Rozdział 20

– Ruteńka! Ruteńka! Moja mała córeńka! – podśpiewywał ojciec podrzucając ją rytmicznie na kolanie.

A ona zapatrzona w ojca, roześmiana, szczęśliwa, nie potrzebowała nikogo więcej. Matka częściej bywała w objeździe niż w domu. Kiedy wracała, witała córki gradem drobnych pocałunków – bardziej spontanicznych niż czułych. Wnosiła do domu nadmierne ożywienie, gwar, a co najgorsze – zabierała jej ojca. Zajmowała go jakimiś tylko własnymi sprawami. Wychodzili zostawiając dziewczynki pod opieką pani Wandy. Lidka, zarówno w czasie obecności jak i nieobecności matki, bywała w domu rzadko. Bawiła się na podwórzu z koleżankami w gumę, w klasy, w chowanego. Ona, dużo młodsza i mniej sprawna, nie chciała uczestniczyć w tych grach, bo zwykle zostawała w tyle. Wolała być z ojcem. Przychodził po nią do przedszkola. Po drodze robili zakupy i ojciec pytał:

– Jak myślisz, Ruteńka, co nam będzie bardziej smakowało? Razowy czy bułeczki?

– Razowy – odpowiadała marszcząc nosek. – Z miodem – dodawała.

Razowy chleb z masłem i miodem! Niebo na języku! I do tego zagryzany kwaśnym jabłkiem! Szli więc jeszcze kupić kwaśne jabłka, a dla Lidki niekwaśne, bo im kiedyś krzyknęła:

– Wy to wcale nie pamiętacie, że i ja jestem w tym domu!

A sama z tego domu wychodziła najczęściej, jak się dało. Tylko kiedy wracała matka, Lidka przez pierwsze dwa dni posiadywała w mieszkaniu, słuchając barwnych opowieści z ostatniej podróży. Później, gdy matka z grubsza wyczerpała temat, Lidka znowu biegła na podwórko. Wracała do atrakcyjniejszej części swojego dziewczęcego świata.

Dla Ruty najatrakcyjniejszą częścią świata był ojciec. Siadywali razem przy stole. On czytał, ona malowała kredkami swoje „cudowne krainy” – tak ojciec o nich mówił. Zawsze oglądał je bardzo dokładnie i wciąż się zdumiewał dopytując, co to jest, i bywał zachwycony, kiedy narysowała zielone schody prowadzące aż do słońca, albo kiedy jeden spośród wymalowanych kwiatów zaznaczyła czarnym krzyżem, co miało oznaczać, że kwiat zmarł. Po pewnym czasie, do tych rysunków zaczęła układać wierszyki i ojciec zapisywał je na rogu kartonu. Widziała, że się nimi cieszył, więc wierszyków przybywało. Nie było jednak szczęśliwszej chwili, niźli gdy siedziała na kolanach czytającego ojca z głową przytuloną do jego ramienia.

A potem, któregoś dnia, do przedszkola przyszła po nią pani Wanda. Zawalił się jej cały dziecięcy świat! Po ojcu została ogromna pustka. Przez całe lata próby zapełnienia jej – książkami, wierszami, studiami, Romanem – zawiodły. Bogna! Tak. Tylko że to jest ktoś, kogo darzy miłością, dostając w zamian nie tyle, na ile jest spragniona. Roman! Ten chciał ją mieć kobietą. Nie przyszło mu do głowy, że wciąż jest dzieckiem, które utraciło ojca. Uparł się zrobić z niej kobietę. Stała się więc jednocześnie świadomą własnego ciała kochanką i smutnym, pozbawionym czułości dzieckiem. Dzieckiem nieustannie tęskniącym za czułością.

Dopiero ON! Wziął ją czule w ramiona i wszystko się w niej rozpadło, rozsypało w złoty pył. Powiedział „Ruteńka!” – a nikt tak do niej, prócz ojca, nie mówił. Mogła położyć głowę na jego ramieniu i wierzyć, że w jego uczuciu jest co najmniej tyle czułości, co pożądania. Bo przecież było i pożądanie. Zdarzało się, że na odległość czuła, jakby między nimi przeskakiwały iskry. Czułość i pożądanie. Czy to to? Czy to właśnie jest miłość?

