Rozdział 19

To było na trzy tygodnie przed śmiercią matki. Ojciec wziął go za rękę i zaprowadził do jej pokoju. Od czasu gdy już nie mogła wstawać, przychodzili tutaj razem. Ojciec siadał na krześle obok łóżka, syna brał na kolana, obejmował go ramieniem. Widocznie zdawał sobie sprawę, że każda z tych wizyt jest dla dziecka trudnym przeżyciem. Marek intuicyjnie wyczuwał zagrożenie i zwyczajnie się bał. Potrzebne mu było opiekuńcze ramię ojca. Wspierał policzek o jego pierś i szeroko rozwartymi oczami patrzył na matkę – coraz bledszą i bardziej milczącą. Jeszcze do niedawna matka pieściła ich obu czułym spojrzeniem, zadawała jakieś pytania, teraz leżała już bezsilna, z trudem odmykając powieki. Wtedy jednak popatrzyła na synka i szepnęła z żalem:

– Już się nie dowiem, kto z niego wyrośnie.

– Humanista – powiedział ojciec. – Romantyk.

Po twarzy matki przemknął cień uśmiechu.

– Pilnuj go!

– Proszę cię, spróbuj jeszcze powalczyć z chorobą. Zdarzają się przecież różne niemal cudowne ozdrowienia. Wyzdrowieć jednak trzeba chcieć.

Matka przez chwilę milczała. Zapewne musiała zebrać siły, by odpowiedzieć:

– Kochany mój! Pozwól mi spokojnie odejść.

Wtedy Marek głośno się rozpłakał. Nie z powodu „odejść”, ale z powodu „Kochany mój!” – które wydało mu się zbyt wielkie na jego zaledwie siedem lat. Wagę tych słów docenia i dziś. Na samo ich wspomnienie czuje w sercu ucisk. Przejął się wówczas także prognozą ojca co do własnej osoby. I o ile określenie „humanista” uznał za pozytywne – brzmiało szalenie mądrze i ciepło – to „romantyk” było w jego odczuciu określeniem negatywnym. Później, kiedy poznał właściwe znaczenie obu określeń, stosunek Marka do nich nie uległ zmianie. Swoje romantyczne skłonności w dalszym ciągu uważał za wstydliwe i próbował je ukrywać. Bez powodzenia, bo sam wygląd zdradzał, kim jest Marek Wójcik. W jego przypadku natura zdobyła się zaledwie na ascetyczną prostotę, a może wręcz z lenistwa nie zadziałała w sposób bardziej wyrafinowany. Pozostawiła między formą zewnętrzną a wnętrzem pełną zgodność. W jakiejś więc mierze Markowi odpowiada obecny stan rzeczy, który zobowiązuje go do powściągania „romantycznych” odruchów, narzuca mu powrót do roli tak długo granej wobec Ewy, aż stała się jego drugą naturą. Czuje się nawet bezpieczniej. Kiedy się przed Rutą odsłaniał, bardziej był narażony na różne jej niespodziewane, godzące w niego zachowania. Odnosi też wrażenie, że Ruta chętnie z nim przebywa i z każdym dniem jest spokojniejsza. Zdarza się jej nawet uśmiechać. Byli razem w kinie i na pływalni. Do „Ratuszowej” nie chciała pójść.

– Nie będę siedzieć w dymie. Kupmy ciastka i chodźmy do domu.

Potem się okazało, że miała na myśli jego dom, dokąd było bliżej.

W czwartek Marek przyszedł do czytelni. Po pracy odprowadził Rutę na Żmigród. Nie zaprosiła go na górę.

– Cześć! – podała mu na pożegnanie rękę.

