Rozdział 21

Wieczór otrząsa z chmur krople deszczu, ściele pod stopy nocy polśniewający złotem atłas, pod stopy ukochanej kładzie wilgotną migotliwość.

„Kocham cię u progu nocy! Kocham cię z mokrym noskiem! Kocham cię w przemoczonych bucikach!”

W świetle latarń sypie deszcz – drobno, pionowo – przesiewany przez gęste sitko mroku, podróżuje wesoło na karoseriach mknących aut, niepokoi małe lusterka kałuż.

„Twoja dłoń tkwi bezpieczna w mojej dłoni. Ciepła i uległa zagnieździła się w mojej dłoni. Mały ptak szczęścia – w mojej dłoni.”

Górą biegną skłębione ciemne obłoki. Goni je podniebny wiatr. Zajęty harcami na wysokościach, zaniedbał ziemię. Pionowo, drobno sypie deszcz.

***

„Ty jesteś moją pierwszą, moją prawdziwą wiosną! W poezji, w malarstwie, na scenie wiosna to zwykle młode, ledwo rozkwitłe dziewczątko. Ale ty, moja wiosno, jesteś mężczyzną! Moim ukochanym! Leżę na tobie, nabrzmiałej wiosennymi sokami ziemi. Bierzesz mnie w objęcia i biorą mnie w objęcia wszystkie zapachy świeżo zaoranych pól. Oplatają mnie ciasno wszystkie przeloty ptaków wijących swoje gniazda – może przylatują skubać puch z twoich anielskich skrzydeł? A jeśli któryś z nich wpadnie na pomysł, żeby ci we włosach albo w zagłębieniu obojczyka wić gniazdo, utracę kawałek ciebie. Co wtedy zrobią moje w nieskończoność spragnione wargi – moje wargi obrzmiałe, spierzchnięte od pocałunków – gdy zostanie im uniemożliwiona symetria pieszczoty? Centymetr po centymetrze będą pieściły konchę twojego obojczyka i kiedy zechcą sprawdzić, jak do tej ma się druga, zastaną tam ptaszkę siedzącą w gnieździe na trzech nakrapianych jajeczkach, a w gąszczu twoich loków ptaka, co przysiadł śpiewać małżonce miłosną pieśń. I już po chwili nie będzie wiadomo, czy to on śpiewa dla niej, czy ja dla ciebie.”

„Wchodzę w twoją przejrzystość, mój strumyku ożywczej wody. Wchodzę w twoje prześwietlone blaskiem słońca drżenie. Idę do ciebie – Miłości!”

***

„Rozdzielono nas! Nie mogłem wsiąść za tobą. Musiałem osłonić pewną starą kobietę. I kiedy na kolejnym przystanku zamiast się rozluźnić, robi się jeszcze tłoczniej, wyciągam rękę, żeby stojącą między nami ubezpieczyć. Ty robisz to samo. Nasze dłonie spotykają się, splatają tworząc ochronną zaporę.”

***

„Jak trudno mi być bez ciebie! Książki wrogimi stosami piętrzą się na stole. Rzucam się na nie z rozpaczliwą złością. Jedna, druga, trzecia! Im więcej ich ubędzie, szybciej nadejdzie chwila, gdy znowu cię zobaczę.

– Wczoraj Zbyszek zaprosił mnie do kina. Strasznie się spłakałam – mówi Krysia Łapińska. – To był ten okrzyczany film „Miłe słówka”.

– Chyba „czułe”.

– Jak czułe, to i miłe.

Krysia śmieje się z własnego dowcipu podniecona, szczęśliwa! Łoza znowu zaczął przychodzić. Ostentacyjnie nie zwraca uwagi na mnie, emabluje Krysię. Niepokoję się. Krysia jest zbyt szczęśliwa. Jestem zbyt szczęśliwa! Dwie głupie, zbyt szczęśliwe kobiety.”