Marek! Uprzytomnia sobie, że kiedy ona wychodziła za Romana, Marek kochał Ewę. Nic by nie dało, gdyby się spotkali o kilka lat wcześniej. Nie zauważyłby jej. Nie zwróciłby na nią uwagi. Musiała tamta zejść mu z oczu, żeby dostrzegł ją. Czy to znaczy, że jednak spotkali się we właściwym czasie? Może w jedynym możliwym. W czasie gdy oboje zostali samotni. Bo jeśliby Roman nie wyjechał, nie zawarłaby przecież tej autobusowej znajomości. Los ich zetknął, żeby mogli przeżyć swoje Wielkie Święto, zanim tamci oboje wrócą i wejdą ponownie w ich życie. Zamiast wykorzystać dar losu – wszystko zniszczyła. „Co ja zrobiłam! Po co powiedziałam!” Próżne wołanie. Jej słowa niszczą. Powinna milczeć. Milczeć! Kasia z pewnością już Markowi wszystko powtórzyła. Są przecież przyjaciółmi. A jeśli powtórzyła tylko mężowi, to Wiktor z pewnością się nie powstrzymał przed ostrzeżeniem przyjaciela. Trzeba zapłacić za niepotrzebnie rzucone słowa. I za te rzucone wczoraj Kasi i wcześniej – matce. Ponieść konsekwencje własnych słów.

Na Wielkanoc pojedzie do Bogny i Romana. Potem, już bardzo szybko będą razem. Czeka ich spokojne życie we troje. Bogna nadal będzie się wdrapywała ojcu na kolana. A ona nadal będzie dbała, żeby ich wspólny dom był czysty i przytulny, żeby Bogna miała co zjeść i w co się ubrać, i żeby rosła na mądrą dziewczynkę. Zawsze pragnęła, aby córeczka uczyła się grać. U pani Wandy jest pianino, Bogna może na nim ćwiczyć. A ona siądzie obok i patrząc na białoczarne klawisze przypomni, jak Marek grał dla niej. Zaczyna tęsknić za jego graniem. Krąży niespokojnie po mieszkaniu. Nastawia głośno radio i prawie zaraz gasi, nie może tego znieść.

Idzie do pokoju matki, gdzie na stole wciąż jeszcze leżą zrobione ostatnio przez zmarłą kwiaty. Kwiaty do karnawałowych sukienek, na które poświęciła swoje bolerko ze złotej lamy. „Już mi nie będzie potrzebne” – powiedziała. Po ostatnim pobycie w szpitalu jej choroba, jeśli nawet nie została pokonana, przywarowała. I pewnie to było powodem, że skoczyła w puszysty, nowo opadły śnieg. Pogrążona w chorobliwych urojeniach, może nie byłaby w stanie aż tak przejąć się sprawami świata realnego, utratą Marka. Nie zapłaciłaby tak wysokiej ceny. A ona sama, po dwakroć winna tej utraty – przez matkę i przez siebie – czym zapłaci? Na biurku leży album ze zdjęciami matki. Jakże za młodu była piękna! Na ostatnich stronicach obok matki Arnold Majewski, szczupły, elegancki. Kiedyś, uczestnicząc w jednej z potańcówek, zaczął w tańcu przytulać ją czule, aż przerażona odepchnęła go, uciekła. Zapewne poczytał to za przejaw jej panieńskiej skromności. Nią zaś ta czułość wstrząsnęła. Zapragnęła jej, a nie była w stanie przyjąć od kochanka matki. Marek! Marek! Chęć, aby jak najszybciej schować się pod kołdrę i odwrócić nosem do ściany. I wstyd – bo zupełnie jak dziecko. Ach! po co powiedziała! Mogli się jeszcze widywać przez trzy miesiące. I gdyby się okazało, że możliwa jest między nimi przyjaźń… Nie! Już teraz nie musi się oszukiwać. A może to wcale nie samooszustwo? Może mogłoby tak być? Marek w ich domu jako przyjaciel. Uczyłby Bognę muzyki. Nadal by się widywali. Jeździliby razem do pracy i czasem zdarzałoby się, że ludzie ciasno by ich do siebie przycisnęli! Na samo wspomnienie przystaje jej serce. Potem fala gorąca. Marek! Zatula mocno oczy. Do bólu szczęk zaciska zęby. Mogło być! I już nie będzie. To przez Eryka, tę małą kruszynę. Przez jego absolutną niewinność, wobec której jak czerń przy bieli zobaczyła wyraźnie własną nieuczciwość. Marek! Ogarnia ją gwałtowne współczucie. „Mój biedny! Ukochany! Dlaczego ty mnie nie zapytałeś? Przecież bym cię nie okłamała.” A więc zaczyna się bronić. Już winien Eryk, Marek, nie tylko ona. A przede wszystkim – Roman. Ten od dawna. Od samego początku. Nie pomaga zbawcza ściana, bo to wszystko kłębi się w niej w środku, nie jest zagrożeniem zewnętrznym. Ruta ma uczucie, jakby jej organizm był zbyt wątły, by z tym ciężarem współegzystować. Wkrótce zostanie unicestwiona! Coś w niej popęka, ulegnie nieodwracalnemu zniszczeniu i już nie będzie sobą. Kim wtedy będzie? – jeśli będzie.