Tak się teraz witali i żegnali. Marek nie zauważył, które z nich pierwsze użyło tego „cześć!” W ogóle sytuacja jest trochę dziwna. Ma wrażenie, że zaczynają od nowa, i tym razem nie wolno działać pochopnie. Toteż rano, w autobusie, powściąga chęć, żeby ją ciasno przytulić, poczuć całym sobą jej bliską obecność. Każdego kolejnego dnia, stojąc obok niej, stacza ze sobą krótką walkę i wychodzi z niej zwycięsko. Dziś jednak przekorny przypadek sprawia, iż zostają przyciśnięci przez napierających do wnętrza na tyle mocno, że nie ma najmniejszej możliwości zachowania dystansu. Reakcja własnego ciała zaskakuje go, tak jest silna. Serce szaleje tłocząc do tętnic nie krew, a bolesny żar. Jeszcze moment i zacznie płonąć! „Ruta!” Kładzie dłonie na jej biodrach i czubkami palców sięgającymi poniżej kurtki, wyczuwa podskórne lekkie drżenie. „Ruta!” Wspiera skroń o jego ramię i fala słodyczy zaczyna się podnosić, zalewać ten żar, a właściwie mieszać się z nim, powodując, że nagle pragnie krzyknąć? zawyć? jęknąć? Po prostu wydać z siebie jakiś dźwięk. I zaraz – dojmujące poczucie zniewolenia przez ten tłumek pasażerów, wobec których nie śmie sobie pozwolić na upragniony krzyk. Stoi tak – szczęśliwy, płonący, nieszczęśliwy – póki nie muszą wysiąść. Wtedy Ruta rzuca: „Cześć!” – i zdąża do przejścia. A on nie idzie za nią, musi być teraz sam. Skręca do parku i dopiero tutaj, biegnąc pustą aleją, zaczyna krzyczeć. Potem dostrzega młode kiełki trawy i nabrzmiałe pąki na krzewach i jest pewny, że Ruta równie silnie jak on przeżyła ich niespodziewane zbliżenie. „Łasiczko moja!” Ciągle czuje na opuszkach palców podskórne wibrowanie tego miejsca na granicy jej bioder i ud i będzie za nim od tej chwili tęsknił, stanie się ono miejscem wybranym, istniejącym tylko dla niego i z jego powodu, i ilekroć o tym pomyśli, będzie się czuł jak kreator. Że wcale nie umówili się na sobotę i niedzielę, Marek sobie przypomni, dopiero gdy opadną poprzednie emocje.

W wydziale zamieszanie. Dyrektor Barwiński zasłabł. Wezwali pogotowie i Barwińskiego zabrano podejrzewając stan przedzawałowy. „Nic o człowieku nie wiem – myśli Marek. – Kto wie jakie ma kłopoty.” Tak zwykle bywa, że o kłopotach zwierzchników wie się niewiele. Więcej o współpracownikach. Choć Marek i o nich nie wie zbyt dużo. Czuje awersję do plotek i ile razy trafi na rozmowę tego typu, szybko się wycofuje.

Szkoda, że pogoda się popsuła – mżawka i chłodny porywisty wiatr – nie da się pojechać do lasu. Kino? Trzeba by skoczyć na dół do kiosku po gazetę, zobaczyć, co w repertuarze. Może Ruta miałaby ochotę pójść na wernisaż do BWA? Właśnie otrzymał zaproszenie. Malarstwo naiwne Zofii Kędzierskiej. To wydaje się być interesujące. A może… Telefon!

– Dzień dobry, panie magistrze – mówi Wiktor. – Polecono mi przekazać, iż Katarzyna, Wiktor, Maciej i Eryk Jaroszkowie zapraszają pana magistra wraz z osobą towarzyszącą na miłe popołudnie w gronie własnym. Jutro na szesnastą, o ile to możliwe.

– A pan, panie magistrze, skąd wie, że ma mi kto towarzyszyć? – pyta przesadnie słodko odrobinę zaskoczony Marek.

– Wrodzona inteligencja jest informatorem niezawodnym. A poza tym dobrze cię znam, stary koniu.

– To zabrzmiało już bardziej swojsko. Zapewne rozumiesz, że nie mogę decydować za „osobę towarzyszącą”. Muszę się z nią porozumieć. Mam nadzieję, że nie przewidujecie żadnych hopów-siupów.

– Nic z tych rzeczy. Sam umiar i elegancja. Czekam niecierpliwie na wiadomość.

Marek musi więc zadzwonić do Ruty.