***

„Nie ma cię tutaj, a jesteś. Moje ciało wchłonęło drobiny twego ciała. Zespoliło się z nim. Mam pełne ciebie dłonie. Z warg zlizuję smak twojej skóry. Moje uda, mój brzuch, są do ostatniego atomu nasycone łaską twojej obecności. Moje ramiona, moje włosy – pełne twej pieszczoty. Serce – miłości! Zostałem odbity – taki zupełnie maleńki – w zielonych lusterkach twoich oczu, omotany twym ciemnym warkoczem. Pozostałem z tobą tam, tak samo jak ty jesteś tutaj ze mną.”

***

„Dlaczego nie zatelefonowała, nie uprzedziła?” Marek czeka na przystanku, gdzie po pracy spotykają się każdego kolejnego dnia, żeby znowu być razem. Czeka na próżno. „Gdzie się zapodziałaś, łasiczko?” Na razie to tylko pretensja dyktowana przez żal i odrobinę niepokoju. Decyduje się iść. Jeszcze zakupy: szczypior, ser, pieczywo. Może Ruta już w domu? Może wyszła z pracy wcześniej i nie chciała czekać, bo wieje chłodny wiatr? Mieszkanie zastaje puste. Poszła na Żmigród podlać kwiaty? Zatrzymano ją w bibliotece? Stoi gdzieś w kolejce? A jeśli wydarzyło się jakieś nieszczęście! Tylko bez paniki. Marek podchodzi do okna. I jak zwykle gdy tu stanie, dostrzega oczami wyobraźni szpaler ZOMOwców, naprzeciw milczący tłum, a obok wyczuwa obecność Ewy. Choć był to jeden z najbardziej nasyconych emocjami momentów jego życia, nie sposób tych emocji odtworzyć. Zawsze jednak będzie pamiętał, że taki moment przeżył.

Ewa! Niespodziewanie, z synkiem na ręku, weszła kilka dni temu do ich pokoju w pracy.

– Pani Łucja i Ala zażyczyły sobie zobaczyć Piotrusia – powiedziała. – Pomożesz się nam rozebrać?

Podała mu dziecko, żeby zdjąć płaszcz. Potem siadła na krześle, wzięła je z powrotem i zaczęła rozbierać. Piotruś patrzył na Marka poważnie – oczami jak u matki bursztynowymi, pod delikatnymi łukami ciemnych brwi.

– Zaraz wrócimy.

Uśmiechnęła się, poszła zaprezentować syna koleżankom. Mógł nieco ochłonąć po lekkim szoku, jakiego doznał na jej widok. Znowu przyłapała go w momencie marzenia o Rucie i poczuł się zawstydzony. Zupełnie jakby Ewa mogła znać jego myśli. Nie chciał, żeby cokolwiek o Rucie wiedziała, tak samo jak nie chciał nic wiedzieć o tym jej pięknym – usiłował nie pamiętać nawet jego imienia. Kiedy więc wyszła, próbował opanować chaos myśli i odczuć, zrozumieć przyczynę własnego wzburzenia. Jednak do czasu gdy wróciła, nie udało mu się to. A ona siadła naprzeciwko, za swoim biurkiem i zauważył, że wygląda mizernie, że płochliwie odwraca wzrok, co zdarzało się jej tylko w chwilach złych, przestraszył się, że ów piękny jest dla niej źródłem jakichś nowych niepokojów, współczucie wypełniło mu piersi. Piotruś się do niego uśmiechnął i zaszczebiotał, podskoczył na kolanach matki. Jasne loczki złoto zalśniły. Wtedy Ewa odwróciła wzrok od wiszącego na ścianie „Zapachu kwitnącej łąki”, także się uśmiechnęła.

– Co u ciebie? – zapytała.

Był pewny, że pyta, jak się układa między nim a Rutą, zmieszał się.

– Raz lepiej, raz gorzej – odpowiedział (to było w czasie, kiedy z Rutą próbowali się tylko przyjaźnić).

– A teraz „lepiej” czy „gorzej”? – wciąż się uśmiechała.

Spojrzał jej prosto w oczy w przypływie odwagi.

– W pół drogi między „gorzej” a „lepiej”.

Zauważył, jak wzrok Ewy od niego odchodzi, zapada w głąb, jakby spojrzała w samą siebie. Siedzieli tak w milczeniu.