Noc jest królestwem Udręki, póki nie zwalczy jej Sen. A ten zakrywa ją swoim skrzydłem, dopiero gdy budzą się ptaki.

Ze snu wyrywa Rutę dzwonek do drzwi i taka jeszcze na pół przytomna – otwiera. Patrzy na Marka oczami szeroko rozwartymi, zdumionymi.

– Nie wpuścisz mnie, Ruteńka?

Wtedy dopiero się cofa. Wpuszcza go do wnętrza.

– Idź pod kołdrę. Nie stój tutaj, bo mi zmarzniesz – mówi Marek zdejmując skafander.

Korzysta z tego. Umyka do łóżka – spłoszona, przerażona, szczęśliwa. Po chwili on przychodzi i przysiada na brzegu tapczanu.

– Kasia powiedziała, że poczułaś się źle. Co tobie? Masz gorączkę?

– Ach, nie! – mówi. Tylko tyle.

A Marek mniemając, że to kobiece sprawy, więc może nic poważnego, przechodzi na ton żartobliwy.

– Ładnie to tak uciekać? Co ja mogłem sobie pomyśleć? Jak sądzisz?

– Kasia ci nie powiedziała?

– Tyle że się źle poczułaś. Chciałem za tobą biec, nie pozwoliła.

– Zrobiła dobrze. Nie zastałbyś mnie na przystanku.

Na skutek cieknących jej po twarzy wciąż nowych łez, nie odważyła się jechać autobusem. Szła do domu pieszo. A teraz – z sercem szalejącym z radości – obu dłońmi zakrywa twarz.

– Marek, dlaczego ty przyszedłeś?

– Nie chciałaś?

Pyta takim tonem, że Ruta woła:

– Przestań! – i znowu jest bliska łez.

Marek milknie. Cisza między nimi stopniowo nabrzmiewa. Już niepodobna tego znieść. Niechże on coś powie! Niech się odezwie! On jednak pochyla się i zaczyna dotykać wargami jej leżących na twarzy dłoni, i trwa to długo, długo…

– Ruteńka, moje chore kochanie – mówi, zupełnie jak kiedyś ojciec.

– Przestań!

I on, głupi, przestaje. Wtula twarz w poduszkę. Ruta spod przymkniętych powiek widzi żyłkę szybko tętniącą na jego skroni. Wreszcie Marek podnosi głowę i odwracając twarz pyta nieco zmienionym głosem:

– Zrobić ci herbaty?

Nie czekając jej odpowiedzi wychodzi do kuchni.

Ruta waha się, czy wstać, czy nadal grać rolę chorej. Wreszcie postanawia ubrać się po jedzeniu.

Lecz kiedy po pewnym czasie Marek przychodzi z kanapkami i herbatą, zastaje ją śpiącą. Siada w fotelu, żeby patrzeć na jej niemal dziecinny profil – wzruszony nadmierną wypukłością ust, ciemnym kręgiem rzęs, rumieńcem na policzku; radosny, że nie stało się nic złego, że mógł siedzieć obok i całować jej ręce; pewny, że wszystko będzie dobrze, wystarczy cierpliwie poczekać – myśli o wczorajszym zdenerwowaniu Kasi, które zapewne wynikło z jej przemęczenia. Kasia ma niemało kłopotów ze swoimi trzema „chłopcami” – tak o nich mówi. Czasem i Markowi się wydaje, że Wiktor jest jak dziecko.