– Mam dwie atrakcyjne propozycje na najbliższą przyszłość. Pierwsza na dziś. O osiemnastej w BWA wernisaż – malarstwo naiwne. Druga dotyczy jutrzejszego popołudnia. Kasia i Wiktor zapraszają nas na podwieczorek w gronie własnym. Co ty na to?

– Tak mało ich znam – mówi z wahaniem Ruta.

– Nie ma sposobu, abyś poznała lepiej, jak czasem się spotykać.

– Skoro tak…

– Dzwonię do Wiktora, że przychodzimy. A po siedemnastej przylecę, żeby zabrać cię do BWA. Włóż coś atrakcyjnego. Panie się stroją, choć bardzo rozmaicie.

– Pewnie będzie tam tłum twoich znajomych. Nie lubię.

– Co najwyżej kilku. A ty? Masz dla mnie jakieś atrakcyjne propozycje?

– Noo nie. Jeszcze nie. Może do siedemnastej coś wymyślę.

– Liczę na to. Do zobaczenia!

Głos Marka jest ożywiony, radosny. To reakcja po dzisiejszym porannym przeżyciu. Zburzyło jego psychiczną równowagę. Trzepoce coś w jego wnętrzu. Wyrywa się! Próbuje ulecieć! Czy ona też tak…? W jej głosie było sporo rezerwy. Gdyby nie zadziałał z taką energią, kto wie, czy by nie odmówiła. Sam jest zaskoczony swoją przebojowością. Potem dotyka opuszkami palców policzków i wraca intensywne wspomnienie, kiedy trzymał je na biodrach Ruty. Zaczyna się z cicha, radośnie, sam do siebie śmiać.

Zgodnie z obietnicą po siedemnastej Marek przychodzi na Żmigród.

– Właśnie poszukuję godziwego stroju, żebyś nie musiał się mnie wstydzić. Usiądź i zaczekaj. Masz tu „Kurier” albo włącz sobie telewizor.

Marek bierze do ręki popołudniówkę. Stan obrad przy Okrągłym Stole i repertuar kin zna z gazety kupionej rano. Mogliby w niedzielę pójść na „Czułe słówka”, postanowił jednak poczekać, co też zaproponuje Ruta. W sercu kołacze mu nadzieja, do której sam przed sobą boi się przyznać. Wreszcie odruch buntu! „Chyba wolno mi pomarzyć!” Właśnie wtedy wchodzi ona i Marek omal Ruty nie poznaje. Przede wszystkim z powodu fryzury. Ruta warkocz ma rozpuszczony i jakoś tak spięty na czubku głowy srebrną spinką, że falujące włosy tworzą dokoła twarzy puszysty ciemny krąg. Z tego kręgu wyziera jej drobna blada twarz z agresywną zielenią oczu i czerwienią podkreślonych szminką ust. Czarna garsonka, zapewne wybrana spośród strojów matki, wydaje mu się ubiorem o wiele za poważnym, musi jednak przyznać, że eleganckim.

– To z panią będę miał zaszczyt udać się na wernisaż?

Wstaje, kłania się, całuje jej dłoń.

Po piętnastu minutach są w BWA.

– Marek – mówi ona idąc po schodach – ja naprawdę nie mam ochoty poznawać tłumu obcych ludzi. Jeżeli ktoś do ciebie podejdzie, będę dyskretnie się usuwała, by oglądać z zapałem obrazy.

Trafiają na uroczysty moment przecięcia wstęgi. Wraz z innymi wchodzą do sali. Niemal natychmiast w kierunku Marka zmierza dyrektor BWA, aby go przedstawić bohaterce dzisiejszej uroczystości. Ruta odchodzi. Przez chwilę obserwuje ludzi, potem już obrazy. Zaskakują ją paletą wyrafinowanych barw, która – według niej – nie odpowiada naiwnej uproszczonej formie. „Jak to jednak od razu widać, kiedy profesjonalista próbuje iść w ślady tych autentycznie naiwnych” – myśli. Są to jednak obrazy dobre, ogląda je więc ze sporą dozą zainteresowania. Właśnie patrzy na grupę kąpiących się w rzece chłopców, na których czyha w gąszczu tataraku rybiooka wodnica, kiedy podchodzi Marek, niosąc w obu dłoniach kieliszki z winem.