Wiedziony nagłym impulsem podszedł, przysiadł na krześle dla interesantów, wziął jej leżącą na blacie biurka dłoń, przytulił do ust. Ewa drgnęła. Takie sytuacje między nimi się nie zdarzały. Cofnęła rękę i spytała:

– A tobie jak się widzi mój syn?

– Bardzo! Podobny do matki – powiedział wzruszony. Potem z wyrzutem: – Dlaczego zabrałaś mi rękę?

To także było czymś niespodzianym. Nigdy wcześniej nie śmiał tak do niej mówić. Popatrzyła zdziwiona. Co wyczytała w jego oczach? Znowu obdarzyła go uśmiechem. Rękę podała mu z powrotem.

– Dobrze mi się tutaj z tobą siedziało – powiedziała.

A więc ceniła te ich naprzeciwko spędzane godziny i to, że w ciężkich chwilach bywał jej wsparciem. Pomyślał, że teraz tego wsparcia jej zabrakło, a być może znowu go potrzebuje.

– Pamiętasz – zapytał – ten moment, kiedy staliśmy obok i patrzyli z mojego okna na ZOMOwców i milczący tłum?

– Pamiętam.

– Zapragnąłem wtedy, całą mocą serca, ochronić cię przed wszelkim złem świata! Tak już zostało. Pewnie na zawsze.

Intensywny przypływ emocji zabarwił mu policzki. Czuł tętno krwi w skroniach i w czubeczkach palców. Gorący ucisk w piersi. Zdumienie, że jej to powiedział. Ona także musiała być zaskoczona.

– Dlaczego mówisz mi o tym teraz? – zapytała z cicha.

Nie potrafił jasno myśleć. Miał wrażenie, że trzyma w dłoni cennego ptaka i jeśli dłoń otworzy, ptak uleci, utraci go na zawsze. Dlaczego jej to powiedział? A Ruta!

– Ona dla mnie znaczy bardzo wiele! Może tyle, ile on dla ciebie.

Poczuł ulgę. Jakby pokonał wszystkie stawiane wcześniej sobie samemu przeszkody. Poczuł się oczyszczony, dumny ze swojej odwagi i prawdomówności, niemal szczęśliwy. Lekko przyciągnął rękę Ewy i znowu pocałował.

– Dziękuję ci za całe dziesięć lat! Za to, że byłaś, jesteś i będziesz.

Teraz już mógł jej rękę puścić.

– Będę dopiero za dwa lata, jak Piotrek pójdzie do przedszkola – zażartowała trochę zmieszana, wzruszona. – Mam nadzieję, że w tym czasie zdążysz dojść do „najlepiej”.

Z rumieńcem wzruszenia na twarzy i lśnieniem oczu była bardzo piękna.

– Musimy już iść – powiedziała. Ubrała synka. Odeszła.

Marek odwraca się od okna. Na fortepianie kurz. Bierze ściereczkę, zbiera delikatnie srebrzysty nalot. Unosi klapę, żeby przeciągnąć po klawiszach – wydają wysoki, dysharmoniczny akord, zachłystują się boleśnie, kładzie na nich pieszczotliwie dłoń. Siada. Może muzyka sprawi, że Ruta znowu będzie na wyciągnięcie ręki. Ona jednak nie przychodzi. Narasta niepokój. Marek nie może już grać. Zrywa się, wkłada kurtkę i biegnie na Żmigród. Ciemno. Wraca powoli przeżuwając narastającą pretensję. „Gdyby mnie kochała…!” A przecież zaledwie kilka godzin temu pewny był jej uczucia. Znowu staje przy oknie. Ewa! Jakże zawsze uważała, żeby go nie urazić, nie sprawić mu bólu. Nigdy go nie zawiodła. Nie było wypadku, żeby nie dotrzymała słowa. Tyle że… Idzie do biurka wybrać materiały do kolejnego artykułu. Postanawia więcej na Rutę nie czekać. Ot, robić swoje, jakby jej nie było. Szykuje i zjada kolację. Przegląda gazetę. Stara się wszystko robić spokojnie, dokładnie. Jednak stojąc pod prysznicem mimo woli nasłuchuje, czy nie trzasną drzwi. Od tego wewnętrznego napięcia jego ruchy stają się szybkie, nerwowe. Wreszcie kładzie się w pościeli na wznak, z rękami pod głową, mocno zaciska powieki i zęby, trwa.