Żeby Ruty nie obudzić wzrokiem, Marek bierze do ręki leżącą na stoliku gazetę. „Zastrzelił matkę i ciężko zranił ojca!” – krzyczy tytuł na pierwszej stronie. Dziesięciolatek w Waszyngtonie. Sąsiedzi twierdzą, że był to cichy i spokojny chłopiec. „Akcja strajkowa w zakładach mięsnych zażegnana”. „Od 1 IV bilety MPK po 26 złotych” – drożeją o sto procent. „Walki w Afganistanie trwają”. „Rektorzy lubelskich uczelni potępiają nieodpowiedzialne wybryki studentów w Krakowie”.

To Markowi przypomina, jak w stanie wojennym został delegowany do Krakowa, gdzie na murach krzyczały napisy: „Niech żyje rozwydrzona młodzież!”, „Gazem do socjalizmu!” (to po rozpędzaniu ulicznych manifestacji gazem łzawiącym), a na prawomyślnym transparencie o treści: „Nie chcemy pershingów!” – dopisano: „A kto wam daje?” I jeszcze jeden: „Generale, być może historia panu wybaczy, ale ja panu przypierdolę! Janek”. Zdumiało go, że tych napisów nie zamalowano, nie usunięto, ale może powstały zaledwie poprzedniej nocy i biurokratyczna machina nie zdążyła jeszcze zadziałać. Pozapisywał je skrzętnie i dołączył do swoich zbiorów.

Po trochu, po trochu ubywa herbaty i kanapek i kiedy Ruta w końcu się budzi, Marek musi od nowa szykować jej śniadanie. Zanim naszykował, Ruta, już ubrana, wchodzi do kuchni.

– Dość tego leżenia – mówi. – Trzeba na dwór, na słońce. Ja będę jadła, a ty myśl, gdzie pójdziemy.

Wiezie ją do skansenu, gdzie nigdy jeszcze nie była. Potem wracają do śródmieścia. Okazuje się, że jeśli zadowoli ich zamiast obiadu pizza, zdążą do kina na obsypane Oscarami „Czułe słowka”. I wkrótce siedzą przed ekranem, na którym Shirley Mac Laine w roli matki zyskuje coraz więcej, w czasie kiedy jej ekranowa córka stopniowo traci wszystko – nadzieję, męża, zdrowie i życie. I Marek zaniepokojony, jak Ruta odbierze te tragiczne dzieje córki, nie ma pojęcia, że Rutę o wiele bardziej interesuje historia matki, która mimo dużych oporów decyduje się na późną, a przecież piękną miłość – pierwszą w życiu – i może dzięki temu zyskuje odporność, aby przeżyć nieszczęście swego dziecka. Ruta czuje, że dzięki miłości do Marka, dzięki jego uczuciu, uratuje się z zapaści po śmierci matki. Już jest uratowana. To ją wobec Marka zobowiązuje. Jest mu winna tyle, na ile ją tylko stać. A Marek nie podejrzewając, że Ruta w swoich co do niego zamiarach posunęła się o wiele dalej, niż śmiałby się spodziewać – proponuje:

– Polecam smaczny obiad w lokalu przy Królewskiej.

– Co w karcie?

– Schab pieczony. Dodatki do wyboru.

– Pozwolisz, że po drodze nabędę coś na deser?

– Nie pozwolę. To ja zapraszam. Możesz co najwyżej wybrać – zgadza się łaskawie.

Idą i ona wsuwa swoją dłoń do jego dłoni, co Marka wprawia w radosne podniecenie, ma chęć głośno zaśpiewać. Gdyby szli turystycznym szlakiem, byłoby to możliwe, a tak! Uśmiecha się do przechodniów, co tamci kwitują zdumionymi spojrzeniami. Szkoda, że dom tuż. Szedłby tak z nią i szedł…

– Ruteńka, pójdziemy w najbliższą niedzielę na marsz przeciwko elektrowni atomowej w Żarnowcu? Trasa: Puławy – Kazimierz. Organizują chłopcy z klubu ekologicznego, ci sami, którzy dwa tygodnie temu manifestowali na Placu Litewskim.

– Nie za daleko dla takiego piechura jak ja?

– To tylko koło dwunastu kilometrów. Wcale nie więcej niż przeszliśmy lasem.

Szykują obiad, czy też kolację, bo siadają do stołu po dziewiętnastej. Marek próbuje powściągać rozpierającą go radość, która wobec świeżej żałoby Ruty wydaje mu się mocno niestosowna. Niezupełnie mu się to udaje. Wciąż przeziera mu na twarz uśmiech, co powoduje odzew w jej sercu – zaczyna ono radośnie trzepotać. Marek cytuje hasła, które w czasie stanu wojennego widział na murach w Krakowie, i Ruta wybucha śmiechem. Śmieją się oboje.

