złagodzą ból. Pomyślała, że trzeba by wywieźć Bognę w jakieś dalekie, nowe miejsce. Na przykład: zrealizować dawne plany, pojechać razem nad morze. Morze podobno ma kojące właściwości. Jeśli tak, i ona, i Bogna osiągną tam ukojenie. Biegnie myślą ku nadmorskiej plaży nieustannie głaskanej przez cierpliwe fale. Tam zapomną. I nagle zaczyna się cichutko śmiać. Zapomną? Taką rzecz?! Jeśli już się zdarzyła – jak zapomnieć? Wtula twarz w poduszkę, żeby tym śmiechem nie zbudzić Marka. A śmiech w niej histerycznie narasta, aż zaczyna się dławić, zaczyna ją wszystko w środku boleć, i śmiech – zamienia się w płacz.

Biegnie za ojcem wśród deszczu. Jego głowa miga w oddali. „Zaczekaj tato! Zaczekaj!” W twarz zacina deszcz. Wpada za nim do kościoła. Gęsty tłum. Głowa przy głowie. „Boże coś Polskę…” Pod sklepieniem, wśród dymów kadzidła polatuje niespokojnie kilka wróbli.

Otwiera oczy. Latarnia na ulicy zgasła. W pokoju gęsty mrok. Ręka Marka zwisa z łóżka, otwarta na zewnątrz bezsilną dłonią. „Kto go krzywdzi – zabija jego piękną duszę!” Oto ktoś, kto w przeciwieństwie do niej ma Piękną Duszę. Tak go oceniają inni. A ona? Czy krzywdzić nie wolno tylko tych z Piękną Duszą? Jak teraz żyć? Z nim?! Bez niego?! Z nim?! Gdzie są odpowiedzi na takie pytania? Ludzie jak ślepcy wyciągają ręce, szukają po omacku. Jak żyć? Czy ci o Pięknej Duszy znają odpowiedź? Nikt jej pewnie nie zna. Ludzie macają jak ślepcy i biorą, co wpadnie w ręce. Oto sposób! I grzebią w pamięci, co wymknęło się z rąk. Ojciec, Ola, poezja, Roman, Bogna, matka – wymknęli się jej kolejno z rąk. „Jak myślisz skleić ten rozbity garnuszek mojej ufności?” – pyta myślą Romana. Nadwątlony owym wydarzeniem z Paulą rozsypał się, i żeby go nie wiem jak mozolnie sklejać, będzie w inny wzór.

Stoi bosa na łące i patrzy w niebo, skąd opada przybrany wstążkami balon. Z gondoli wychyla się młoda para. Welon panny młodej powiewa w błękicie. I nagle, od tyłu, ktoś zakrywa jej oczy.

Budzi się z kroplami potu na czole. Serce bezrozumnie łopoce. Szybko – nosem do ściany. Od dzieciństwa tak właśnie wyglądały jej ucieczki. Nosem do ściany. Za plecami zostawało całe zło świata. Między nosem a zbawczą ścianą nie było na nie miejsca. Czuła się bezpieczna. Ale teraz przynosi to zaledwie chwilową ulgę. Takie są od śmierci matki jej kolejne noce. Już, już wchodzi w sen, zaczyna śnić i jakby napotkała niewidzialną przeszkodę, odbija się od niej, z powrotem wypada w realność.

Marek! Skazała go na nieistnienie, a on – znowu jest. Obraca się, żeby na niego popatrzeć. Marek! Nic mu nie powie. Jeszcze na razie mu nic nie powie. Pewnie nigdy mu o tym nie powie. Maaareeek!!! – to brzmi jak krzyk w pustkę wszechświata.

Wyjazd Romana z Bogną z ulgą przyjęła nie tylko matka, ale i pani Wanda. Póki tu byli, Lubicka zaledwie zaglądała. Siedziała z matką, kiedy Roman i Bogna szli na spacer. Kiedy wracali, wychodziła, często zabierając do siebie przyjaciółkę. Roman i Bogna zaczynali wtedy szykować obiad. W końcu Romek zapytał:

– Rutka! Co Lubicka taka na mnie krzywa?

Była pewna, że z powodu Marka, ale powiedziała:

– Może nie pochwala twojego wyjazdu.

I Roman speszony zamilknął.

Tego wieczoru, kiedy położył jej obie dłonie na piersiach, a ona odruchowo się cofnęła, powiedział z lekką ironią:

– Tak jak pani Wandeczka „nie pochwalasz”?

A gdy milczała, dodał:

– Rutka! Rutka! Gdybym nie zdecydował się na ten niefortunny wyjazd, pewnie nigdy bym się nie przekonał, jak bardzo cię kocham!