– Wypijmy, Ruteńka, za twórczość pani Kędzierskiej. Mam wrażenie, że to osoba równie mało autentyczna jak jej dzieła.

– Któraż to?

– Ta tęga z krótką fryzurą i kolekcją wisiorków na piersi.

– Na naiwną rzeczywiście nie wygląda.

W tym momencie dopadają artystki przedstawiciele prasy, co można poznać po mikrofonach dzierżonych w dłoniach. Ruta patrzy przez chwilę – zaskoczona. Jednym z dwojga jest Paula. Tyle że tym razem zrobiona na szałowe platynoworóżowawe bóstwo. Niby Ruta wiedziała, że Paula pracuje w redakcji miejscowego dziennika, a pomimo to… Obraca się do ściany.

– Popatrz, jaka urokliwa wodnica – mówi do Marka. Macza usta w winie. – I wino zupełnie dobre.

Teraz już Marek jest obok niej. Co prawda wymienia kilka ukłonów, a nawet uścisków dłoni, ale są to spotkania przelotne. Ruta właściwie nie wie, gdzie „przelatują” ci wszyscy kłębiący się ludzie, dokąd się tak nerwowo śpieszą. W pewnym momencie Marek nisko się kłania drobnej kobiecie o kasztanowych włosach i aksamitnych, ciemnych oczach. Ona odpowiada mu uśmiechem tak pełnym uroku, że Ruta czuje niespokojny skok serca.

– Kto to jest? – pyta.

– Aldona Batowska-Thylman. Malarka. Nie znasz jej obrazów? Szkoda! Masz do nadrobienia jeszcze jedno zaniedbanie.

Potem w ich kierunku zaczyna się toczyć ów tęgi dziennikarz, który wcześniej wraz z Paulą atakował artystkę.

– Cześć, Marek! – woła z daleka stentorowym głosem.

Ruta więc szybko się odwraca, tym bardziej że obok tamtego drepce na wysokich szpilkach Paula.

– Witam, panie Mareczku! – to mówi Paula. – Jak się panu podoba?

– Nie jestem entuzjastą tego typu malarstwa.

– O! To szalenie modne. I u nas, i na Zachodzie.

– Nie stawiałbym znaku równości między modą a sztuką.

– Ha! ha! ha! Masz rację – wybucha śmiechem ów gruby. – Co tam słychać u Ewuni? – pyta. – Prędko wraca do pracy? Stęskniłem się już za nią. Wernisaż bez Szeligowej, o przepraszam, teraz już Furtakowej, to zaledwie pół wernisażu.

– Musisz uzbroić się w cierpliwość, póki nie odchowa syna.

Ruta nabiera ochoty, żeby popatrzeć na twarz Marka, kiedy mówi o Ewie. Odrobinę odwraca głowę. Paula to wykorzystuje, udając, że dopiero teraz ją zauważyła.

– Ruta! Ty tutaj! – woła. – Jak to miło! – Daje dwa kroki i całuje w powietrzu policzek Ruty. – Jak ty uroczo wyglądasz! – Lustruje ją ostentacyjnie wzrokiem. – Jesteś sama? Pozwól, przedstawię ci dwu uroczych panów. Bartek Poroch, chluba lubelskiej prasy. Marek Wójcik, przedstawiciel wojewódzkich władz kultury. A to – zwraca się do panów – moja przyjaciółka ze studiów, Ruta Nowicka.

Ruta podaje Porochowi rękę, potem uśmiecha się do Marka.

– Z Markiem się już znamy – mówi.

– Ach, tak! Nie wiedziałam. A co u Romana?

– Pojechał z Bogną do swojej matki. Niedługo wrócą.

– Gdzie ukrywałaś, Paula, przez tyle czasu taką uroczą przyjaciółkę – wtrąca Poroch.

– To raczej ukrywała się ona, razem z chłopcem, którego mi wcześniej poderwała.

Paula wybucha wdzięcznym śmiechem, aż kilka osób spogląda z zainteresowaniem w ich kierunku.