Zegar na Bramie Krakowskiej wybija dziesiątą. Zaraz potem zgrzyta w zamku klucz. Ruta zagląda do pokoju.

– Już się położyłeś? Tak wcześnie?

Nie doczekawszy odpowiedzi odchodzi. Po chwili wraca, wślizguje się między Marka a ścianę. Nagły przypływ wrogości i świadomość, że leży obok naga, eksplodują w nim jak raca. Podrywa się na kolana! Bierze ją gwałtownie! Mści się za popołudniową nieobecność! Za brak usprawiedliwienia czy choćby jednego pojednawczego gestu! Za własne uczucia, które czynią go wobec niej bezbronnym! Za to – że nie jest tamtą! Zaczyna mu po chwili krzyczeć, szlochać, wbija paznokcie w nadgarstki rąk więżących jej biodra; zaczyna mu się zapodziewać, odchodzić… Wtedy bolesny wysiłek jego rysów dochodzi do zenitu, zamiera w pozie jakby klęcząc wzlatywał ku niebu, po czym opuszcza ją, opada twarzą w poduszkę – osobny, nie pamiętający jej istnienia.

***

– Co tak na mnie patrzysz?

W tym momencie sobie uprzytomnia, że nie dotrzymał wczorajszego postanowienia, odezwał się pierwszy.

Marek siedzi przy śniadaniu. Dziś czwartek, więc Ruta nie zerwała się razem z nim. Wstając sądził, że jeszcze śpi. Teraz przyszła w negliżu do kuchni, usiadła, oparła brodę na dłoniach, przygląda mu się uważnie szeroko otwartymi oczami. Marek stara się jeść spokojnie. Udaje, że z zainteresowaniem czyta gazetę. Raz tylko na Rutę zerknął. Z wyrazu jej twarzy nie zdołał nic wyczytać. Zerknął po raz drugi. Zdumiało go lśnienie i zieleń jej oczu. Wyrwało mu się to niepotrzebne pytanie. A Ruta na to:

– Zastanawiam się, czy jeszcze zasługujesz na miano anioła.

Ta aluzja do jego wczorajszego zachowania uraża go, choć prawdę mówiąc czegoś takiego się spodziewał.

– Nigdy nie udawałem anioła.

– Ale nim byłeś! Moim aniołem.

– Gniewasz się?

– Ach nie! Mnie tylko żal.

Nie zdaje sobie sprawy, jak mocno go dotknęła. Marek wypija resztę herbaty i wstaje.

– Do widzenia! – mówi.

Wychodzi do przedpokoju i po chwili słychać, zamyka za sobą drzwi.

Ruta się wyrozumiale uśmiecha. Ruta czuje się szczęśliwa! Idzie do pokoju, nastawia muzykę i zaczyna tańczyć. We flanelowej koszuli Marka – tańczy walca. W pewnym momencie zamiera w półruchu, zawstydzona. Przecież to zaledwie dwa miesiące od śmierci matki. Szybko się ubiera, zjada, wyciąga odkurzacz. Będzie teraz tańczyć z odkurzaczem. Czuje gwałtowną potrzebę ruchu. „Ach! Marek!” To, co przeżyła wczoraj za jego przyczyną, było już przeżyciem nazbyt intensywnym. Wszystko w niej wibruje radosnym niepokojem. „Ach! Marek!” Otwiera fortepian i szeroko rozwartymi palcami uderza na oślep w klawisze. Tworzy to wraz z szumem odkurzacza radosną kakofonię. Co sobie pomyślą przyzwyczajeni do pięknej muzyki sąsiedzi? Ruta się śmieje. „Ach! Marek!” Teraz pójdzie na Żmigród. Podleje kwiaty i jeszcze tam potańczy z odkurzaczem. Zanim wyjdzie, podnosi słuchawkę telefonu. Nakręca numer Marka.