Pomyślała: „Gdyby nie twój wyjazd, może nigdy bym się nie przekonała, że cię nie kocham. Że nigdy nie kochałam!” Zacisnęła mocno oczy ulegając pieszczotom męża i wkrótce jej ciało zaczęło odpowiadać. Głupie ciało!

Przecież w końcu wyjechał i została na tym tapczanie sama. Pustka zapełniana przedtem przez Romana otworzyła się zdradliwą otchłanią – zaczęła w nią zapadać na razie jeszcze powoli – coś z nieodpartą siłą wsysało ją w tę pustkę. Marek! Marek! Nie było go i był tak bardzo, że trwała przerażona, skulona w mały kłębek. Boże! Był jednocześnie nią zaplątaną w ciasny węzełek i tą pustką. Dotknęła swojego kolana, swoich ust – to było jego kolano, jego usta. Zagryzała do bólu zęby na swoichjego palcach.

Następnego dnia matka znowu zapytała:

– Marek przyjdzie?

– Nie, mamo, nie przyjdzie.

– Dlaczego? – w oczach miała popłoch i cierpienie.

– Wtedy, kiedy zastałaś go w moim łóżku, wyrzuciłam go.

– Jak mogłaś! Ruta!

Już w niej trzepotały nieprzytomna rozpacz i złość.

– A powinnam miewać ich w łóżku na zmianę? Przecież to ty kazałaś mi na sylwestra włożyć ślubną sukienkę. Przypomniałaś mi, kim jestem!

Matka pobladła.

– Więc to przeze mnie go wyrzuciłaś? – spytała głośnym szeptem. – Przeze mnie?

– Daj spokój – powiedziała niecierpliwie. – Jeżeli koniecznie chcesz być czemuś winna, to chyba wystarczy tego wyjazdu Romka i Bogny. Zdaje się, że to więcej niż jakiś tam Marek.

Matka przypatrywała się jej uważnie przez chwilę, potem wyszła. Zaszyła się na resztę wieczoru w swoim pokoju. Tylko jeszcze raz jej mignęła idąca do łazienki w swoim zbyt już frywolnym, różowym szlafroczku. Potem Ruta, zanim poszła spać, z przyzwyczajenia zajrzała do pokoju matki. Ta siedziała w mroku, lekko się kołysząc w bujanym fotelu, zapatrzona w okno, za którym zaczynał padać coraz gęściejszy śnieg.

A wystarczyło dwa tygodnie temu zadzwonić, zapytać:

– Będziesz mógł dzisiaj przyjść? Mama cię zaprasza.

Nie zrobiła tego. Panicznie się bała znowu go zobaczyć. Po tym tygodniu z Romanem nie byłaby w stanie spojrzeć mu w oczy. „To już koniec! – mówiła sobie – koniec! koniec!” To słowo nabierało tragicznego wymiaru, wbijało się ostrzem w piersi. Łzy dwoma gorącymi strugami zbiegały po twarzy. Czuła, jak są gorące. Umęczona zasnęła na wilgotnej poduszce i po zaledwie dwu, a może trzech godzinach obudził ją chłód.

Jej serce już wcześniej pełne było rozpaczy, a teraz rozpacz przelała się na zewnątrz. Zaległa w piersiach ciemną, bolesną kałużą. I kiedy zobaczyła Marka na cmentarzu, nie była w stanie pojąć, jak śmiał przyjść! on – współwinny tej śmierci. Dopiero później pomyślała, że przecież oboje byli winni. Jednako była ich obecność uprawniona czy też nieuprawniona. Od tego momentu zaczęła w niej narastać chęć, żeby rzucić mu w twarz oskarżenie o współwinę. Zdawała sobie sprawę, że to absurd i widziała w tym jedyny dla siebie ratunek. Był to rodzaj obsesji. Wrócił strach przed psychiczną chorobą. Musiała się ratować! Włożyła skafander i pobiegła na Królewską. Okno w mieszkaniu Marka było szeroko otwarte – grał Chopina. Słuchała przez chwilę, zanim weszła po schodach. Potem, stojąc pod ścianą w przedpokoju, zrozumiała – nie zdobędzie się, żeby go tak bezrozumnie skrzywdzić. Obecność Marka dodała jej odwagi, mogła dalej wszystko dźwigać sama. A po dalszych dwu godzinach bycia z nim poczuła, że jest uratowana. Postanowiła odejść i nigdy już go nie zobaczyć. Odkupić w ten sposób swoją wobec matki winę.

Nie przewidziała, że on nie zechce jej opuścić, będzie spał obok tej nocy i w tak prosty sposób zniweczy wszystkie te postanowienia. „Chciałam cię uchronić! Nie zarażać własnym złem! Chciałam odejść!” – usprawiedliwia się przed nim w myśli, zanim powie głosem pełnym nowych łez:

– Marek! Przytul mnie!