– Zapraszam do siebie na drinka. Trzeba uczcić to miłe spotkanie.

– Dziękuję. Nie skorzystam – mówi Ruta. – Miesiąc temu pochowałam matkę. Na razie nie mam ochoty na towarzyskie spotkania.

– Ja chętnie. Gdzie alkohol – tam Bartuś – deklaruje Poroch. – A ty, Marek, pójdziesz się napić? Paula ma taki „okrągły stół”, cacuszko, obok stołu kanapkę!

– Daj spokój – przerywa mu Paula. – Pan Marek wyraźnie preferuje mężatki, jest człowiekiem poważnym.

Wznosi rękę gestem pożegnania i odchodzą oboje.

– Powiedzieć o niej „szczypawka” to obraza dla szczypawki – mówi półgłosem Marek, mimo że nie odebrał porcji złośliwości specjalnie przeznaczonych dla Ruty.

Dopiero później myśli, że Ruta wcale go nie okłamała. Rzeczywiście nazywa się Nowicka. I znajduje całkiem proste wyjaśnienie. Widocznie matka Ruty, jak to często bywa w świecie artystycznym, wychodząc za mąż zachowała panieńskie nazwisko.

***

– Wujku! Zgadnij, ile zębów ma Eryk.

– Dziesięć.

– Od razu widać, że zupełnie się nie znasz na dzieciach – Maciek z politowaniem kiwa głową. – Sześć! Jest zębowym niemowlęcym przodownikiem.

– Zdumiewające! Idę zobaczyć.

– Zostawcie mi w spokoju dziecko – protestuje Kasia. – Niech śpi. Do karmienia jeszcze ponad pół godziny.

– Zazdrosna – mówi Maciek, porozumiewawczo przymrużając oko. – Zaczekamy.

Kasia zabiera na chwilę męża do kuchni.

– Pomogę im – mówi Maciek i niedbałym krokiem wychodzi, a po chwili wraca z talerzem pełnym kawałków ciasta. – Dziś rano upiekłem z mamą. Co prawda Eryk nam trochę przeszkadzał, ale jakoś sobie poradziliśmy. A tata zrobił wafle. On jest waflowym specjalistą w tym domu.

Maciek wyraźnie informuje Rutę jako osobę nową, ale wcale na nią nie patrzy. Po chwili przychodzą tamci dwoje z pokrajanymi waflami i herbatą. Wiktor nalewa do kieliszków wino.

– Jak dobrze, żeście przyszli. Czuję się stuprocentową kurą domową. Jesteście dla mnie przybyszami z innego świata. Warto się przekonać, że takowy jeszcze istnieje.

– Przestań, żono, bo się rozpłaczę nad twoim ciężkim losem – wzdycha żałośliwie Wiktor. – Za Okrągły Stół! – Potem zwraca się do syna: – No, jak? – pyta marszcząc brwi. – Podoba ci się nowa ciotka?

– Może być – odpowiada półlekceważąco Maciek, mocno się przy tym rumieniąc. Wpycha do ust kawał ciasta.

– Stop! Tu nie przedszkole. Tu się jada wytwornie. Nie pchaj tyle do buzi.

– W przedszkolu pewnie nie dają takiego pysznego ciasta – wtrąca Ruta uśmiechając się do Maćka, co chłopca jeszcze bardziej peszy.

W tym momencie rozlega się płacz Eryka i Kasia zrywa się, biegnie do dziecka. Po chwili wraca z synkiem zawiniętym w puchaty, niebieski kocyk.

– Przewinęłam i przestał ryczeć. Może jeszcze trochę wytrzyma.

– Mamusiu! Miałaś pokazać wujkowi zęby – przypomina Maciek.

Kasia podaje Markowi dziecko.

– Masz. Pooglądaj go sobie. Muszę na chwilkę wyjść.

Marek trzyma Eryka trochę niezręcznie. Jaki on jeszcze maleńki! Patrzy na Marka szeroko otwartymi oczkami, a potem zaczyna się krzywić i wreszcie płakać. Marek bezradnie się rozgląda.