***

Szybki marsz do pracy uspokoił go tylko częściowo. Postanawia, po tym co powiedziała, nie iść po południu do czytelni. Potem zamysł zmienia. Zjawi się w czytelni tuż przed jej wyjściem, żeby nie musiała wracać sama. A tak naprawdę kryje się za tym niepokój, że mogłaby wcale nie przyjść na Królewską. „Jak jej koniecznie potrzebny anioł, to niech sobie poszuka innego!” – buntuje się infantylnie. Przecież nie śmiałby jej czegoś takiego powiedzieć. „Poczeka sobie dzisiaj na mnie! Zobaczy, jak to jest!” Czy aby na pewno będzie czekała? Gdzie wczoraj była całe popołudnie? Niepokój podchodzi do gardła. Czy zawsze musi tak być, że jest najpiękniej, najlepiej i nagle wszystko się zmienia. Przypomina mu się mizerna twarz Ewy. Czy on ma teraz taką samą, naznaczoną udręką twarz? Sekretarka przynosi świeżo zadekretowaną korespondencję. Trzeba się zająć papierkami. Telefon!

– Wiesz, co dzisiaj widziałem? – pyta Wiktor. – Hasło na murze: „Zima wasza! wiosna nasza! lato Muminków!” Dobre, co? Jak widać Pomarańczowa Alternatywa znajduje i u nas naśladowcow.

Gdyby to było innego dnia, Marek pewnie by docenił dowcip nieznanego propagandysty. Dzisiaj nie!

– Nie dowcipami popycha się sprawy naprzód – mówi.

– A tobie co się stało? Znowu podrapało cię twoje kocię?

– Cóż za niezawodna intuicja – kpi Marek.

Nie udaje mu się Wiktora zwieść.

– Mam nadzieję, że do świąt się zagoi i raczycie zawitać w nasze progi.

– Do świąt jeszcze ładne parę dni – odpowiada enigmatycznie.

– No to cześć!

Marka denerwuje, kiedy Wiktor nazywa Rutę kotką czy kocięciem, uważa, że jest to porównanie wyjątkowo niefortunne. Ruta nie ma w sobie nic z leniwej miękkości kota. Jest jego gibką, prężną łasiczką. Przypływ wzruszenia! Wtedy właśnie dzwoni ona.

– Dziękuję ci za wczoraj, mój słodki aniele!

Zanim zdążył zareagować, odkłada słuchawkę.

***

„Kiedy wracam z pracy, obok wraca mój cień. Cień jest ode mnie dużo wyższy i dużo szczuplejszy. Dlaczego cień nie ma odpowiednika rodzaju żeńskiego? Stanowczo powinien mieć. Mogłabym wtedy powiedzieć: „Moja cienia jest ode mnie…” Tak jak się mówi: „Moja fotografia jest…” Tylko że fotografia nie ma z kolei odpowiednika rodzaju męskiego. Znowu kłopot. A fotos! Fotogram!

Kiedy wracam z pracy, obok mojej cieni wraca twój cień.”

***

„Wyjmuję z serca twój obraz i ważę go na dłoni. Lekuteńki. Odrobinę pachnie tatarakiem. Pachnie jak twoje świeżo umyte włosy. Zaraz tu do mnie przyjdziesz! Obraz nabierze intensywności, trójwymiarowości, ciężaru. A teraz, napięty na blejtram półmroku, zawieszony w przestrzeni, ledwo istnieje. Od tego ledwoistnienia zamiera mi serce. Ruteńka! – Co, słodki aniele? – Moja! na zawsze! Przychodzisz. Zwinna, gibka, wślizgujesz się pod kołdrę. Obejmujesz udami moje biodra. Przywierasz drobnymi piersiami do moich piersi. Usta podajesz moim ustom – spragnionym, spragnionym, spragnionym! Podajesz usta!”

***

„Mój ród – ja i moi bracia – naraziliśmy się władcy, a ten wydał okrutny wyrok: śmierć przez ścięcie toporem. Moi książęcy bracia gotowi się ukorzyć, więc władca każe im odejść, przygotować wiernopoddańczą mowę. Ja zostaję.

– Przykro mi – mówię – nie ukorzę się, tak jak oni.