– Teraz mi będziesz grał.

Mozart – menuet, kontredans, gawot, rondo. Potem już nie potrafi się powstrzymać. Przychodzi, składa głowę na jej kolanach – palce Ruty wkradają się w jego włosy – przytula dłonie do wytęsknionego miejsca na granicy szczupłych bioder i ud. Ruta czuje gwałtowne napięcie jego ciała. Nagle spłoszona cofa ręce, pyta:

– Mógłbyś kogoś uczyć grać? Na przykład jakieś dziecko.

– Ciebie. Nikogo więcej.

– Jeżeli możesz mnie, to i kogoś.

– Tylko ciebie – powtarza.

Jego dłonie drżą lekko i ona wie, że już się nie obroni. Nie potrafi i nie chce. Może tylko ten moment odwlec.

– Pójdę się myć – mówi. – Gdzie moja koszula?

– Na tapczanie. Przez cały czas z nią spałem. Zaraz ci przyniosę, za chwilę. Jeszcze chwila!

Nie może oderwać rąk. Jak trudno je oderwać! Wreszcie mu się udaje i Ruta odchodzi do łazienki. Zostaje klęczący przy fotelu, wtula twarz w obicie. Za chwilę się spełni! Zaraz się spełni! I odrobina niepokoju, że znowu zbyt szybko dochodzi do tego, co powinno wedle jego wyobrażeń być zwieńczeniem czegoś długiego i pięknego, a czego w ich wzajemnych kontaktach było za mało. Ale to tylko odrobina niepokoju.

Wstaje, szykuje szklanki i tonik, stawia obok tapczanu, gdzie zaraz przychodzi Ruta. Pragnie wziąć ją w ramiona i wie – już by nie wypuścił. Więc idzie, aby kilkunastoma ruchami opłukać całe ciało tak jej spragnione, pełne wiosennych soków i mocy, że niemal obce. I to wrażenie rozbieżności między bogactwem doznań duchowych a fizycznością jeszcze się pogłębia, kiedy bierze ją w ramiona, a potem przesuwa dłonie na to wybrane spośród wielu miejsce; traci wszelką kontrolę nad samym sobą, staje się wiosenną burzą – gwałtowną, życiodajną, która równie gwałtownie zacicha.

Leżą obok. Tylko ledwo, ledwo stykają się ich wargi, mieszają oddechy. Zegar na Bramie Krakowskiej wybija kwadrans. Która to godzina?

– Ruteńka! Ja nadal ciebie pragnę! Nadal ciebie chcę! To jest piękne i straszne. Nie myślałem, że tak może być.

– Tak właśnie jest – odpowiada szeptem.

Piękne i straszne! To nie ma nic wspólnego z radosną erotyczną zabawą, której uczył ją Roman. Nie sposób beztrosko się śmiać, żartować, mówić partnerowi miłe, śmieszne słówka, obdarzać go wyrafinowaną pieszczotą – nic z tych rzeczy – bo jest pięknie i strasznie! Tak bardzo – że boli! Czy z tego, co boli, można się śmiać? I w ten sposób Ruta odkrywa, że jej długo trwający opór, jeśli chodzi o Romana, wynikał z faktu, że proponowany przez niego styl zachowań erotycznych nie był odpowiadającym jej stylem, zawsze się przeciw niemu buntowała. Ulegało Romanowi zaledwie jej ciało, nigdy dusza. Dusza – czekała! Ale dopiero gdy przestała czekać, dopiero wtedy…

Marek! Przywiera do niego całym ciałem i czuje wyraźnie wspólny krwiobieg. „Ukochany mój! Ja, głupia chciałam cię zostawić!” Już ma go w sobie! I tonie, pogrąża się w ciemnym jeziorze słodyczy. Leżą bez ruchu na dnie, ciasno spleceni, bez ruchu, przez czarną falującą zasłonę przeziera blask księżyca. „Ukochany!” Dosięga ustami jego ramienia i wystarcza ten jeden drobny gest, żeby zaczął falować cały świat. Cały świat!

Potem nie pozwala mu odejść i Marek zasypia w kolebce oplatających go miłośnie jej bioder i ud, coraz bezwładniejszy i cięższy – wzrusza ją jego bezwład i ciężar – nie pozwala mu odejść, nie pozwala… – aż zaśnie.