– Daj – mówi Ruta. Wyciąga ręce, unosi dziecko niemal pionowo i przytula do piersi. Wspiera policzek o ciemną głowinę. – Ciiichooo, cicho, mój maleńki, ciiichooo…

Jest to czuły, cichy zaśpiew. Odrobinkę dzieckiem kołysze i Eryk przestaje płakać. Kładzie główkę na jej ramieniu. Marka ogarnia wzruszenie. I wtedy Wiktor mówi do Kasi, która właśnie wróciła do pokoju:

– Popatrz, Kasiula! Czy ci się nie wydaje, że do kocyka, zamiast Eryka, czas włożyć małego Wójcika?

– Twoje toporne dowcipy któregoś dnia przyprawią mnie o zawał! – woła Kasia.

– Przepraszam – Wiktor całuje rękę żony.

– Mnie przepraszasz? Mnie?

– Tata ma rację – rozstrzyga Maciek zagryzając ciastem.

Kasia bezsilnie opada na krzesło.

– Jak zapraszać gości do takiego domu!

Wtedy Ruta podnosi na nią wzrok pełen ciepłego blasku.

– Chyba jesteś bardzo szczęśliwa, prawda?

– Tak. Chyba tak – odpowiada zaskoczona Kasia.

– Zaraz ci go oddam.

Jeszcze przez chwilę tuli dziecko. Potem wstaje – jakoś tak płynnie, jakby podfrunęła. Oddaje Eryka Kasi.

– Mogę pójść z tobą, zobaczyć, jak karmisz?

– Naturalnie.

Tam, patrząc jak Eryk ssie pierś matki, Ruta zaczyna bezgłośnie płakać. Dwie strugi łez zbiegają jej szybko po twarzy. Kasia początkowo udaje, że tego nie widzi, ale kiedy dziecko już nakarmiła i podnosi je do góry, pyta:

– Co tobie, Rutka?

Ruta zwraca na nią pełne łez oczy.

– Marek nie wie, że ja mam córeczkę.

Kasia patrzy zaskoczona, potem się uśmiecha.

– Przecież możesz mu powiedzieć.

– Nie mogę!

– Ty chyba dobrze go nie znasz. Przecież on ciebie kocha.

Rucie po twarzy spływają nowe łzy.

– On także nie wie, że jestem mężatką. Z początku nie było potrzeby mówić, a teraz…

Kiedy Kasia wraca do pokoju, Marek i Wiktor zaciekle się kłócą.

– Przestań pleść głupoty! – krzyczy Marek.

– Ach, ty ignorancie! – odparowuje ze złością Wiktor.

Maciek spokojnie pojada patrząc to na jednego, to na drugiego.

– Spokój! – Kasia przywołuje kłócących się do porządku.

Spoglądają na nią półprzytomnie.

– Czy ty nie rozumiesz… – zaczyna znowu Wiktor.

– Dość! Już ani słowa! Przyjemne popołudnie. Nie ma co!

Podnosi szklankę do ust. Orientuje się przecież, że prawdziwym powodem kłótni nie są wcale ostatnie polityczne wydarzenia, tylko wcześniejsza niefortunna odzywka Wiktora, która wyprowadziła Marka z równowagi.

– Nie dadzą podyskutować we własnym domu – burczy Wiktor.

– To była dyskusja? Te inwektywy!

– Przesadzasz – Wiktor sięga po keks.

– Gdzie Rutka? – niepokoi się Marek.

– Poszła do domu. Źle się poczuła.

Marek patrzy zaskoczony, a potem się zrywa, żeby za nią biec.

– Jak mogłaś! – to pretensja pod adresem Kasi.

– Siadaj! – tym razem krzyczy Kasia. – Mówię ci, siadaj!

– Czego wy się denerwujecie? – pyta z dezaprobatą Maciek.

– Nie wtrącaj się!

Marek opada na krzesło.

– Kasiu, co się stało?

– Siedź spokojnie na tyłku i nie pchaj się, gdzie cię nikt nie prosi!

To do niej już zupełnie nie przystaje. Patrzą obaj zdumieni.

Potem do Marka dociera, co powiedziała.

– Kasiu! Co się stało? – powtarza nagle pobladły.