– Kładź głowę na pień – i chwyta energicznie topór.

Pień jest obszerny, wygodny, kora na nim drobno karbowana, wierzch złotawy w ciemniejszy rysunek słoi, nie ma jeszcze na nim śladu krwi, może kiedy przytulę do niego twarz, poczuję delikatny zapach świeżo przeciętego drzewa?

Władca krępy, nieco otyły, na głowie korona, kaftan na nim przebogaty, po sposobie w jaki chwyta topór widać, że choleryk. Sam chce wykonać wyrok. Dokoła pusto – ani kata, ani dworzan. Stoję przed nim i myślę: „Mógłby się ulitować mojej młodości, mojej urody, mojej płci niewieściej.” Ale on nie ma takiego zamiaru. Twarz czerwona, zawzięta, a kiedy daję krok w stronę pnia, chwyta sprawnie za stylisko i to mnie peszy. Zatrzymuję się i mówię:

– Boję się!

To nie jest prawda. Próbuję w ten sposób wzbudzić jego litość. Niechby spojrzał na mnie długowłosą, w białej atłasowej sukni, pożałował piękności, powiedział: „Daruję ci, niewiasto.” Ale on – nie. Stoi naburmuszony i kiedy daję krok, znowu łapie za topór i już widzę, że trzeba będzie położyć głowę, dotknąć policzkiem złotawego surowego drewna. Zdumiewa mnie jednak i ciągle peszy ten jego szybki, chętny ruch. Chwyta stylisko jak drwal, co zamierza jednym uderzeniem powalić młodą brzozę.

I tej złotości mi szkoda. Tej nieskalaności pachnącej sokiem okaleczonego drzewa.”

***

„Chłopiec – w czerwonej bluzce i białych spodenkach – na tle szarego ruchliwego morza, z rękami wzniesionymi ku górze. Trzyma długą nitkę, a na niej jaskrawy niebieski latawiec. Idę ku niemu. On blednie, rozpływa się, niknie. Podnoszę leżące na plaży martwe zszarzałe kamienie, rzucam na mokry piasek. Nadbiega fala, obmywa je i odzyskują swoją uprzednią urodę, intensywność barw, wielość żyłek i plam. Oswojone fale o białych grzbietach – pokorne – podpływają i płaszczą się u nóg.”

***

Budzą się jednocześnie.

– Właśnie szedłem brzegiem morza – uśmiecha się sennie Marek.

– Morza? Mój sen był mniej przyjemny. Pewien król miał ochotę ściąć mi głowę toporem.

Bierze ją w ramiona.

– Myślisz, że bym na to pozwolił?

– Myślę, że nie. Przecież po to jesteś, aniele stróżu, żeby mnie strzec.

Tego dnia w autobusie wyjątkowo tłoczno.

– Może pani zabierze łokieć. Moje okulary są w niebezpieczeństwie – zwraca się pewien czterdziestolatek do swojej sąsiadki.

– Pocałuj mnie pan gdzieś! – ripostuje podenerwowana.

– Czy to aby czas i miejsce na takie intymne pieszczoty? – pyta z udanym zdumieniem mężczyzna.

Wszyscy wybuchają śmiechem. Śmieją się także Ruta i Marek. Potem Marek kładzie dłonie na biodrach ukochanej, mocno je przygarnia, a ona podnosi ku górze twarz.

– Czy to czas i miejsce na takie pieszczoty? – szepcze.

– Zawsze! I wszędzie! I zawsze! – odpowiada równie cicho on.

Na kolejnym przystanku musi wysiąść. Zbyt późno wyszli z domu. Nie ma już czasu na odprowadzanie.

Koło trzynastej Ruta odbiera telefon Romana.

– To ty, zieloniutkie? W czwartek ostatni dzień lekcji. Wieczorem przyjedziemy do Lublina.

– Nie! – woła ona. – To ja przyjadę do was. Nie ma co Bogny męczyć podróżą. Wezmę dzień urlopu i przyjadę w wielki piątek rano.

A po półgodzinie do Krysi Łapińskiej:

– Śniło mi się dzisiaj, że wydano na mnie wyrok. Miałam być ścięta toporem.